Rozdział 5: Jego Nieśmiertelność
— ...pan podejść bliżej, tylko jeśli otrzyma pan wyraźne pozwolenie, podczas odpowiedzi proszę patrzeć Jego Wysokości w oczy i zawsze zwracać się doń pełnym tytułem...
Tyrady Philipa nie było końca. Całą drogę do Siedziby zalewał mnie zasadami etykiety, która, według niego i potakującej z przejęciem Sheili, podczas rozmowy z Władcą była absolutnie konieczna. Jakoś nie zamierzałem zaprzątać sobie nią głowy. Jednym uchem wpuszczałem, a drugim wypuszczałem. Cóż, moja idealna pamięć i tak nie miała pozwolić mi na zapomnienie, ale przynajmniej nie wymuszała na mnie zaangażowania w ten cyrk. Skupiałem się tylko na swoim celu — pozyskaniu informacji.
Podczas gdy dwójka Wiecznych instruowała mnie z przednich siedzeń samochodu, myślami nadal krążyłem przy wydarzeniach sprzed kilku godzin. Wciąż zastanawiałem się, kim była ta tajemnicza dziewczyna i czy wiadomość, którą mi zostawiła, na pewno dotyczyła Wiecznych? No bo kogo innego? Kiedy na mnie wpadła, wymusiła niejako przerwanie rozmowy. A wyśmiewałem się wówczas ze swoich gospodarzy.
Pomyliłem się co do jej intencji. Wcale nie chodziło o podryw. Szybciej o ratunek. Tylko po co? Kim była?
Próbowałem wyłuskać z czeluści pamięci moment, w którym po raz pierwszy usłyszałem jej głos, bo byłem niemal w stu procentach pewien, że stało się to jeszcze w Kanadzie. Niestety, nawet jeśli przed swoją pierwszą przemianą łapałem informacje w lot, tak w swoim nowym wydaniu pamiętałem z tamtego okresu jedynie rzeczy ważne. Detale gdzieś mi umknęły, zupełnie jakby ustąpiły miejsca ogromowi nowych bodźców, rejestrowanych nowymi, ulepszonymi zmysłami.
Bezwiednie okręcałem w palcach zawieszony na szyi prezent od Wiecznych. Czy to możliwe, że to właśnie tym cackiem mnie podsłuchiwali? Niewiele wiedziałem o ich zdolnościach. A co jeśli faktycznie posługiwali się jakimś rodzajem magii?
Jedno było pewne. Dla własnego bezpieczeństwa musiałem bardziej zważać na słowa. Nawet jeśli ostrzeżenie, które otrzymałem, było ledwie podpuchą. Lepiej dmuchać na zimne, co nie?
— Wszystko jasne, panie Selva? — zagaił Vanbrugh, gdy zatrzymał auto w tym samym miejscu, co wcześniej.
— Z początku ilość zasad może przytłaczać, ale szybko się pan przyzwyczai — uspokajała Sheila.
Odburknąłem coś, że zrozumiałem, a potem weszliśmy do szpitala, gdzie ta sama rejestratorka przywitała każde z nas z nazwiska, nawet mnie. Wkrótce winda zabrała nas na wyższe piętra.
— Panie Selva — odezwał się Philip, więc spojrzałem na niego ze znużeniem. Zanudzili mnie na śmierć tą swoją etykietą. — Otrzymał pan dziś przesyłkę z recepcji hotelu?
— Nie, a co miało przyjść? — skłamałem gładko. Od dwóch lat szlifowałem ów talent, więc z całą pewnością łyknęli kit.
Owszem, otrzymałem paczkę od obsługi hotelowej. Znalazłem w niej nowiuteńki garnitur, bardzo podobny do tych, które nosili wszyscy męscy przedstawiciele Wiecznych. Jak łatwo się domyślić, miałem założyć go na audiencję, jako kolejny punkt tych ich durnych ceremoniałów. Cóż... nie. Żadna siła na tym świecie nie miała dość mocy, by zmusić mnie do założenia galowych łachów. Postawiłem więc na czarne jeansy i szary, lekko opięty t-shirt. I koniecznie sportowe buty.
