Rozdział 8: Żegnaj, Londynie

     Tej nocy zasnąłem bardzo późno. Nie dość, że wróciłem do pokoju krótko po północy, to jeszcze przez co najmniej dwie godziny wierciłem się w łóżku.

Sheila potrafiła to i owo, musiałem to przyznać. Nie, żeby mogła mnie zabić, w to grubo wątpiłem. Jej sztuczki z używaniem czegokolwiek jako broni mogły mnie co najwyżej zranić. Użyła ich jako groźby, bo przecież to ja ją skonfrontowałem. Broniła się.

Czy jej intencje były szczere? Serio chciała mnie tylko zaciągnąć do łóżka? Czy był to bardziej jakiś rodzaj testu? Byłem pewien, że cały hotel naszpikowany był kamerami, kilka zresztą naliczyłem w samym lobby. Nie interesowało ją to, że jej współpracownicy w Siedzibie zobaczą, jak się do mnie klei? A może oni naprawdę nie mieli co do mnie złych intencji i wszystko, co mówili, było prawdą?

Powoli zaczynałem hodować w sobie niechęć do „panny Crown" za mieszanie mi w głowie głupimi ostrzeżeniami. Po co w ogóle zawracała mi gitarę?

Na żadne z pytań nie znalazłem odpowiedzi, co jeszcze bardziej potęgowało frustrację. Roznosiła mnie energia, coraz silniej ciągnęło mnie do wyrwania się z tego więzienia, do zrzucenia z siebie ciuchów i przeobrażenia się w wygodniejszą formę.

Z każdej strony otaczały mnie cholerne znaki stopu.

Nienawidziłem, kiedy cokolwiek ograniczało moją wolność.

Z taką samą irytacją, z jaką w końcu usnąłem, obudziłem się, a raczej zostałem wyrwany ze snu. Natarczywe pukanie do drzwi nie ustępowało. Ktoś chciał chyba pożegnać się z życiem.

Zaciskając pięści, w końcu wygrzebałem się z łóżka i otworzyłem drzwi. To, że klamka została w mojej dłoni, to już inny temat.

— Czego. — Mój głos przypominał niskie warczenie.

Wystrojony, wyczesany, z kijem w tyłku Philip rzucił krótko okiem na moje rozczochrane włosy, braki w garderobie, bo stałem przed nim w samych szortach, no i w końcu na moją wkurwioną minę.

— Ehm... — chrząknął. — Dzień dobry, panie Selva. Mam odwieźć pana na spotkanie z resztą zespołu. Mam nadzieję, że lady Griffiths wszystko wczoraj panu objaśniła.

Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, którą wykorzystałem do względnego uspokojenia się. W końcu wcisnąłem zaskoczonemu Philipowi klamkę w ręce.

— Chwila — mruknąłem i trzasnąłem za sobą drzwiami, które po chwili i tak znów się uchyliły.

Skorzystałem ze swojej nadnaturalnej szybkości i w minutę spakowałem do torby tych kilka ciuchów, które walały się po pokoju, wziąłem prysznic i narzuciłem na siebie coś świeżego. Kiedy kątem oka zauważyłem, która godzina, prawie mnie zgięło. Kto normalny budzi innych w wakacje o ósmej nad ranem?!

Gotowy do drogi, zabrałem torbę podróżną, pożegnałem się w milczeniu z najwygodniejszym łóżkiem, na jakim kiedykolwiek spałem, a potem dołączyłem do Philipa. Bez słowa ruszyliśmy korytarzem. Już z daleka poczułem zapach jedzenia. Hotel wydawał o tej porze śniadanie.

— Chcę coś zjeść — oznajmiłem, gdy wyszliśmy do lobby.

Vanbrugh spojrzał tylko na zegarek i nie zwalniając kroku, odparł:

— Przykro mi, nie mamy czasu. Podczas podróży będzie miał pan możliwość posilenia się.

Zacisnąłem zęby. Świetnie. Do pakietu niewygód dołączył głód. Moje opanowanie wisiało na włosku. Na zewnątrz zaatakowała nas typowa, brytyjska mżawka, która w chwilę zmoczyła mi twarz. Wsiedliśmy do samochodu i dołączyliśmy do zakorkowanego ruchu drogowego. Właściwie więcej staliśmy na czerwonym, niż jechaliśmy. Świetnie.

