Pocałunek pod jemiołą - autorkaklaudia
Bostoński wiatr niósł wesołą melodię gdzieś na obrzeża miasta. Rude loki powiewały na wietrze, kiedy Claire biegła slalomem między drzewami, aby zmylić swojego przyjaciela. Chichotała, uciekając przed Brandonem. Tak bardzo starała się być szybsza, aby tym razem nie dać mu się złapać. Z każdym dniem była w tym coraz lepsza. Przynajmniej tak myślała do momentu, aż przyjaciel nie pociągnął jej za rękę i wepchnął w stertę kolorowych liści.
– Mam cię – oznajmił triumfalnie, kiedy swobodnie opadł obok niej. – Nigdy mi nie uciekniesz.
Claire zaśmiała się i odgarnęła rude loki, które opadły na jej twarz. Brandon wsparł się nad nią i szeroko uśmiechnął. Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym, a wtedy uśmiech z jego twarzy zniknął.
Zastanawiała się dlaczego. Czy zrobiła coś źle? Czemu brunet o ciemnych, niczym pióra kruka, włosach i niebieskich jak ocean oczach, nagle posmutniał? Wsparła się na przedramionach, spoglądając na niego z bliska. Ich oddechy się mieszały, a wzrok błądził po twarzach. Claire szukała choć maleńkiego powodu nagłej goryczy, ale nie była w stanie go znaleźć.
– Co się stało?
– Ja... – zaczął. – Możesz mi coś obiecać?
– Co takiego?
– Jeśli któreś z nas opuści sierociniec, zawsze będzie pamiętać o drugiej osobie. Piszmy do siebie listy. Jeśli rodzina adopcyjna zadecyduje o przeprowadzce, zawsze poinformujemy się o zmianie adresu.
– Boisz się, że ktoś byłby w stanie nas rozdzielić? – Dziewczyna przekręciła głowę w bok, przyglądając mu się jeszcze uważniej. – Brandon – wymówiła jego imię spokojnie. – Mamy szesnaście lat. Nikt nie adoptuje dzieci w tym wieku.
– Jeśli jednak to by się wydarzyło. Obiecaj mi, że nasza przyjaźń będzie trwać zawsze.
Claire dotknęła chłodną dłonią jego rozgrzanego policzka. Potarła delikatnie porcelanową skórę kciukiem, a następnie wplotła palce w gęste, ciemne włosy.
– Obiecuję.
Chłopak wyprostował najmniejszy palec i wystawił go w jej stronę. Obietnica złożona na małego paluszka od zawsze była dla nich czymś najpotężniejszym. Czymś, czego nie mogli złamać. Niczym przysięga przypieczętowana własną krwią.
Claire złączyła ich palce razem, po czym uśmiechnęła się w jego stronę. Wiedziała, że to, o co martwił się Brandon, było zwykłą głupotą. Tak jak powiedziała, nie sądziła, że ktoś byłby w stanie adoptować dzieci w ich wieku. Zresztą sami byli świadkami tego, iż byli odrzutkami.
To najczęściej bobasy znajdowały domy, a oni? Oni mieli tylko siebie, ponieważ w oczach dorosłych byli nic nieznaczącymi dzieciakami. Czymś tak zepsutym, czego nie można było naprawić. Choć marzyli o własnym domu. Choince na święta, prezentach, miłości i wsparciu. Jednak nikt nie mógł im tego dać.
Brandon wstał, otrzepując pył z ubrania, a następnie podał przyjaciółce pomocną dłoń. Gdy wstała, wyciągnął z jej włosów kilka pomarańczowych liści, które się w nie wplątały.
Uśmiechnęła się, kiedy zdmuchnęła kilka zakręconych kosmyków z twarzy. Chłopak znowu spojrzał na nią wzrokiem, którego Claire dotąd nie znała. Jak miała odczytywać uczucia, które ukazywały się na jego buzi, skoro nigdy nikt jej tego nie nauczył? Znała tylko dwie podstawowe emocje. Smutek i radość. Reszty nie była w stanie zidentyfikować ani nazwać.
Usłyszeli gong, sugerujący o porze obiadowej. Zerwali się z miejsca, splatając palce swoich dłoni. Byli dla siebie najlepszymi przyjaciółmi. Oboje dodawali sobie siły. Razem było im łatwiej znosić każdy dzień w domu dziecka. Gdyby nie mieli siebie, dopadłaby ich samotność, która z każdym dniem zmieniałaby ich nie do poznania.
To właśnie ona zamyka człowieka. Nie pozwala doświadczać, doznawać i cieszyć się życiem. Każdy dzień nie miałby tych samych barw, co teraz. Najprawdopodobniej byłby szary, zimny i nudny, a teraz nabierał kolorów. Z każdą porą roku innych.
Dotarli na salę, gdzie posiłki były równo poustawiane przy każdym z krzeseł. Usiedli obok siebie i życząc sobie smacznego, przeszli do konsumpcji.
Claire co jakiś czas spoglądała na Brandona. Jej przyjaciel nie posiadał dla niej wad. Począwszy od wyglądu; czarnych, krótkich włosów, których końce były nieco kręcone. Oczu połyskujących jak tafla turkusowego oceanu. Porcelanowej, nieskazitelnej cerze i dobrze zbudowanej sylwetce.
Lubiła go także za charakter. Szczerość, troskę i wsparcie, które okazywał tylko jej. Uśmiech, który chłopak malował na jej twarzy i to, jak potrafił ją rozbawić.
Za każdym razem, jak otwierała oczy, myślała tylko o nim. Nie mogła się doczekać spotkania z przyjacielem. Zawsze myślała o tym, czym ją zaskoczy. To on wymyślał wszystkie zabawy. Dbał o to, aby zapewnić jej rozrywkę i bronił przed wszystkimi, którzy choćby krzywo na nią spojrzeli.
Brandon spojrzał na Claire, a ona energicznie przeniosła wzrok na swój talerz. Chłopak roześmiał się głośno i ujął jej brodę, po czym obrócił twarz dziewczyny w swoją stronę. Bawełnianą ściereczką przetarł kącik jej ust, w którym utkwił sos.
– Dziękuję – odpowiedziała mu.
– Nie ma za co, Claire. – Uśmiechnął się i przerzucił wzrok na danie.
***
Clarie jak co roku stała w oknie i patrzyła na zaśnieżone podwórko. Część młodszych dzieciaków wyszła na zewnątrz, aby zrobić aniołki na śniegu, inni rzucali się kulkami, a jeszcze inni lepili bałwana.
Jednak to, na co głównie skupiła swoją uwagę, to Brandon.
To była ich tradycja Bożego Narodzenia. Za każdym razem, kiedy ona stała w oknie tuż po wieczerzy, chłopak wspinał się na samą górę wysokiego drzewa, aby zerwać z niego jemiołę. Kiedy tylko jego dłoń sięgnęła rośliny, a następnie chłopak oderwał jej część, Claire złapała za kurtkę i czapkę, którą miała przewieszoną na oparciu krzesła. W pośpiechu ubrała je na siebie i zbiegła po schodach. Założyła buty i wyszła na podwórko.