Białowłosy rzucił okiem na mój strój, a potem cmoknął z dezaprobatą.
— Teraz to już w zasadzie bez znaczenia — uciął temat, a sekundę później drzwi windy wypuściły nas na korytarz.
Nie było to to samo piętro co ostatnim razem. Wnioskując po widoku za ogromnymi oknami, znajdowaliśmy się kondygnację wyżej. Na zewnątrz powoli robiło się ciemno, ale w Siedzibie nadal panował spory ruch. Dziwnie się czułem pośród ścian tego przybytku. W normalnych budynkach pełnych zwykłych ludzi bodźce były zawsze bardzo podobne, mocne i przytłaczające, jeśli nie potrafiło się na nie odpowiednio przygotować. Ale tutaj? Żadnych zapachów życia, ledwie słyszalne serca, wszystko takie... sztuczne. Albo raczej... martwe. Martwe marmury, drewno, martwe materiały. Ciche rozmowy i ciche kroki. Drogie, nienaturalne wonie perfum. Nic więcej.
Takie dziwne.
Kilkoro Wiecznych, którzy przechodzili akurat tym samym korytarzem, zareagowało na mnie tak, jak reszta ich szajki. Najpierw wlepili we mnie zszokowane spojrzenia, a potem, dojrzawszy wisior na mojej szyi, wyraźnie zgaśli. Wyminęli nas i pospiesznie udali się do windy.
Wielkie drzwi na końcu hallu były naszym celem, musiały być. Ważniak, który każe nazywać się mianem „Jego Nieśmiertelności", musi zajmować najbardziej wypasiony pokój w całym budynku. Byłem wręcz pewien, że w środku zastanę złoty tron. Ciekawe czy nosi koronę...?
— To spotkanie o poufnym charakterze, wobec tego nasze drogi na ów czas się rozejdą, panie Selva — oznajmił Philip, który to chyba nigdy nie wyciągał kija z tyłka.
Zamierzają wpuścić mnie tam samego? Ich „król" z pewnością wszędzie poruszał się z obstawą. Bo to przecież niemożliwe, by tak bardzo mi ufali.
Kiedy jednak moi przewodnicy puścili mnie przodem i wkrótce odseparowały nas zamknięte drzwi, nawet się zdziwiłem. W przestronnym pomieszczeniu pachnącym czarną herbatą, które okazało się czymś bardziej w rodzaju ekskluzywnego gabinetu niż sali tronowej, prócz mnie znajdowała się tylko jedna osoba. Wysoki facet o bladej jak ściana skórze, sięgających ramion kruczych włosach i krwiście-czerwonych oczach, stał obok swojego potężnego biurka, uśmiechem rejestrując moją obecność.
Żadnej ochrony, żadnych doradców czy pomocników. Tylko on i ja.
Ufał mi? Czy po prostu nie widział we mnie zagrożenia? Jak potężny musiał być, sądząc, że nie stanowię dla niego żadnego wyzwania?
Już wziął wdech, by coś powiedzieć, ale po krótkim zlustrowaniu mnie spojrzeniem zawahał się i wypuścił głośno powietrze, jednocześnie szerzej się uśmiechając. Wcisnął sobie palec za kołnierzyk i poluźnił krawat.
— Ile bym dał, by i mnie pozwolili chociaż raz przyjść do pracy w zwykłych ciuchach — rzucił i luźnym krokiem podszedł bliżej. — Chyba mogę darować sobie formalności, prawda?
Podał mi rękę i zamarł w oczekiwaniu. Patrzyłem chwilę na jego skąpaną w słabym świetle twarz, równie symetryczną co innych Wiecznych. Właściwie to... chyba niczym się od nich nie różnił. Gdyby znalazł się w tłumie swoich pobratymców, byłby całkowicie zwyczajny. Nawet wiekiem nie odstawał od reszty; mógł mieć najwyżej trzydziestkę.
