(1) czyli my już umarliśmy
— Chcesz to zrobić?
— Tak. A ty?
— Ja też.
— To świetnie, zróbmy to razem.
Stali na najwyższym budynku w Rzymie, co nie było znowu tak wysoko, ale tu wcale o to nie chodziło. Szczyt był płaski i wiał wiatr. Mocny wiatr, który porwał Lovino szalik, a Gilbertowi czapkę. Ale w sumie czy to było ważne?
Gilbert zaczął dotykać swoją kieszeń w spodniach i wyciągnął telefon. Spojrzał na wyświetlacz i się zaśmiał.
— Co się stało?
— Fryderyka do mnie dzwoni.
— Odbierzesz?
— Z tej wysokości i tak nie usłyszę, co chce mi powiedzieć. Wiatr jest zbyt silny.
— Szkoda.
— No tak.
Telefon Lovino był cicho, całkowicie. I uciszył myśli, które desperacko błagały o to, żeby do niego też ktoś zadzwonił i uratował. Jakoś. Trząsł się, bo było zimno, wiatr przeszywał każdą warstwę ubrania, jaką miał na sobie i sprawiał, że czuł się, jakby stał nago. Mógłby stać nago i tak nie byłoby mu zimniej.
— Serio ten wiatr ssie.
— Tylko?
— To tylko spostrzeżenie.
— Aha.
Gilbert podszedł do niego i go objął. Normalnie pewnie miałby jakieś pretensje, ale w tej sytuacji to już i tak nie miało znaczenia. I zrobiło mu się ciepło. Oparł głowę na jego ramieniu i patrzył na zniszczony materiał jego czarnej kurtki i golf z materiału, który wyglądał, jakby był niewygodny. Wyciągnął rękę i dotknął go, naprawdę był nieprzyjemny.
— Nie gryzie cię?
— Gryzie.
— Dlaczego go nosisz?
— Bo to prezent od Fryderyki.
— Głupie.
— Może, ale dla mnie ważne.
Włożył rękę pod materiał i zaczął jeździć palcem po jego obojczykach. Skóra Gilberta była taka ciepła w porównaniu do jego dłoni. Poza tym lubił kontrast, jaki jego ciemne palce robiły na śnieżnobiałej skórze. Potem poczuł, jak Gilberta przechodzi dreszcz, czuł, jak jego mięśnie się napinają.
Uśmiechnął się, a potem skrzywił, kiedy jego ręka została gwałtownie zabrana z miejsca, które ponownie zwiedzała. Spojrzał na Gilberta, bo nie wiedział, o co chodzi. Ten odpowiedział mu, parodiując jego uniesione brwi.
— Twoja łapa jest tak kurewsko zimna.
— Właśnie dlatego chciałem ją ogrzać — odparł i spróbował wyrwać się z uścisku.
— To nie jest przyjemne — powiedział Gilbert i puścił jego dłoń, ściskając jeszcze raz mocno.
— W takim razie już nigdy nie będzie. Zapamiętasz to jako zimny dotyk.
— Skąd ta pewność?
— To jest pewne.
Wtedy poczuł, jak powietrze nagle zostaje z niego wybite przez mocny uścisk, który był tak nagły, że Lovino się go przestraszył. Nie stał już na swoich nogach i był tak zaskoczony, że nie mógł złapać oddechu, potem kiedy już mógł, jego usta zostały nagle przykryte obcym. Były zimne i suche, drżały. Potem poczuł śliskie ciepło, ale był to ten rodzaj ciepła, który parzył i piekł, sprawiając, że czuł jeszcze dotkliwiej, jak było mu zimno na całym ciele. Nie mógł oddychać, łzy zebrały mu się w oczach z tego powodu, próbowałby się wyrwać, gdyby jego ręce, tak samo, jak reszta jego ciała nie były zamknięte w stalowej klatce, jaką nagle stały się ramiona Gilberta.
Ugryzł go, ale to nie pomogło. Czuł, jak się dusi, kiedy myślał, że tak naprawdę się stanie, że się udusi, jego usta zostały uwolnione, a uścisk się rozluźnił. Wciągał powietrze wielkimi haustami. Cieszył się, że nie został całkowicie puszczony, bo nie zdołałby stanąć o własnych siłach.
Kiedy tylko poczuł, że ma na tyle powietrza, by zacząć mówić, spojrzał na Gilberta nienawistnie.
— Co to do cholery miało znaczyć?!
Gilbert uśmiechał się, a z kącika wargi ciekła mu stróżka krwi, którą po krótkiej chwili otarł wierzchem dłoni i tylko uśmiechnął się szerzej, widząc, że zostawiła na kurtce ślad.
— Tak zapamiętasz moje pocałunki i objęcia. Zapamiętasz mój dotyk, jako brutalny.
— Kurwa?
— Tak samo, jak myślałeś o mnie, zanim się poznaliśmy.
Nastąpiła chwila ciszy, w której Lovino oparł głowę o ramię Gilberta i zamknął oczy. Myślał o tym, czy nienawidził tego, co przed chwilę mu się stało czy może było na odwrót.