Brandon z daleka zobaczył swoją przyjaciółkę, która kierowała się w jego stronę. Ostrożnie zszedł z drzewa, pod którym zatrzymała się Claire. Patrzyła na niego z zadartą głową i uśmiechem. Gdy był zaledwie metr nad ziemią, skoczył tuż przed nią, po czym wyprostował sylwetkę.
– To nasza kilkuletnia tradycja, Claire. – Uniósł jemiołę nad ich głowy i głęboko spojrzał w oczy swojej przyjaciółki.
Zrobiła krok w przód, niemalże anulując dzielącą ich przestrzeń. Pochyliła swoje wargi nad jego skórą, a następnie czule ucałowała porcelanowy policzek. Powoli odsuwała usta, przekręcając głowę. Patrzyła na niego z bliska, ponownie zdając sobie sprawę z tego, że jej przyjaciel był idealny w każdym calu. Badała jego twarz wzrokiem, a on robił dokładnie to samo. Opuścił rękę wzdłuż ciała, nadal ściskając jemiołę w dłoni. Pozwolił sobie zatopić wzrok w jej ognistych tęczówkach i rudych lokach, w które wpadały płatki śniegu.
Spędzili całe życie razem w jednym miejscu, a z roku na rok czuł, jak coraz bardziej się do siebie zbliżają. Claire uśmiechnęła się szeroko, a Brandon głośno westchnął, czując w pewnym stopniu żal.
Wciąż zastanawiał się, co będzie, jeśli los postanowi mu odebrać jego przyjaciółkę. Co jeśli nagle będą zmuszeni się rozstać? Jak będzie wyglądał jego dzień, w którym nie będzie mu towarzyszyła? Miał tak wiele pytań, które pozostawały bez odpowiedzi.
I każda z tych obaw była słuszna.
– Claire! – Głos opiekunki zawrzał w ich uszach.
Dziewczyna odwróciła się za siebie, spoglądając na kobietę w fioletowym płaszczu, która stała na schodach.
– Wołają mnie. – Wskazała palcem za siebie, gdy ponownie spojrzała na Brandona. – Zaraz do ciebie wrócę.
Puściła dłoń chłopaka. Włożyła ręce w kieszenie kurtki i ruszyła w stronę opiekunki. Kobieta stała na schodach i uśmiechała się w jej stronę. Claire zatrzymała się przed nią, lecz kobieta położyła dłoń na wysokości jej łopatek i obróciła się w kierunku wejścia do budynku. Weszły do jej biura. Opiekunka rozpięła płaszcz i powiesiła go na haczyku wmocowanym w ścianę.
– Claire – rzekła spokojnie, kiedy dziewczyna zdjęła czapkę. – Czekałyśmy z resztą opiekunek na przekazanie ci tej wiadomości do dzisiaj. Możesz potraktować to jako prezent Bożonarodzeniowy. Jedna rodzina zechciała cię adoptować. Poznasz ich już jutro, kiedy przyjadą, aby zabrać cię do nowego domu.
Tak po prostu? Już jutro? Ma wsiąść do auta z ludźmi, których nawet nie poznała? A gdzie wizyta przed adopcyjna, gdzie przygotowanie jej na tą okoliczność? Dziewczyna poczuła ukłucie w klatce piersiowej. Zawsze chciała doświadczyć jaką wartość ma rodzina. Przynależeć do kogoś, być bezwarunkowo kochaną. Czuć, że wierzy w nią ktoś jeszcze. Tej biologicznej już nie pamiętała. Zresztą trafiła do sierocińca, kiedy miała zaledwie dwa latka, więc jedyne, co znała i czego nigdy nie chciała stracić, to przyjaźń.
W całym tym ambarasie nie czuła radości. Adopcja oznaczała rozłąkę z Brandonem, a ona nie była w stanie wyobrazić sobie chociażby jednego dnia bez swojego przyjaciela. W końcu spędziła z nim tyle lat.
– A co z Brandonem? – zapytała. – Czy będę mogła go odwiedzać?
– Brandon niestety musi zostać z nami, a odwiedziny... cóż...
– Co? Co chce pani przez to powiedzieć?
– Będziesz teraz mieszkać w Filadelfii. Jest oddalona od Bostonu o ponad pięć godzin.
– Filadelfii?! – krzyknęła, nie kontrolując uczucia jakie przepływało przez jej ciało.
– Tak, Claire.
– Ale... – zająknęła się.
– Claire. – Pani Warren momentalnie posmutniała. Wydawało jej się, że przekazanie tej informacji będzie dla podopiecznej radosną nowiną. Jednak w tym momencie nie widziała chociażby cienia euforii na jej twarzy. – To dla ciebie duża szansa. Rodzina adopcyjna skupi się na twoim rozwoju. Od dwóch lat mówiłaś, że myślisz o studiach prawniczych, a to jest dla ciebie spora szansa. W domu dziecka musimy się skupić na wszystkich, a tam uwaga będzie skupiona tylko na tobie.
– Ale... Brandon... – szepnęła.
– Wiem, że rozstanie będzie dla was trudne, ale poradzicie sobie z tym. Zaopiekujemy się twoim przyjacielem.
Przez chwilę uczucie pustki zdawało się mieć nad nią kontrolę. Starała się nad nim zapanować, wpatrując się w starą, drewnianą podłogę. Podniosła wzrok, spojrzała na opiekunkę i rzekła:
– Obiecuje pani? – Jedna łza potoczyła się po policzki Claire. – On nie może odczuć, że go zostawiłam. Musi wciąż być radosny, nie pozwólcie aby...
– Obiecuję, Claire – przerwała jej kobieta. – Spakuj się. Jutro przyjedzie po ciebie twoja nowa rodzina.
Dziewczyna zwiesiła głowę i opuściła pokój pani Warren. Udała się na górę do swojego pokoju. Ściągnęła kurtkę, po czym rozłożyła walizki na łóżku. Z boleścią pakowała do niej swoje ubrania, myśląc ciągle o Brandonie.
Czternaście lat. Właśnie tyle byli najlepszymi przyjaciółmi.
Trafiła do bostońskiego domu dziecku w wieku dwóch lat i już jako dziecko złapała z nim kontakt. Z chłopakiem, który był od zawsze przy niej w najgorszych oraz najlepszych momentach. Chłopakiem, który dawał jej uśmiech i zajmował czas.
A teraz... choć perspektywa posiadania rodziny była piękna, tak po prostu to wszystko straci.
Straci Brandona. A to on był jej ,,wszystkim''.
Spojrzała za okno i ujrzała go w towarzystwie dwójki innych chłopców. Wskazali na nią palcem, a wtedy Graves przerzucił na nią wzrok. Przetarła szybko mokre policzki i uśmiechnęła się w jego kierunku. Miała nadzieję, że nie zobaczył smutku jaki chwilę wcześniej widniał na jej twarzy.
Nie wiedziała, że się myliła. Brandon Graves przenikał myślami przez jej ciało, dostając się do duszy. Wiedział, kiedy jego przyjaciółka była szczerze szczęśliwa, a teraz... zdecydowanie nie była.
Patrzyli na siebie. Na jego porcelanowych policzkach widniały brzoskwiniowe rumieńce, spowodowane minusową temperaturą. Kiedy smutek znów chciał ukazać się na twarzy Claire, odwróciła wzrok i weszła w głąb swojego pokoju.
Powróciła do pakowania, a w drzwiach w końcu stanął Brandon.