Philip nie bawił się w small talk. Po prostu w milczeniu wykonywał swój obowiązek, co w sumie mi odpowiadało. Gdybym jeszcze raz usłyszał to jego nadęte „panie Selva", chyba bym mu przywalił.

Wreszcie dojechaliśmy na miejsce, które okazało się...

— Dworzec? — mruknąłem, wyciągając z bagażnika swoją torbę.

— Lady Griffiths jednak nie podzieliła się z panem szczegółami? — rzucił, kiedy do niego dołączyłem, a potem weszliśmy do środka budynku.

Wilgoć w powietrzu w połączeniu z ciepłem tak bardzo wzmacniały zapachy, że kiedy otoczył nas tabun ludzi, musiałem na sekundę wstrzymać oddech. Londyn śmierdział jak stary, niemyty pies. Świetnie.

Już nawet nie chciałem myśleć o tym, co czeka mnie za chwilę. Znów podróż, tym razem pociągiem. Kolejna puszka. Świetnie. Miałem dość tego dnia, a przecież obudziłem się niespełna pół godziny temu!

Tuż przed wyjściem na peron, na tablicy informacyjnej mignęło mi, że będzie z niego odjeżdżał pociąg do Manchesteru. Na miejscu nadal kręciło się sporo ludzi, ale nie miałem problemu dojrzeć wśród nich czerwonych włosów, wystających spod szerokiego, czarnego kapelusza. Pociąg lśnił za plecami Sheili, która w aksamitnych rękawiczkach i okularach przeciwsłonecznych chyba próbowała zniknąć w tłumie, ale tak naprawdę wyróżniała się wśród innych. Takie piękności są zawsze dobrze widoczne.

Dokładnie w momencie, kiedy zauważyłem, że Sheila czeka sama, spostrzegłem również dziwne zachowanie Philipa. Facet zerknął na zegarek, a potem obejrzał się za siebie, ale nie patrzył wcale na mnie, tylko spojrzeniem przeczesywał tłum za nami. Jego wyraz twarzy był zupełnie inny niż zazwyczaj. Wyglądał na... zestresowanego, napiętego i skupionego do granic możliwości.

— Co, ktoś nas śledzi? — prychnąłem do niego, ale mnie zignorował.

Dołączyliśmy do Sheili, która przywitała się ze mną ze swoim standardowym już zalotnym uśmiechem.

— Odjazd za pięć minut, panie Vanbrugh — powiedziała surowym tonem. — Gdzie lord Hector?

— Zaraz, to cały zespół? — odezwałem się, zaskoczony. — Ja, ty i ten uzdrowiciel? — obejrzałem się na Philipa. — I gdzie wasz Władca? Mówił, że się dziś spotkamy.

— Jego Nieśmiertelność musiał pilnie wyjechać do Francji — odpowiedział Vanbrugh tonem, jakby chciał uciąć wszystkie ewentualne pytania. — A lord Hector nie będzie mógł dołączyć do waszej eskapady.

Zobaczyłem, jak oczy Sheili ukryte za ciemnymi szkłami rozszerzają się w tłumionym szoku.

— Dlaczego?

— Zaniemógł — odpowiedział grobowym tonem i rzucił mi krótkie, czujne spojrzenie. — Ktoś podał mu zatrutą krew.

Usłyszałem, jak Sheila wstrzymuje powietrze. To musiało oznaczać coś bardzo poważnego w ich kręgach.

Naszą rozmowę przerwał głośny świst gwizdka, oznajmiający zbliżający się odjazd pociągu. W tej samej chwili Vanbrugh znów rozejrzał się po tłumie, ale tym razem kogoś dostrzegł.

— W końcu — mruknął do siebie, a potem zwrócił się do nas. — Z racji nieobecności Władcy musiałem podjąć samodzielną decyzję i przydzieliłem do waszego zespołu kogoś w zastępstwie za lorda Hectora. Już tu idzie...

Wtedy z tłumu tuż obok nas wyłoniła się dziewczyna z dużym plecakiem podróżnym ciążącym na ramionach. Minęła nas, a jej zapach na moment pozwolił mi zapomnieć o smrodzie dworca. Weszła na pierwszy schodek w otwartych drzwiach wagonu.