Zanim uścisnąłem jego dłoń, zauważyłem, że nie miał na niej rękawiczki.
— Albert Vanbrugh.
— Leo Selva.
Jego uścisk był mocny i chłodny. Znacznie zimniejszy od dotyku zwykłych ludzi. A tak poza tym... Vanbrugh? On i Philip to rodzina? Czyli pan „kij w tyłku" załatwił sobie wygodną posadkę po znajomości? Słabo.
— Nawet nie wiesz jak długo czekałem na to spotkanie — wyznał z uciechą, gładko porzucając formalny ton.
Akurat po nim się tego nie spodziewałem. Byłem gotów na to, że spotkam się z największym bucem z tego towarzystwa, z gościem, który najsurowiej będzie przestrzegał tych wszystkich absurdów. Po wykładzie w samochodzie tylko tego mogłem oczekiwać. A tymczasem...
— Wspaniale, że zgodziłeś się na przyjazd. Ufam, że widziałeś już Siedzibę?
— Niespecjalnie — odparłem zgodnie z prawdą.
— Zatem nadrobimy zaległości. Ale najpierw chciałbym z tobą porozmawiać. — Odsunął się i wskazał na jeden z dwóch foteli ustawionych naprzeciw siebie przy małym stoliku z parującym dzbankiem i pustymi filiżankami. — Za murami tego pokoju obaj będziemy musieli przestrzegać formalności.
— Ty tu rządzisz, możesz przecież robić, co chcesz — odparłem równie luźno.
Albert roześmiał się cicho i zanim usiadł, odczekał, aż ja zrobię to pierwszy.
— Teoretycznie — powiedział, a skórzane obicie zaskrzypiało pod nim. — My, Wieczni, mamy głęboko zakorzeniony szacunek do etykiety. Setki lat bycia częścią arystokracji i bliskich stosunków z rodziną królewską odcisnęły swoje piętno. Herbaty?
Skinąłem głową. Z czystej ciekawości; w końcu tyle się słyszy o sławetnym, brytyjskim „tea time".
— Gdybyśmy więc publicznie porzucili formalny ton, moi podwładni mogliby stracić do mnie szacunek. Ale ty nie jesteś jednym z nich. — Rzucił mi krótkie spojrzenie podczas nalewania naparu. — Dawno już nie mogłem pozwolić sobie na taką swobodę pośród tych czterech ścian.
— A co z twoim szacunkiem do etykiety? — wytknąłem, cały czas z powagą się mu przyglądając.
— Cóż, to... długa historia — odparł z lekkim zakłopotaniem. — Krótko mówiąc: za młodu byłem typowym buntownikiem. Chyba coś mi pozostało z tamtych lat. Ale nie spotkaliśmy się tu, by dyskutować o moich upodobaniach.
Dolał do herbat mleka, na co aż mnie wzdrygnęło, a potem chwycił swoją filiżankę i się wyprostował.
— Wiesz już, że zaprosiłem cię tu, bo potrzebuję twojej pomocy.
— Chcesz odszukać klan europejskich wilkołaków.
— Otóż to. — Pokiwał z wolna głową i spoważniał. — Próbuję dotrzeć do nich, odkąd tylko zastąpiłem poprzedniego Władcę. Nasze metody poszukiwań są jednak niewystarczające. Smæc od lat nam umykają, unikają wszelkich prób kontaktu, nie chcą mieć z nami nic wspólnego.
Zaintrygowany zmarszczyłem brwi.
— Smæc?
— Takie miano nadali im dawni Władcy, z tego, co mi wiadomo, około tysiąc lat temu — wyjaśnił.
— Nie bez powodu was unikają. Musieliście zaleźć im za skórę.
Albert westchnął cicho, dając jedynie potwierdzenie moim słowom.