– Co robisz? – Spojrzał na walizki, a następnie przeniósł wzrok na swoją przyjaciółkę.
– Ja... Brandon, ja...
– Co, Claire? – zapytał i podszedł do niej zmartwiony. Przez dłuższy czas nie otrzymał odpowiedzi.
Panna Hamilton poruszała ustami, chcąc mu o wszystkim powiedzieć, jednak nie była w stanie. Żadne słowo nie potrafiło opuścić jej ust.
Bo niby co miała powiedzieć? Odchodzę? To koniec? Nie wiem co dalej? Wiedziała, że ta wiadomość zrani chłopca równie mocno, co ją.
– Zostałam adoptowana – rzekła po dłuższym czasie.
Brandon poczuł, jakby dostał strzał prosto w serce. Wziął głęboki haust powietrza, patrząc z przerażeniem w ogniste tęczówki swojej przyjaciółki, w których teraz nie widział żadnego żaru. Wycofał się. W tym momencie nie potrafił stać blisko niej. Zatrzymał się w progu i pozwolił sobie na ból, który przejął kontrolę nad całym ciałem. Stało się to, czego bał się najbardziej.
– Kiedy wyjeżdżasz? – zapytał łamiącym się głosem.
Nie był w stanie zapanować nad żalem. Dlaczego nikt go tego nie nauczył? Dlaczego nikt nie zapewnił go, że jego przyjaciółka będzie z nim na zawsze?
– Jutro. Zapewne z samego rana.
– Nie... – szepnął, jedynie spuszczając wzrok z przyjaciółki.
– Brandon... – wypowiedziała cichutko. – Gdybym mogła, zabrałbym cię ze sobą, albo chociaż cię odwiedzała, ale będę...
– Jak daleko? – przerwał jej. – Gdzie będziesz teraz mieszkać?
– W Filadelfii.
– Filadelfii – powtórzył zrezygnowany.
Filadelfia brzmiała dla niego jak ,,już nigdy więcej cię nie zobaczę.'' Westchnął głośno i zrobił krok w tył.
– Brandon – szepnęła dziewczyna.
Chłopak przeniósł na nią swój wzrok, czując jak pod jego powiekami także zbierają się łzy, których nie był w stanie pohamować. Claire zrobiła krok w jego stronę, a potem następny, sprawiając, że Graves obrócił się i wybiegł z jej pokoju.
– Brandon! – krzyknęła, raz jeszcze posuwając się w przód. – Przepraszam.
Ostatecznie zatrzymała się w progu, łapiąc się ościeżnicy. Spuściła wzrok i wróciła do pokoju. Z płaczem spakowała swoje walizki i ustawiła je pod ścianą, wciąż myśląc o przyjacielu.
***
Siedział na niewielkim moście nad potokiem. Czasami uciekał tu, aby odpocząć. Dziura w płocie za garażem umożliwiała mu wyjście poza mury ośrodka. Jego ręce były zmarznięte, a z ust buchała para z każdym oddechem.
Nie mógł sobie poradzić z uczuciem żalu, jakie spadło na niego jak grom z jasnego nieba. Dlaczego nikt go nie przygotował na jej odejście? Dlaczego stało się to tak nagle? Wciąż się zadręczał, a nadmierne myślenie potęgowało ból.
W środku nocy postanowił wrócić do ośrodka. Zapukał do drzwi. Otworzyły się po chwili, a w nich stanęła pani Warren z resztą opiekunek.
– Brandon, na litość boską – rzekła z pretensją. – Wszędzie cię szukamy.
On jedynie wyminął je bez słowa i ruszył w stronę swojego pokoju.
– Jutro z nim porozmawiamy – usłyszał za plecami.
Zatrzymał się pod pokojem Claire, lecz nie dał sobie pozwolenia, aby wejść do środka. Jego przyjaciółka spała, a jutro miała przed sobą ważny dzień. Poniekąd cieszył się faktem, iż dostała szansę od losu jaką był nowy dom. Miłość, ciepło, wsparcie i pomoc. Zaś z drugiej strony nienawidził jej nowej rodziny za to, że mu ją odebrała.
Wrócił do swojego pokoju. Nadmierne myśli wciąż nie dawały mu zasnąć. Znużyło go dopiero nad ranem, choć bardzo nie chciał się poddać zmęczeniu.
Pragnął poczekać, aż Claire wstanie. Chciał zagrozić jej nowej rodzinie. Powiedzieć, że teraz mają w posiadaniu kogoś, kto jest dla niego najważniejszy, że mają dbać o jego przyjaciółkę. Jednocześnie chciał zdradzić im, co dziewczyna lubi, a czego nienawidzi. Co najbardziej ją rozwesela tak, aby dbali o to, by ciągle się uśmiechała.
Jednak nie zdążył.
Zerwał się z łóżka po kilku godzinach i zbiegł na dół. Wybiegł na podwórko w momencie, kiedy Claire siedziała z nową rodzina w samochodzie. Silnik zawarczał, a następnie ujrzał jak auto się oddala.
– Nie! – krzyknął, po czym zerwał się z miejsca i został zatrzymany przez dwie opiekunki. Mocno złapały go za ramiona, nie pozwalając mu ruszyć dalej. – Puśćcie mnie! Nie pożegnałem się z nią! – wrzasnął rozżalony.
– Już za późno, Brandon.
– Wcale nie! – Wyrwał się kobietom i pobiegł za autem, lecz one zniknęło za bramą.
Ostatnie, co ujrzał, to swoją przyjaciółkę, wpatrującą się w niego przez tylną szybę.
To już koniec. Stracił ją.
Stracił swoją Claire Hamilton.
A ona straciła swojego Brandona Gravesa.
***
Dom państwa Watsonów znajdował się w cichej i spokojnej okolicy białych domków z drewnianymi werandami. Stojąc przed posiadłością, Claire zastanawiała się, czy będzie w stanie się tu zaaklimatyzować. Czy ktokolwiek będzie w stanie zaakceptować jej wady i charakter. Jej nowa rodzina nic o niej nie wiedziała, tak samo, jak ona nic nie wiedziała o nich.
Spoglądała na ozdobiony światełkami domek, starając się nie wracać myślami do chwili sprzed ponad pięciu godzin. Każda myśl o Brandonie nieprzyjemnie ściskała jej serce i wywoływała chęć do płaczu.
Zacisnęła dłoń na rączce walizki. Zerknęła przez ramię na mężczyznę, który wyciągał z auta resztę jej bagaży. U jej boku momentalnie pojawiła się blondynka. Położyła dłoń na plecach Claire, w okolicy łopatek. Zwróciła tym na siebie jej uwagę. Dziewczyna przerzuciła na nią wzrok.
– Podoba ci się? – zapytała Eleanor.
– Z zewnątrz wygląda ładnie. Chyba jest widziany z kosmosu – odpowiedziała Claire.
– Czas, żebyś zobaczyła wnętrze.
Zrobiły krok w przód, zostawiając Anthony'ego za sobą. Dom faktycznie wyglądał dla dziewczyny bajecznie. Wszędzie wisiały ozdoby, a z korytarza było widać ogromną choinkę stojącą przy schodach.
– I jak?
– Wygląda bajecznie. Jakbym weszła do domu świętego Mikołaja.