— Na co czekacie? Ucieknie nam — powiedziała „panna Crown" i zniknęła we wnętrzu pociągu.


     Jeszcze kilka dni temu ucieszyłbym się na wieść o podróżowaniu z dwiema kobietami. Teraz jednak jedyne czego chciałem, to mojej świętej samotności. Sheila, choć seksowna i niby w porządku, nadal dawała mi powody do zwątpień. Nie byłem pewien jej intencji. Za to druga towarzyszka... Ona to już całkowita niewiadoma.

— Po co tłuczemy się pociągiem? Nie możemy użyć nóg? Są szybsze — mruknąłem, idąc środkiem przedziału tuż za Sheilą, która z kolei podążała za Crownową.

— Jesteśmy cywilizowani, panie Selva — odparła tym swoim głębokim głosem. — Poza tym nie chcemy przecież zostać zauważeni.

Westchnąłem cicho, wciąż poirytowany głodem, nadmiarem zapachów, dźwięków i innych bodźców. Wszystkiego było po prostu za dużo.

Przeszliśmy z wagonu drugiej klasy, prosto do pierwszej. Nagle zrobiło się więcej miejsca, bo i siedzeń było mniej. Fotele na pierwszy rzut oka wyglądały na wygodne i miały sporo przestrzeni na wyciągnięcie nóg. No i poustawiane były dwójkami. „Panna Crown" usiadła na jednym, a na tym obok ostentacyjnie położyła swój podróżny plecak.

— A to nasze miejsca — oznajmiła Sheila i złożyła wyciąganą rączkę swojej torby na kółkach. Zerknęła na mnie z niewinnym uśmiechem. — Pomoże mi pan?

W pierwszej chwili uniosłem brwi, zaraz jednak zrozumiałem. Sheila, choć kształtna i kobieca, była również niska. I dbała o pozory. Bez słowa wziąłem jej bagaż i ułożyłem wraz ze swoim w schowku nad naszymi głowami. Kobieta zajęła miejsce przy oknie, zaraz za fotelem naszej nowej „kumpeli", której wymowne chrząknięcie było wystarczającym komentarzem na to, co się właśnie wydarzyło.

— Proszę się nie martwić, panie Selva. To będzie krótka podróż. Za niespełna dwie godziny powinniśmy być na miejscu — uspokajała Sheila.

Co, aż tak było po mnie widać, że mnie nosi? Co z tego, że z nerwów stukałem stopą o podłogę i robiłem to trochę za szybko? Co z tego, że moja mina musiała sugerować chęć mordu? Co z tego?

— Jasne — powiedziałem najbardziej wyluzowanym tonem, na jaki było mnie stać i usiadłem obok Sheili.

Okej, nie dam rady.

Kiedy poczułem bezpośrednią bliskość Wiecznej, dotarło do mnie, że nie skupię się na niczym, jeśli nie zaspokoję chociaż jednej z potrzeb. Mój mózg nie potrafił przebić się przez wrzask ciała i jego roszczeń.

Sheila otwierała już usta, aby coś powiedzieć, ale ją uprzedziłem:

— Muszę coś zjeść. Przyłączysz się?

Zamrugała, ale zaraz odzyskała rezon.

— Dziękuję, jadłam już śniadanie — odparła i kiedy wstałem, dodała: — Proszę się powołać na moje nazwisko, wyżywienie mamy w cenie biletu. Smacznego, panie Selva.

Musiałem minąć Crownową, więc spojrzałem na nią mimochodem. Nie zaszczyciła mnie uwagą, pochłonięta lekturą jakiejś pożółkłej książki.

Przeszedłem przez kilka wagonów, aż w końcu dotarłem do pociągowej restauracji. Widać nie tylko ja nie jadłem jeszcze śniadania, bo zastałem w niej sporo ludzi. Tutaj na szczęście zapach jedzenia wygrywał ze wszystkimi innymi. Powoławszy się na nazwisko Griffiths, zamówiłem jedzenia jak dla czteroosobowej rodziny. Rozsiadłem się przy jedynym wolnym stoliku, który wkrótce został prawie całkowicie ukryty pod pełnymi talerzami.

Mając gdzieś zdziwione spojrzenia ludzi, zabrałem się za jedzenie.