— Będziemy dla siebie jak obcy. Kiedy... no wiesz — dłoń pogładziła go po głowie, rozczesując palcami jego poplątane włosy — Ja miałem cię za zimnego, kiedy jeszcze cię nie znałem.
— Zmieniłeś potem zdanie? — zapytał i przekręcił lekko głowę, aby spojrzeć w oczy pochylonego nad nim Gilberta.
— Czasami jesteś chłodny, ale nauczyłem się rozumieć dlaczego. Trzeba się pewnych rzeczy nauczyć, aby kochać drugą osobę w odpowiedni sposób.
— Ale ty nigdy nie byłeś dla mnie brutalny — powiedział cicho Lovino i miał nadzieję, że Gilbert tego nie słyszał, bo czuł się żałośnie.
Ten patrzył się na niego przez chwilę z grymasem na twarzy, jakby czegoś nie zrozumiał, ale potem pokiwał głową powoli kilka razy, jakby właśnie rozwiązał jakąś zagadkę.
— Jesteś smutnym człowiekiem, Lovino.
Nie odpowiedział na to, tylko schował twarz we wgłębieniu pomiędzy jego szyją a ramieniem.
— Może nigdy fizycznie, tak jak przed chwilą, nigdy wcześniej, tak, ale... ile razy raniłem cię słowami, w twojej obecności czy za twoimi plecami. Ha, nie mogę sobie nawet przypomnieć. Odkąd cię pamiętam... nie potrafię zliczyć.
— Ja...
— Mówiłem, że cię znam, choć tak naprawdę poznałem cię kilka miesięcy temu. Pamiętam cię od tak dawna.
Lovino złapał go za rękę i spojrzał na niego poważnie.
— Za to przed chwilą i za to wszystko wcześniej... nie nienawidzę cię.
Gilbert patrzył na niego i nie mrugał, tak jakby widział go pierwszy raz. Lovino pociągnął go za kurtkę raz, kiedy nie otrzymał reakcji, zrobił to po raz kolejny w bardziej naglący sposób. Brwi Gilberta zbiegły się przy nasadzie jego nosa, a Lovino westchnął z rezygnacją.
— Nachyl się bardziej do jasnej...
Pociągnął go za poły kurtki i podniósł głowę, aby go pocałować. Delikatnie i jak najcieplej. Przypilnował, aby jego dłonie nie przeniosły się na policzki Gilberta i aby znowu nie przyprawić go o dreszcz. Nie chciał tego. Chciał pokazać mu, co czuje, bo on jeden na świecie nie był osobą, przy której czuł się marnie. Nie był też Felim czy Toniem, w ich towarzystwie zjadały go wyrzuty sumienia, ponieważ nie potrafił kochać ich, jak na to zasługują.
Ręce Gilberta były włożone w kieszenie kurtki, a dłonie Lovino były złożone na jego własnej piersi. Łączyły ich w tej chwili jedynie usta, każdy z nich mógł odsunąć się w każdej chwili, kiedy tylko chciał. Moment był kruchy, a pocałunek tylko dotykaniem się warg, ale jakoś spełniał swoje zadanie.
Jeżeli im się uda, będzie ostatnim momentem, jaki zapamiętają z tego życia.
Odsunęli się od siebie obaj, powoli, jakby w milczącym porozumieniu. Spojrzeli sobie w oczy i chwycili za ręce, podeszli na skraj budynku i stanęli na podwyższeniu, które chroniło przed upadkiem. Byli naprzeciw siebie i cały czas patrzyli tylko na siebie. Ich stopy dotykały krawędzi, tak, że wystarczył jeden krok, aby znaleźć się w powietrzu nad pełną samochodów ulicą.
— Jesteś pewien? — usłyszał głos Gilberta, który lekko drżał.
Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale słowa nie chciały opuścić jego ust i tylko pokiwał głową. Potem przełknął gulę, jaka się utworzyła w jego gardle i poczuł narastające dziwne uczucie spełnienia w piersi. Ponieważ czuł się tak namiętnie po raz pierwszy od dawna.
— Tak, to musi tak się skończyć.
— Czujesz to, co ja?
— Strach?
— Tak?
Gilbert uśmiechnął się, a on poczuł, jak to odwzajemnia.
— To takie przyjemne — powiedział, a jego głos był ledwo zrozumiały przez to, jak bardzo się trząsł — Strach przed czymś, co wydaje się, nas nie dotyczy.
— Czuję, że żyję.
— Bardziej niż kiedykolwiek.
— Chce więcej.
— Dlatego muszę.
— Postąpić krok.
— Naprzód! — wrzasnął Gilbert i ściskając mocniej jego dłoń, wyciągnął jedną z nóg w przepaść.
Lovino poczuł, jak ciągnie go w dół, zaparł się nogami jeszcze na chwilę.
— Kocham — wyrzekł — Boję się. I umieram.
I poszedł razem z nim w przepaść.
Nic już nie wiedział, nic więcej też nie poczuł.
Umierał.
Przeżył życie.
Zniknął.
Czy tak?
Co nie boli, to nie życie, co nie przemija, to nie szczęście.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top