– Był u nas – rzekła Eleanor z uśmiechem. – Zostawił ci prezent pod choinką.
Zszokowana Claire ściągnęła buty i kurtkę, a do jej rękawa wcisnęła czapkę i szalik. Powiesiła ją na haczyku i wolnym krokiem ruszyła w kierunku choinki. Pochyliła się po czerwone pudełko i przerzuciła wzrok na Eleanor, do której dołączył Anthony.
– Wiem, że święty Mikołaj nie istnieje. Nie mniej jednak cokolwiek to jest – uniosła pudełko nieco wyżej i na sekundę przerzuciła na nie wzrok – bardzo wam dziękuję.
– Chcesz zobaczyć swój pokój? – zapytała pani Watson.
– Najpierw chciałabym z wami porozmawiać. Możemy?
– Oczywiście – odezwał się Anthony, momentalnie rozbierając się z kurtki.
Claire odwróciła głowę w lewą stronę. Spojrzała na pomieszczenie, które w jej ocenie było salonem. Weszła do niego i usiadła na fotelu, znajdującym się po przekątnej od kanapy, na której spoczęli jej nowi rodzice.
– Pierwsza kwestia – zaczęła, odkładając prezent, do którego nawet nie zajrzała, na drewniany, mały stolik. – Mogłabym zwracać się do was po imieniu? Nie miałam nigdy rodziców, kogoś dla kogo byłabym ważna i pewnie teraz nie jestem też ważna dla was...
– Claire – przerwał jej Anthony.
– Po prostu byłoby to dziwne. Rozumiem, że mnie adoptowaliście, ale potrzebuję trochę czasu, aby nazwać was rodzicami i...
– Claire – mężczyzna powtórzył jej imię neco głośniej. Sprawił, że nastolatka zamilkła. – Nie musisz nazywać mnie swoim tatą i możesz zwracać się do mnie po imieniu. Rozumiem, że jest to dla ciebie nowa sytuacja, która nie należy do najłatwiejszych, ale proszę cię, nie myśl, że jesteś dla nas nieważna.
– Dlaczego mnie adoptowaliście? To zawsze bobasy znajdują dom, a ja mam przecież szesnaście lat.
– Ja... – tym razem głos zabrała Eleanor – zawsze chciałam mieć dzieci i dać je Anthony'emu, ale nie jestem w stanie.
– Chcieliśmy dać dom komuś, kto ma mniejsze szanse na adopcję – dodał mężczyzna. – Tak, jak powiedziałaś. Bobasy zawsze znajdą dom. Tobie również należała się szansa.
– To bardzo miłe... – rzekła, nie do końca będąc z nimi szczera. Choć rozmawiała ze swoimi nowymi rodzicami, jej myśli wciąż krążyły wokół Brandona. Gdyby nie zechcieli dać jej szansy, o której wspomnieli, nie musiałaby zostawiać jedynej osoby, którą szczerze kocha. – Co ze szkołą? Czym się zajmujecie? Czy obowiązują mnie jakieś zasady? Nic o sobie nie wiemy, bo pani Warren nie zadbała o wizyty przedadopcyjne. Nie chciałabym, abyście pomyśleli, że ta adopcja była błędem.
– Nie chcielibyśmy, abyś pomyślała, że tak jest – powiedziała Eleanor. – Na pewno nie będziemy się ze sobą zgadzać w wielu kwestiach, ale to nie nic nie zmieni. Cieszymy się, że jesteś z nami.
– I zrobimy wszystko, abyś ty również się z tego cieszyła – dodał Anthony, sięgając po coś z półki pod stolikiem. – W Pensylwanii trwa teraz przerwa świąteczna. Zatem mamy jeszcze ponad tydzień na to, abyś zdecydowała, do której ze szkół chcesz uczęszczać. – Przesunął po stole ulotki kilku najlepszych liceów.
– Mogę wybrać? – zapytała zdziwiona, unosząc ulotki. – Naprawdę mi na to pozwolicie?
– Tak. Chcemy, aby to był twój wybór – powiedziała Eleanor.
– Chciałaś też dowiedzieć się czym się zajmujemy oraz czy panują tu jakieś zasady – odezwał się Anthony. – Więc... Ja jestem psychologiem więziennym.
– Co ty gadasz?! – krzyknęła z podniecenia Claire, szybko zakrywając usta dłonią. – Przepraszam. Po prostu jeśli nie wyszłoby ze studiami prawniczymi, pomyślałam, że mogę spróbować swoich sił właśnie jako psycholog więzienny. Bardzo interesują mnie takie tematy.
– Mam kontakt z kilkoma prawnikami. To nieodłączny element mojej pracy.
– Opowiedz mi coś więcej, proszę. – Hamilton oparła swoje łokcie na udach, natomiast twarz na dłoniach.
Z zaciekawieniem patrzyła na mężczyznę, gdy zaczął jej opowiadać o swojej pracy. Potem do rozmowy włączyła się także Eleanor. Okazało się, że jest nauczycielką hiszpańskiego w jednej ze szkół podstawowych w Filadelfii. Claire była zafascynowana nową rodziną. Zrobili na niej dobre pierwsze wrażenie już w sierocińcu, a teraz wydawali się jeszcze bardziej intrygujący.
Potem przeszli do zasad panujących w domu. Przedstawili swoje oczekiwania oraz poprosili Hamilton, aby podała im swoje. Główną z zasad była komunikacja i dotrzymywanie słowa. Watsonowie uważali, że jeśli wszyscy będą ze sobą szczerzy, to zbuduje silną więź. Umowa, nawet ta słowna, była czymś ważnym, więc jeśli się na coś umawiali, musieli dotrzymywać obietnicy. Poruszyli też kwestię opuszczania domu, dojazdów do szkoły, nauki oraz całą resztę istotnych rzeczy, wciąż prosząc, aby Claire dodała coś od siebie. Jednak co miała dodać? To ona mieszkała u nich. Nie wyobrażała sobie jeszcze dodatkowo żądać od Watsonów czegokolwiek.
– Chciałabyś zobaczyć w końcu swój pokój? – zapytała Eleanor, kiedy kilkugodzinna rozmowa dobiegła końca.
– W zasadzie to chciałabym was najpierw poprosić o kartkę, długopis i kopertę.
– Chcesz napisać list?
W odpowiedzi Claire skinęła głową.
– Nie zobaczyłaś co jest w pudełku. – Mężczyzna wskazał na prezent, którego dziewczyna do tej pory nie rozpakowała.
Zrobiło jej się głupio. Watsonowie tak się starali, a ona faktycznie nawet nie zajrzała, co znajduje się w czerwonym pudełku z kokardą na środku wieczka. Pociągnęła za końce zielonej wstążki, a następnie uniosła pokrywkę.
– Telefon. – Zdziwiła się, kiedy ujrzała najnowszego iPhone'a. – Dziękuję.
Wyciągnęła go z kartonika i ściągnęła z niego folię zabezpieczającą. Nigdy nie trzymała w rękach telefonu, a tym bardziej go nie obsługiwała. Zastanawiała się czy będzie potrafiła to robić. Włączyła go i czytając każdy komunikat skonfigurowała komórkę.
– Możesz napisać do tej osoby – polecił jej mężczyzna.
– Brandon nie ma telefonu.
– Brandon? – powtórzył.