Boże, w końcu. Znów, daleko było temu do kuchni babci Anne, ale to nic. Ważne, że było zjadliwe i zapełniało mi żołądek. Po pochłonięciu dużej porcji jajecznicy z bekonem, talerza małych kiełbasek i misce owsianki z owocami, zwolniłem tempo i z kanapką w ręce dotknąłem plecami oparcia.

Spojrzałem prosto w czarne oko kamery umieszczonej wysoko w kącie pomieszczenia. Wagon restauracyjny pierwszej klasy musiał być oczywiście monitorowany. Miałem ochotę pomachać ziomalom z Siedziby. A raczej pokazać im środkowy palec. Nawet najeść się w spokoju nie można.

Zerknąłem przez okno. Całkowicie mokra szyba nie przeszkodziła mi w stwierdzeniu, że nadal poruszaliśmy się we względnie zabudowanym terenie. Czy ten pieprzony Londyn nie miał końca?

Tuż przed tym, co właśnie miałem usłyszeć, poczułem zapach. Ten nienachalny, naturalny, świeży i lekko trącący psią sierścią.

— Mogę? — zapytała „panna Crown", ale nie czekała na odpowiedź. Po prostu odsunęła kilka moich pustych talerzy, położyła swój z sandwiczami i zajęła miejsce naprzeciw mnie.

— Pozwoliłem? — wytknąłem.

Nie przejęła się.

— Wszędzie zajęte — odparła i wgryzła się w swoje śniadanie. Ani razu nawet na mnie nie spojrzała.

Przez chwilę patrzyłem na nią w milczeniu. W przeciwieństwie do Sheili nie miała na sobie eleganckich ciuchów. Tonęła w workowatej, zgniłozielonej koszuli, a jasne włosy spięła gumką. Krótsze kosmyki przy twarzy uwolniły się z upięcia i musiała je co chwilę zakładać za uszy.

Zaskoczyła mnie, gdy odezwała się pierwsza:

— Siedziba robi wrażenie, prawda... — przerwała, by napić się wody — ...panie Selva?

Nie byłem w stanie powstrzymać grymasu niezadowolenia.

— Nie jesteś Wieczną, mów mi po imieniu — niemal warknąłem.

— Nigdy mi go nie zdradziłeś. — Wzruszyła ramionami, nadal skupiona na swoich sandwiczach.

— Leo.

Kiwnęła głową na znak przyjęcia nowej informacji do wiadomości, ale nic więcej nie powiedziała. Patrzyłem na nią w niedowierzaniu. Gapiłem się właściwie, czekając, aż choć raz podniesie wzrok i spojrzy mi w oczy. Bała się mnie? Czy po prostu mnie lekceważyła?

— A ty masz jakieś imię? — zapytałem w końcu, bo nie doczekałem się żadnej reakcji.

Przełknęła kęs i znów odgarnęła włosy z twarzy. Miałem dziwne wrażenie, że wcale nie chciała ze mną rozmawiać, ale robiła to z przymusu. Kto jej kazał? Sheila?

— Vilde.

Nigdy wcześniej nie spotkałem się z podobnym imieniem.

— Vilde Crown. Obco brzmiące imię, ale znajome nazwisko — myślałem na głos, ale nie zaszczyciła mnie uwagą. — Alex Crown to twój krewny?

I wtedy odpowiedź sama pojawiła się w mojej głowie. Wspomnienie z życia sprzed pierwszej przemiany. Już wiedziałem, dlaczego głos Vilde wydawał mi się taki znajomy. Podczas pamiętnych wydarzeń w Vancouver, a właściwie krótki czas przed tym, jak rozpętała się burza Powołanych, odwiedził nas Alex Crown, który spędzał w naszym domu święta. W świąteczny wieczór wpadłem na niego akurat w momencie, kiedy rozmawiał na kamerkach ze swoją rodziną z Norwegii. Jedna z jego córek siedziała właśnie przede mną.

— To twój ojciec?

Spojrzała na mnie. Krótko, badawczo, przeszyła mnie swoim zimnozielonym wzrokiem, a potem wróciła do jedzenia.

— Mhm — mruknęła potwierdzająco.

A to musiało oznaczać, że Vilde była zmiennokształtną. I skoro kilka lat temu Alex poprosił Wiecznych o pomoc, a teraz jego córka pracowała w Siedzibie, wszystko wskazywało na to, że zmiennokształtni już jakiś czas temu zawarli pokój z Wiecznymi.