— Moim poprzednikom nie zależało na pokojowych relacjach. Chcieli podporządkować sobie całą społeczność wilkołaków, uczynić z nich swoich podwładnych, nawet siłą — wyznał i pokręcił głową ze szczerym wstydem. — Zwłaszcza mój ojciec.
Odnotowałem w głowie następną informację. Wiecznymi rządziła jedna rodzina, a władza dziedziczona była między jej kolejnymi pokoleniami.
— Gdyby tylko zdołał natrafić na ich ślad, wypowiedziałby im otwartą wojnę.
Chociaż nie znałem możliwości Wiecznych, sama myśl o prześladowaniach z ich strony wprawiała mnie w dyskomfort. Jedyne czego pragnąłem to święty spokój, a taki konflikt międzyrasowy tylko by mi go odebrał. Milczałem, czekając na więcej wyjaśnień.
— Wierzę, że z twoją pomocą uda się odnaleźć Smæc. Mam ogromną nadzieję, że zgodzą się na rozmowę i dadzą mi szansę pokazać, że nie jestem jak mój ojciec. Przemoc i rozlew krwi nie są mi bliskie. Moim zadaniem jest ukrywać przed zwykłymi ludźmi istnienie wszelkiego rodzaju istot nadprzyrodzonych i wiem, że można osiągać to na zasadzie współpracy i wzajemnego szacunku.
Wychwytywanie fałszu zawsze przychodziło mi z wielką łatwością, nie miałem jednak pojęcia, jak dobrymi kłamcami byli Wieczni. Choć nie wietrzyłem w słowach Alberta niczego podejrzanego, nadal pozostawałem czujny.
— Nie proszę cię oczywiście o bezinteresowną pomoc, nie będziesz marnował swojego czasu tylko po to, żeby zaspokoić moje pacyfistyczne aspiracje — dodał z uśmiechem. — Proponuję sprawiedliwą wymianę. Odnalezienie Smæc w zamian za wyleczenie kalectwa twojej mamy.
Moją odpowiedzią było jedynie skinienie głową. Znałem warunki naszej umowy, w tej kwestii nie dowiedziałem się niczego nowego.
— Swoją drogą, nasz uzdrowiciel, Hector, będzie jednym z twoich towarzyszy podróży.
Jednym z towarzyszy? Z jak liczną obstawą miałem mieć do czynienia? Skrzywiłem się wewnętrznie. Nie lubiłem prac w grupach — najlepiej działałem w pojedynkę. Nie zamierzałem jednak protestować i przeciągać tym samym cały ten proces. Byłem gotów wyruszyć nawet zaraz, byle tylko odpękać co trzeba i wreszcie odzyskać upragniony święty spokój.
— Wiecie cokolwiek na temat tych wilkołaków? Czy mam szukać po omacku?
Konkrety. Daj mi konkrety, panie Ważny.
— Bez wskazówek straciłbyś za dużo czasu na przeczesywanie całego kraju. Zrobiliśmy to za ciebie.
Wyciągnął z kieszeni telefon, kilka razy stuknął w ekran, a potem położył go przodem do mnie na stoliku. Zobaczyłem mapę wycentrowaną na duży zielony obszar podpisany mianem „Peak District". Park Narodowy?
— Natknęliśmy się na wyraźny ślad ich obecności na tym terenie. Podążanie tym tropem nie przyniosło jednak żadnych owoców. Tutaj potrzebny jest ktoś, kto lepiej niż ktokolwiek inny zna naturę wilkołaków.
— Inny wilkołak.
— Otóż to — przytaknął, oderwał wzrok od telefonu i spojrzał na mnie. — To naprawdę zdumiewające, że Smæc tak długo potrafią ukrywać się przed nami w naszej własnej ojczyźnie. Albo twoi krewni! Jak to się stało, że w waszej rodzinie doszło do przemian? Według naszych kronik, szczep kanadyjskich likantropów wygasł około stu lat temu. Wilkołaki są doprawdy zagadką. Tak mało o was wiemy...