– Mój przyjaciel... Dotąd byliśmy nierozłączni... – odpowiedziała ze smutkiem. – Jest... wspaniałym człowiekiem. To on zasługiwał na adopcję, nie ja.
– Skarbie... – Eleanor pochyliła się nad stołem i położyła dłoń na udzie Claire, które delikatnie pogładziła dłonią. – Każde z was zasługuje na adopcję.
– Więc dlaczego wybraliście mnie? – Przeniosła smutny wzrok z telefonu na kobietę.
– Zawsze marzyłam o córce.
Chcąc ukryć swój smutek, Hamilton raz jeszcze poprosiła o kartkę, długopis i kopertę. Otrzymała ją od Anthony'ego, który chwilę później pokazał jej pokój należący do niej.
– Rozgość się – powiedział, kiedy przyniósł na górę resztę jej bagaży. – Gdybyś czegoś potrzebowała, będziemy na dole.
– Dobrze. – Skinęła głową.
W tym momencie nie obchodziło jej nic, poza napisaniem listu. Usiadła przy biurku i położyła kartkę na blacie. Kręcąc długopisem w palcach zastanawiała się, co ma napisać. Nie wiedziała nawet od czego zacząć, a następnie co wyznać.
Drogi Brandonie,
Przez lata byłeś jedyną osobą, którą szczerze kochałam. Od dnia, w którym pojawiłam się w sierocińcu, rozświetlałeś każdy mój dzień najszczerszym uśmiechem, jaki tylko mogłam doświadczyć. Ubolewam nad tym, że jedyne, co mi po Tobie zostało, to nasze wspólne zdjęcie sprzed roku, zrobione przez panią Warren.
Jest mi smutno z myślą, że kiedy jutro się obudzę, nie zobaczę Twojego uśmiechu. Być może już nigdy go nie ujrzę, a jedyne, co mi po Tobie zostanie, to zdjęcie w starej, brązowej ramce.
Pierwsza łza wypłynęła z oka dziewczyny i spadła wprost na kartkę, rozmazując delikatnie litery. Mimo to kontynuowała swoje wyznanie. Smutek, żal i tęsknota to jedyne, na co sobie pozwoliła.
Jakby ktoś wyrwał jej serce z klatki piersiowej, a następnie mocno je ścisnął, dusząc każde pozytywne uczucie jakie w nim nosiła. Bez Brandona nie była tą samą Claire. Nie czuła się kompletna.
Umierała z tęsknoty za przyjacielem.
I to trwało... z każdym wysłanym listem, po którym nie otrzymała odpowiedzi. Pisała je przez lata. Pewnego razu nawet sprawdziła w internecie adres domu dziecka w Bostonie, aby upewnić się, że pisała pod dobrym adresem. I tak było, adres się zgadzał, lecz zawsze kończyło się tak samo. Pisała list, adresowała go i przekazywała ojcu, aby wysłał go po pracy w drodze do domu, ale nie otrzymywała odpowiedzi.
Nigdy.
W końcu przestała się łudzić, że Brandon zechce nawiązać z nią kontakt. Przestała to robić, nie mając wyrzutów sumienia. To on nie spełnił obietnicy, o którą przed laty sam ją poprosił. Poza tym znała jego datę urodzin, a zgodnie z prawem w osiemnaste urodziny opuszczało się sierociniec, więc nie znała nowego adresu.
Mimo wszystko wciąż tęskniła i kochała swojego przyjaciela, bo miłości takiej jak ta, nie dało się zapomnieć. Przez smutek obiecała sobie, że już nigdy nie obdarzy nikogo tak szczerym uczuciem. Nie odda serca komuś, kto uzna je za zabawkę.
Myślała, że Brandon nigdy o niej nie zapomni, że obietnica złożona na małego paluszka jest najpotężniejsza, że sam zadba o to, aby mieć z nią kontakt.
Łudziła się długo... Aż w końcu odpuściła.
***
Kilka lat temu Claire porzuciła pomysł zostania prawnikiem. Dzięki Anthony'emu złapała smykałkę i pokochała zawód, w którym się obracał. Psychologia więzienna stała się jej nową pasją, więc dzielnie dążyła do tego, aby pracować w tym zawodzie. Jednak nie chciała żyć w cieniu ojca.
Ukończyła studia i przeprowadziła się do Lancaster, oddalonego od Filadelfii o ponad godzinę drogi. Życie układało jej się dobrze. Miała pracę, którą uwielbiała, niewielki dom kupiony za zaoszczędzone pieniądze i samochód. Mogłoby się wydawać, że wszystko było w porządku.
Ale nie było.
Od dnia, w którym Claire opuściła sierociniec, przestała się uśmiechać. Przez lata nie zapomniała o Brandonie i tym, jak wielka przyjaźń ich łączyła. Pomimo, że minęło dziesięć lat nadal kochała i nienawidziła go tak samo.
Kochała, bo był jedyną osobą, która ją uszczęśliwiała.
Nienawidziła za to, że nie dotrzymał obietnicy.
Dziś w szczególności rozpamiętywała dawne czasy. Było Boże Narodzenie, a ona, aby zapomnieć o tym, jak wiele znaczył dla niej ten dzień, zamieniła tradycje pocałunku pod jemiołą z Brandonem na pracę.
Przemierzała więzienny korytarz wraz z funkcjonariuszami. Weszła do pokoju, gdzie czekał na nią dziewiętnastolatek, osadzony za napad w galerii handlowej. To nie była ich pierwsza rozmowa. W dniu zbrodni Alex Collins wchodząc na teren galerii zabijał każdego, kogo spotkał na swojej drodze.
– Cześć, Alex. Jak tam? Wszystko w porządku? – Usiadła naprzeciwko skutego chłopaka. – Musisz mówić tak, abym cię słyszała. Jak już wiesz, nasza rozmowa jest nagrywana. Potwierdzę twoją tożsamość. Nazywasz się Alex Collins?
– Tak.
– Ostatnio rozmawialiśmy na temat twojej zbrodni. Dziś chciałabym zapytać cię jak długo miałeś broń? – Rozłożyła swoje notatki na stole znajdującym się po lewej stronie.
– Dwa lata.
– Dwa lata? – powtórzyła, zapisując to w zeszycie. – Sam ją kupiłeś? – Osadzony nie odpowiedział na jej pytanie, a więc sobie darowała. Najważniejsze to budowanie więzi. Nacisk jest niewskazany. Trzeba być cierpliwym na tyle, aby więzień sam zaczął rozmawiać. – Cztery lata pracowałeś jako mechanik. Najpierw w wolnym czasie po szkole, a potem na pełen etat. Dlaczego nagle przestałeś?
– Moja depresja przybrała na sile.
– Przybrała na sile? Z jakiego powodu? Stało się coś?
– Tak, coś się stało.
– Co takiego, Alex?
– Pobiłem klienta.
– Pobiłeś klienta – znów powtórzyła, zapisując zeznania w notatkach. – Pamiętasz jego imię?
– Tak. To był chłopak Effy. Odeszła do niego, kiedy jej się oświadczyłem.
– Jak się nazywał?
– John Addams.
– Przez bójkę straciłeś pracę?
– Tak.
– Czy takie bójki zdarzały się częściej?
– Tak.
– Kiedy? W szkole?
– Tak.