— Co norweska zmiennokształtna robi na Wyspach Brytyjskich?

— Widziałeś. Pracuje — odpowiedziała boleśnie wprost.

Nie o to mi chodziło, cholera. Ależ ona irytująca.

— Dlaczego dla Wiecznych?

— Pracuję dla siebie.

Zdecydowanie za szybko wpadałem w gniew. Wiedziałem, że to z winy tych wszystkich potrzeb. W moich żyłach prawie płonęło od niewykorzystanej energii. Nie mogłem pokazać tej dziewczynie, że zdołała tak łatwo mnie wkurzyć.

— Dlaczego Philip wysłał z nami ciebie, a nie innego Wiecznego? — zapytałem, siląc się na spokojny ton.

— Na to pytanie również chciałabym poznać odpowiedź, panno Crown.

Do naszego stolika podeszła Sheila, odprowadzana wieloma męskimi spojrzeniami. Nic dziwnego, jej aura seksapilu nigdy nie traciła na sile.

Przesunąłem się, a ona przysiadła obok. Wpatrzyliśmy się w Vilde, która niewzruszenie zajadała drugiego sandwicza.

— Mogę najpierw dokończyć? — zapytała po chwili, ale znów nie czekała na odpowiedź, tylko kontynuowała jedzenie.

Spojrzeliśmy po sobie z Sheilą. Nie było sensu naciskać. Skorzystałem z chwili i sam też dojadłem tych kilka kanapek, które mi zostały. Tak naprawdę zjadłem je tylko po to, by czymś się zająć i zniwelować choć trochę irytację.

Zauważyłem, że za mokrym oknem zrobiło się całkiem zielono. Chociaż jedna dobra wiadomość.

— Pan Vanbrugh — zaczęła Vilde po przedłużającej się ciszy — uznał, że wysłanie z wami zmiennokształtnej zdoła przekonać Smæc, że Wieczni dbają o dobre relacje z innymi rasami.

Mówiąc, wpatrywała się w resztkę wody w swojej szklance.

— Tak myślałam — odparła Sheila w zamyśleniu. — Choć dziwi mnie, że to właśnie pan Vanbrugh wyszedł z tym pomysłem.

Vilde, która dotąd odpowiadała na pytania od niechcenia, spojrzała na Wieczną, a jej zielone oczy zdradziły czujność. Tylko przez ułamek sekundy, ale tyle wystarczyło mi, by stwierdzić, że wszystko, co wychodziło z jej ust, było dokładnie przemyślane.

— Pan Vanbrugh wspomniał, że pan Hector został otruty... — przemówiła znów Sheila, starannie dobierając słowa. — Panno Crown, czy zna panna szczegóły tego zdarzenia?

Ta pokręciła głową.

— Wiem tyle, co wy — odpowiedziała, a potem wypiła resztkę wody. — A teraz wybaczcie, muszę skorzystać z toalety.

Odeszła od stolika i po chwili zniknęła w przejściu do innego wagonu.

Gdy kelner zbierał nasze puste naczynia, zerknąłem na Sheilę. Wydawała się zamyślona i zmartwiona. Ale zarówno jej, jak i zachowanie Vilde powiedziało mi coś, czego byłem całkowicie pewien. Obie coś ukrywały, coś, o czym nikt nie mógł się dowiedzieć, albo... to JA nie mogłem poznać prawdy.

Zastanawiałem się przez chwilę, czy w ogóle mi się chce obnażać te sekrety, czy chce mi się marnować na to swój cenny czas. Moim zadaniem było odnalezienie wilkołaków, kropka. Ale co, jeśli tajemnice Sheili i Vilde miały skomplikować całą sprawę?

Gdy odeszliśmy od stolika, Vilde wróciła do nas i wycierając mokre dłonie w spodnie, powiedziała do mnie:

— Łazienka już jest wolna, możesz iść.

Już chciałem odpowiedzieć, że przecież nie komunikowałem takiej potrzeby, ale wtedy ona spojrzała mi prosto w oczy. Krótko, ale dobitnie. Ona chciała, żebym tam poszedł.

No tak. Jedynym miejscem, które nigdy nie jest monitorowane, są przecież... toalety.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top