— My o was jeszcze mniej — odparłem od razu, odwzajemniając spojrzenie.
Jego zainteresowanie naszym gatunkiem zaczynało mnie już denerwować. Zwłaszcza kiedy mówił z takim podekscytowaniem i podziwem. Miałem wrażenie, że za chwilę poprosi mnie o autograf.
— Sheila i Philip niczego nie zdradzili? No tak, wierni etykiecie, jak zawsze — zaśmiał się i pokręcił głową. — Dobrze, pytaj, o co chcesz, Leo. Zanim odpowiem, chciałbym jednak poprosić cię o jeszcze jedno.
Uniosłem brwi w oczekiwaniu.
— Informacje o nas w zamian za jedno badanie krwi.
Znów mnie zaskoczył. Akurat takiego warunku się nie spodziewałem.
— Po co? — zadałem pierwsze pytanie, które cisnęło mi się na usta.
Albert nie tracił jednak fasonu i z wciąż tym samym dystyngowanym wyluzowaniem kontynuował wyjaśnienia:
— Zależy nam na kontakcie ze Smæc, oczywiście, ale nie zapomnieliśmy o was. Twoja wizyta miała na celu nie tylko udzielenie wzajemnej pomocy, ale stanowi również okazję do zawarcia sojuszu między naszymi gatunkami. Badanie krwi jest rutynową procedurą. Każda rasa chcąca z nami współpracować przechodzi ten etap. Klasyfikujemy wasze miejsce w systemie, którego tak zawzięcie bronimy.
— Ale po co wam do tego czyjaś krew?
— Płyny ustrojowe zawierają potężną dawkę informacji o naszych mocnych i słabych stronach. Tylko z taką wiedzą jesteśmy w stanie powstrzymać kryzys, zanim na dobre się rozwinie.
Chociaż nie uśmiechało mi się oddawanie Wiecznym jak na tacy wskazówek, które mogłyby pomóc im mnie zabić, musiałem przyznać Albertowi rację. Gdyby kilka lat temu wiedzieli więcej o naszych możliwościach, zareagowaliby szybciej na zgaszenie w zarodku rewolucji, którą szykował Bastian. Gdyby znali nasze możliwości, nie miałbym dziś na sumieniu czyjegoś życia...
— Wiem, że to podejrzanie brzmi, ale chętnie udowodnię, że uzyskane infor...
— Zgadzam się.
Władca zamilkł nagle, gdy wszedłem mu w słowo. Nie musiał mnie dłużej namawiać. Doceniałem fakt, że powiedział mi o tym wszystkim otwarcie. Z pewnością mógł zdobyć próbkę mojej krwi w inny sposób, a jednak wybrał uczciwą drogę. Nieszczerość i knucie za moimi plecami były dwiema kwestiami, których nienawidziłem z całego serca.
— Jak na tak młodego człowieka wykazałeś się właśnie niezwykłą dojrzałością, Leo. Dziękuję.
Na te słowa skłonił się lekko, a na jego twarzy wymalował się nieskrywany podziw. Wzruszyłem ramionami. Nie rozumiałem skąd jego zdziwienie.
— To jedyna słuszna decyzja — uciąłem, nie chcąc wyjawiać przed nim nic ponad to, co musiałem.
Albert podniósł się z fotela, jedną rękę schował za plecami, a drugą wskazał drzwi.
— Miejmy to zatem za sobą. Masz zapewne sporo pytań, więc jak tylko skończymy w laboratorium, oprowadzę cię po Siedzibie i zaspokoję twoją ciekawość.
W milczeniu dołączyłem do niego i idąc ramię w ramię, opuściliśmy gabinet. Co chwilę mijaliśmy spieszących dokądś Wiecznych, którzy zauważywszy swojego najwyższego rangą, zawsze wzorowo zatrzymywali się i nisko kłaniali. Albert na każde takie powitanie odpowiadał uprzejmym skinieniem i uśmiechem, zagadywał krótko, zwracał się po nazwisku, nawet przez sekundę nie zastanawiając się z kim ma do czynienia. Znał tu każdego.