– Poniosłeś za to konsekwencje?
– Wyrzucili mnie ze szkoły.
– Czemu nie poszedłeś do innej?
– Wstydziłem się.
– Z powodu bójki czy może wydarzyło się coś innego?
– Przez bójkę.
– Co było wstydliwego w bójce? Pobiłeś się o kogoś?
– Tak.
– O kogo?
– Dziewczynę. Effy była tylko moja, a John mi ją odebrał.
– Kochałeś ją?
– Tak. – Claire przeczuwała, że to było kłamstwo. Kiedy zadawała pytania patrzyła na Alexa. W tej chwili nie wyglądał, jakby był z nią szczery.
– W dniu napadu na galerię ją śledziłeś. Kiedy przekroczyła wejście centrum handlowego, zabiłeś ją jako pierwszą.
– Bo postanowiła ode mnie odejść, a nie mogła tego zrobić. Zakazałem jej tego, więc gdy to zrobiła, musiałem ją ukarać. – Po tej odpowiedzi Claire miała już pewne przypuszczenia.
– Dlatego potrzebowałeś pistoletu?
– Nie.
– A dlaczego?
– Żebym czuł się bezpiecznie.
– Porozmawiajmy o tym trochę. Byłeś u lekarza. Powiedziałeś mu o demonach. Opowiedz mi o tym. Czym są owe demony?
– Głosami.
– Głosami? – powtórzyła, notując.
– Są to głosy, które mówią mi, abym robił złe rzeczy.
– W porządku – podkreśliła. – Jak długo je słyszysz?
– Wiele lat. Chyba od dziecka.
– Powiedziałeś o nich komuś?
Alex pokręcił głową.
– Nikomu? Co mówią te głosy?
– Abym zabijał, bo inaczej sam zginę.
– Zabijał? Co? To jakieś konkretne cele?
– Nie. Cokolwiek.
Claire kontynuowała rozmowę, która szła ślimaczym tempem. Alex nie spieszył się z odpowiedziami, więc zanim zakończyli konwersacje, minęło kilka godzin, podczas których zrobiły także dwie dłuższe przerwy.
Każde pytanie odkrywało kolejne karty dla sprawy i pokazywało jej, że chłopak w chwili zbrodni był niepoczytalny. W jej ocenie był socjopatą, a także w początkowej ocenie chorował na schizofrenię, a głównym urojeniem były urojenia prześladowcze. Nie czuł nic i nie okazywał emocji, a także miał obsesję na punkcie Effy. Do tego słyszał głosy, które jak później powiedział, mówiły mu, aby zabijał, bo inaczej sam zginie.
Przed pierwszą rozmową przejrzała jego kartoteki. Nie tylko te policyjne. Poprosiła szkołę, do której uczęszczał o opinię na jego temat. Były pracodawca Alexa i kilka osób, które go znały, również zostały przesłuchane w jego sprawie. To wszystko, łącznie z dzisiejszą rozmową, dało Claire nowe spojrzenie na tą sprawę.
Socjopata chorujący na schizofrenię. Niezły duet. Wręcz idealny, aby popełniać masowe zbrodnie.
Jednak tę tezę chciała przedstawić lekarzowi, który potwierdziłby jej prawidłowość lub jej zaprzeczył.
– Dziękuję, Alex. Widzimy się niedługo. – Zebrała swoje notatki i opuściła pokój. Z kieszeni garniturowych spodni wyciągnęła telefon, który podczas rozmowy z osadzonym wciąż wibrował. Na wyświetlaczu ujrzała litery układające się w napis ,,Eleanor''. Wybrała jej numer i przyłożyła komórkę do policzka, idąc za policjantem.
– Claire, dziecko. Tyle razy próbowałam się do ciebie dodzwonić.
– Przepraszam, mamo.
Przez lata budowania relacji z rodziną Watsonów, Claire przełamała się i w końcu uznała Eleanor i Anthony'ego za rodziców. Zdziwili się, kiedy pewnego dnia w dość naturalny sposób dziewczyna nazwała El mamą. Kiedy się przełamała, tak już zostało.
– Przyjeżdżasz do nas na święta? Dziś jest Boże Narodzenie.
– Chciałabym, ale ktoś przedziurawił mi opony. To właśnie powód nieodebranych połączeń – skłamała. – Musiałam zamówić lawetę. Ostatni bus również odjechał.
– Co roku coś się dzieję. Chciałabym w końcu spędzić z tobą święta.
– Wiem, przepraszam. To nie moja wina – odpowiedziała, docierając do pomieszczenia socjalnego. – Przyjadę jak tylko wymienią mi opony na nowe.
– Obiecujesz?
– Tak, mamo.
– Trzymam cię za słowo, córko – zabrzmiała poważnie. – Muszę kończyć. Twój tata nie potrafi sobie poradzić z piekarnikiem.
– Do zobaczenia – rzuciła i zerwała połączenie.
Spakowała telefon do torebki. Założyła płaszcz, czapkę i owinęła szalik wokół szyi. Postanowiła, że ten wieczór spędzi przygotowując szczegółową notatkę z dzisiejszej rozmowy z Alexem, aby przedstawić ją lekarzowi do dalszej oceny. Zapiski z rozmowy były tylko częściowe, zaś jej opinia musiała być dokładna.
Wsiadła do samochodu i wróciła do domu.
Po przekroczeniu progu i rozebraniu się z płaszcza, czapki i szalika, przeszła do kuchni. Wyciągnęła z lodówki czerwone, wytrawne wino i nalała go do kieliszka. Zabrała ze sobą butelkę i udała się na górę do swojego gabinetu. Zapaliła lampkę nad biurkiem i usiadła do notatek.
Po kolejnej godzinie była już zmęczona. Zrobiło się dość późno, a ona prawie kończyła pisanie opinii o Alexie Collinsie. Chwyciła kieliszek i podeszła do okna, z którego miała widok na podjazd i wielkie drzewo, rosnące na jej posesji.
Dla niektórych może się to wydawać głupie, ale ona wybrała ten dom właśnie z powodu tego drzewa. Przypominało jej o Brandonie – jedynym chłopaku, którego potrafiła pokochać.
Stała w oknie w grubym swetrze i rozpamiętywała dawne momenty, w których przyjaciel w dniu Bożego Narodzenia wspinał się na sam czubek olszy, aby zerwać z niej jemiołę. Wszystko po to, aby dziewczyna podarowała mu pocałunek w policzek. Jeden taki raz do roku. Dziś nie było to już tradycją, a wspomnieniem.
Nie czuła nienawiści, a jedynie rozdzierający smutek, który próbowała uleczyć alkoholem. Minęło tyle lat, a ona nie potrafiła wyrzucić go z głowy. Wciąż nie rozumiała, dlaczego nie odpowiadał na jej listy i dlaczego tak po prostu z niej zrezygnował.
Jakiś samochód zatrzymał się przy wjeździe na jej posesję. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, kto postanowił zastawić jej wyjazd. Nie spodziewała się nikogo, zwłaszcza o tej porze. Dostrzegła mężczyznę, który poprawił poły swojego płaszcza i stanął przed jej domem.
Przypominał...
Właśnie teraz to dostrzegła, jednak rozmyślała czy umysł przypadkiem nie spłatał jej figla.
Kruczoczarne włosy, porcelanowa cera i sposób poruszania się.
– Bra... Brandon? – szepnęła sama do siebie, jednak kiedy dostrzegła brzoskwiniowe rumieńce na jego policzkach, nie miała już wątpliwości.
Pobiegła na dół, zastanawiając się jak to możliwe. W głowie miała tyle pytań, ale nie miała czasu i chęci na to, aby szukać odpowiedzi. Jej serce kołatało jak szalone, niemal wyrywając się z piersi. Otworzyła drzwi i stanęła na zimnie. Bez butów i płaszcza, jednakże to, czy będzie chora, mało ją interesowało.
Spojrzeli na siebie. Minęło tyle lat, w których obojgu towarzyszyła tylko tęsknota, a teraz stoją przed sobą już dorośli. Jednak jak dzieci nie wiedzieli, co mają sobie powiedzieć. Zarazem tak bardzo się cieszyli. Zmieniło się wiele, ale nie to jak siebie postrzegają. Pomimo tylu lat i zawodu, który przyszedł wraz z rozstaniem, kiedy mieli szesnaście lat.
W końcu Brandon ruszył w jej kierunku, wyciągając coś z kieszeni płaszcza. Stanął przed Claire i przytrzymując małą gałązkę jemioły, umieścił ją nad ich głowami.
Przez te wszystkie lata nie zapomniał o ich tradycji. Nie mógł się doczekać dnia, kiedy Hamilton ponownie chwyci go w objęcia, dając mu ukojenie.
Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy od dawna naprawdę szczerze się uśmiechnęła. Głęboko spojrzała w oczy Gravesa, a następnie położyła dłoń na jego policzku i złączyła ich wargi razem.
Brandon upuścił roślinę na ziemię i pogłębił ich pocałunek. Przez czas, który upłynął, tak bardzo siebie pragnęli, a tęsknota sprawiła, że nie mogli się od siebie oderwać. Mężczyzna posadził ją na swoich biodrach i wszedł z nią do domu, aby jego Claire dłużej nie marzła. Odstawił ją na podłogę, dopiero teraz rozłączając ich wargi i zamknął drzwi.
– Co tu robisz. Ja... – Poruszała ustami, starając się coś powiedzieć. – Jak mnie znalazłeś? To niemożliwe. – Patrzyła na oświetloną przez świąteczne lampki twarz mężczyzny. – Jesteś tu naprawdę, czy to tylko wytwór mojej wyobraźni? – Wsunęła opuszki palców w nasadę włosów, delikatnie kręcąc głową.
Od dnia rozstania jedynym prezentem jaki chciała otrzymać, to jej przyjaciel. Chciała go znowu mieć blisko siebie, chociaż na pięć minut. A teraz, on tak nagle stanął w korytarzu jej domu.
– Wejdziemy głębiej, czy mam się bać, że postanowisz mnie stąd wyrzucić?
– Czekałam na ciebie tyle lat. – Zamknęła boleśnie oczy. – Jak mogłabym chcieć cię stąd wyrzucić? – zapytała, kiedy ściągnął buty i powiesił płaszcz na haczyku.
Brandon przyciągnął jej czoło do swoich warg i złożył bezpieczny pocałunek na jej skórze. Pociągnęła go za rękę do salonu z aneksem kuchennym.
– Przepraszam za moje maniery. Nadal nie mogę uwierzyć, że cię widzę. – Mimo wszystko i tak się kontrolowała. Najchętniej wykrzyczałaby swoją radość całemu światu. – Ostatni raz, kiedy cię widziałam byłeś...
– Chłopcem? – dokończył.
– Tak – odpowiedziała, uśmiechając się i jednocześnie przygryzając wargę.
Odwróciła się tyłem do niego tylko po to, aby przygotować herbatę. W tym czasie przyjaciel jej się przyglądał. Nadal widział w niej tą samą Claire, choć zauważył kilka różnic. Główną z nich było to, że ona również nie była już dziewczynką. Panna Hamilton wydoroślała, a on jedyne czego żałował, to że nie zrobiła tego na jego oczach. Tak bardzo za nią tęsknił. Tyle lat poświęcił temu, aby ją odnaleźć i w końcu mu się udało.
Jego przyjaciółka chwyciła dwa kubki zimowej herbaty i przeszła do salonu. Usiadła na kanapie i postawiła je przed sobą na stoliku. Brandon usiadł obok niej, a wtedy ona przekręciła swoje ciało i podwinęła nogę, siadając na niej.
– Złamałaś obietnicę. Myślałem, że nie chcesz mnie znać, ale mimo wszystko się nie poddałem.
– Ja? – Zdziwiła się. – To ty nie odpisywałeś na moje listy.
– Claire – zabrzmiał poważnie. – Od czasu naszej rozłąki nie dostałem ani jednego listu.
– Niemożliwe. – Pokręciła głową. – Kiedy mi nie odpisywałeś, sprawdziłam nawet czy piszę list pod dobrym adresem. Za każdym razem było tak samo. Wylewałam morze łez, pisząc list, adresowałam go na sierociniec w Bostonie i przekazywałam ojcu, aby go wysłał.
– Przekazywałaś ojcu? – Uniósł brew. – A co jeśli stwierdził, że wyjdzie ci na dobre, jeśli zostawisz przeszłość za sobą? W końcu sama powtarzałaś, że w oczach dorosłych jesteśmy tylko odrzutkami. Może właśnie za owego odrzutka mnie miał?
– Chcesz mi powiedzieć, że to jego sprawka, że listy nie docierały? Że nigdy nie wysłał ani jednego?
Jej przyjaciel tylko skinął głową.
– Nie... – Ponownie pokręciła głową. – To nie w stylu Anthony'ego. Zawsze był ze mną szczery. Jak mógłby mi to zrobić? – zapytała, lecz na ten temat zapragnęła porozmawiać z ojcem.
Miała dwie sprzeczności. Ojca i Brandona. Oboje nigdy jej nie okłamali, więc jeśli Anthony zapewniał ją, że wysyłał listy, zaś Graves że żaden do niego nie dotarł, ewidentnie coś było nie tak.
A Claire, pragnęła się dowiedzieć, po której stronie leży prawda, zanim komukolwiek uwierzy.
W końcu w dniu, kiedy Claire trafiła do domu Watsonów, Anthony tak poważnie mówił o szczerości. Tymczasem możliwe, że sam nie był z nią szczery przez tyle czasu i umyślnie pozbawił ją kontaktu z przyjacielem.
– Nadal nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. – Złapała jego rękę, najpewniej po to, aby upewnić się, czy jej przyjaciel nie był tylko wytworem jej wyobraźni. – Jak to się stało, że mnie odnalazłeś?
– Kiedy opuściłaś sierociniec, codziennie starałem się o to, aby mieć najlepsze oceny w całej szkole. Otrzymałem dość pokaźne stypendium. Pieniądze zaoszczędziłem, ukończyłem liceum i opuściłem dom dziecka. Potem złożyłem aplikację na studia prawnicze.
– Nigdy tego nie lubiłeś.
– I nie lubię do tej pory, ale w świecie prawniczym każdy się zna. Zwłaszcza, jeśli przeprowadzasz się do tego samego miasta.
– Zaraz... – Zmarszczyła pytająco brwi. – Przeprowadziłeś się do Filadelfii?