Jedno było dobre. Ściągał na siebie całą uwagę i jego ziomki w końcu przestali mnie zauważać. Ta myśl o czymś mi przypomniała. Weszliśmy do windy, gdzie ująłem w palce wisior, który tak mnie ciekawił.
— Po co mi to? Tak szczerze? Philip mówił, że to immunitet, ale...
Albert rzucił okiem na zawieszkę i pokiwał głową.
— Mówił prawdę. To oznaczenie, że nie jesteś naszym wrogiem. Każdy nowy ambasador otrzymuje od nas tę błyskotkę — wyjaśnił.
— Więc gdybym zjawił się tu bez naszyjnika... zaatakowalibyście mnie?
Mój rozmówca wyglądał na rozbawionego.
— Hm... Na pewno nie od razu. W końcu przyszedłeś tu z eskortą — roześmiał się cicho. — Spokojnie, nie mamy w zwyczaju atakować swoich gości. Nawet tych zbłąkanych.
Odnosiłem wrażenie, że coś przede mną ukrywa. Miałem rozumieć, że te wszystkie dziwne reakcje otoczenia na mój widok pośród tych murów, były tak naprawdę gotowością do walki? Wyczuli intruza i instynktownie szykowali się do wyeliminowania go? Swoją drogą...
— „Każdy nowy ambasador"? Jak wielu ich tu macie?
Drzwi windy otworzyły się, wypuszczając nas na kolejny przestronny korytarz. Tutaj kręciło się jeszcze więcej osób, więc byliśmy zmuszeni częściej przystawać, by Albert mógł się z każdym należycie przywitać. Zaczynało mnie to wnerwiać.
— Od kiedy skończyliśmy z dominacją i postawiliśmy na współpracę, w progach Siedziby zjawili się przedstawiciele zmiennokształtnych ze Skandynawii, syren z Australii i Oceanii czy fantomów z Azji.
Z jednym zmiennokształtnym miałem już kiedyś do czynienia, ale syreny? Fantomy? Próbowałem wyobrazić sobie te ostatnie, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Ta dezorientacja musiała wymalować się na mojej twarzy, bo Władca zaśmiał się, chyba rad, że zdołał mnie zaskoczyć.
— Świat nadal skrywa przed nami wiele tajemnic. Jeszcze nie raz cię zadziwi — skomentował, a potem zatrzymał się przy jednych z wielu identycznych drzwi. — Jesteśmy na miejscu. — Nacisnął klamkę, a w moje nozdrza od razu uderzył mocny zapach środka do dezynfekcji. I nie tylko on. — Normalnie wszelkimi badaniami zajmuje się Hector, ale dziś wyjątkowo wyręczy go jego asystentka.
Po tych słowach przeszliśmy przez kolejne drzwi, za którymi czekał luksusowy punkt pobrań, wyposażony w różne sprzęty potrzebne do analizy próbek. Moja uwaga w pełni skupiła się jednak nie na otoczeniu, a na głośno i rytmicznie bijącym sercu dziewczyny w białym kitlu. Tej samej, na którą wpadłem kilka godzin wcześniej.
— Panie Selva, przedstawiam panu pannę Crown.
***
Chyba się jeszcze do Was nie odzywałam pod rozdziałami trzeciej części, prawda? Wiem, że ostatnio mnie tu mało, ale życie prywatne pochłania niemal całą moją uwagę. Staram się jednak w wolnych chwilach coś naskrobać i takie pytanko mam do Was...
Co sądzicie? :D To już 5 rozdział, jakie są Wasze prognozy? Kto tu jest zły? Dokąd zmierza ta historia? Podzielcie się tym ze mną, proszę, brakuje mi Waszych teorii spiskowych xD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top