– Tylko po to, aby cię odnaleźć. Liczyłem na to, że spotkamy się na jakiejś rozprawie lub że odkryję, w której kancelarii pracujesz, ale tak się nie stało.
– Zrezygnowałam z prawa.
– O tym dowiedziałem się później, kiedy współpracowałem z jednym z psychologów więziennych. Okazało się, że znał się z twoim... tatą? – zapytał niepewnie.
– Tak. – Gestykulowała. – Zaczęłam nazywać go ojcem, choć na początku nie było to dla mnie łatwe. Skąd wiedziałeś jak on się nazywa?
– Lata temu zapytałem pani Warren, przez kogo zostałaś adoptowana. Tak poznałem nazwisko ,,Watson''. Następnie zapytałem tego psychologa więziennego o ciebie. Wskazał mi Lancaster. Tu podpytałem odpowiednie osoby, trochę skłamałem i z łatwością uzyskałem twój adres.
– Robiłeś to wszystko przez lata po to, aby mnie odnaleźć?
Brandon skinął głową, potwierdzając jej przypuszczenie.
– Och... – mruknęła i pochyliła się nad mężczyzną, ujmując jego policzki.
Pocałowała go, a on przyciągnął ją do siebie, sadzając okrakiem na swoich udach. Oparł plecy o miękkie poduszki znajdujące się na kanapie. Odgarnął rudy, kręcony kosmyk za jej ucho i spojrzał w ogniste tęczówki, które ponownie zapłonęły żarem.
– Kochałem cię i nadal kocham. Nigdy tak naprawdę nie przestałem. Te wszystkie lata uświadomiły mi, że nie tylko byłaś moją przyjaciółką, a miłością mojego życia, Claire.
– Wiem.
– Wiesz, ponieważ?
– Ponieważ czuję to samo.
Mężczyzna krótko westchnął i szeroko się uśmiechnął. Pragnął to usłyszeć.
– Codziennie o tobie myślałem. Nawet kiedy nie chciałem, robiłem to nieumyślnie. Zajmowałaś moją głowę w każdej sekundzie mojego życia.
– Brandon... – Wplotła palce w kruczoczarne włosy swojego przyjaciela. – Nie zostawiaj mnie nigdy więcej. Czekałam na ciebie tak długo, że nie chcę, abyś mnie opuścił. Od lat modliłam się o to, abym dostała możliwość wtulenia się w ciebie jeszcze raz, chociaż na pięć minut.
– Nie zrobię tego, Claire. Już nic nas nie rozdzieli. – Włożył chłodne dłonie pod jej sweter i położył je na w wcięciu talii. – Może to głupie, ale ja naprawdę cię kocham. Poszedłem na te cholerne prawo, aby cię odnaleźć i powiedzieć ci to wszystko. Nie chcę, żebyś była moją przyjaciółką. Chcę, żebyś była kimś, z kim kiedyś zbuduję rodzinę.
– Czy ty pytasz mnie o związek? – Otworzyła szerzej oczy.
– Tak, ale nie chcę, żebyś teraz mi odpowiadała. Wiem, że minęło tak wiele czasu, w którym byłem nieobecny w twoim życiu, więc...
– Tak – przerwała mu.
– Co, tak? – zdziwił się.
– Chcę być z tobą w związku. Kocham cię i dopiero teraz, gdy mam cię blisko, na nowo czuję się szczęśliwa. Już nigdy więcej nie chcę być daleko od ciebie.
– Proszę, przemyśl to. Nie widzieliśmy dziesięć lat.
– To nic nie zmienia. – Złączyła ich czoła razem, przyglądając się z bliska swojemu przyjacielowi.
– Nie – stanowczo zaprzeczył. – Masz dać sobie czas. Spędzimy go razem i dopiero wtedy odpowiesz mi na moje pytanie.
– Dobrze, ale teraz ty musisz mi coś obiecać – odpuściła. Brandon miał rację. Tak bardzo była podekscytowana, że działała w emocjach. Wyprostowała najmniejszy palec i wyciągnęła go w jego stronę. – Dam sobie czas, ale „spędzimy go razem" – zacytowała go. – To masz mi obiecać.
Znowu podarowała mu uśmiech. Mężczyzna bez namysłu złączył ich najmniejsze palce, wiedząc co to oznacza. Obietnica złożona na małego paluszka jest niemożliwa do zerwania.
Nadal to wszystko wydawało jej się tak nierealne. Minęło długich dziesięć lat.
Ponoć najszczersza miłość zawsze przetrwa. Nawet kiedy na moment się zagubi, zawsze odnajdzie drogę do serca osoby, którą kocha. Kiedy Claire tęskniła przez te wszystkie lata, wylewając morze łez nad każdym listem, po którym nie otrzymywała odpowiedzi, Brandon robił wszystko, aby ją odszukać.
A teraz patrzyli sobie w oczy, ponownie czując szczęście. Ich ciepłe oddechy mieszały się ze sobą, a tęsknota znikała z każdą następną sekundą. Siedzieli w ciszy, rozmawiając ze sobą samymi spojrzeniami, którymi wyznawali sobie miłość.
Brandon mocniej przytrzymał Claire i położył ją delikatnie na kanapie. Podwinął końce jej swetra, a kobieta zarzuciła ręce za głowę. Ponownie złączył ich wargi razem i odpiął guzik garniturowych spodni. Poprowadził ścieżkę pocałunków od jej ust, poprzez prawy obojczyk, pierś, aż wdarł się pomiędzy jej uda, zaczepiając majtki o lewy pośladek.
– Brandon ja... – Rudowłosa momentalnie wsparła się na łokciach i spojrzała na niego z przerażeniem.
– Co się stało, Claire? – Wstydziła się odpowiedzieć, jednak zapomniała, że jedyną osobą, która potrafiła wczytywać wszystko z jej twarzy był nie kto inny, jak Brandon. – Nigdy tego nie robiłaś?
Pokręciła głową i nerwowo zagryzła dolną wargę.
– Nigdy nikogo nie pokochałam tak, jak ciebie.
– Czekałaś na mnie? – Otworzył szerzej oczy, nie kryjąc zdziwienia. – Nie musimy...
– Nie. – Pokręciła głową. – Ufam ci. Chciałam tylko, żebyś wiedział.
– Będę delikatny – obiecał i pocałował jej podbrzusze.
I był. W momencie ich zbliżenia oraz kiedy kąpał Claire po wszystkim. Następnie położył ją na kanapie w salonie, zrobił herbatę i dorzucił drewna do gasnącego kominka, aby było jej ciepło. Wtulił ją w siebie i nakrył ich kocem. Na kanapie było niewiele miejsca, więc z radością uznał, że jego dziewczynka musi być blisko niego.
I tak się składa, że to dobrze, bo już nigdy nie zamierzał wypuścić jej z rąk. Leżała wtulona w jego nagi tors, a on wolno sunął opuszkami między jej łopatkami. Przyglądał jej się czując radość i szczęście. Claire długo walczyła z ciężkością powiek, bojąc się, że kiedy rano się obudzi, Brandon zniknie, a cały ten moment okaże się tylko złudzeniem. Czymś wyimaginowanym, co stworzyła jej tęsknota.
Jednak tak się nie stało. Brandon w końcu ją odzyskał.
Odzyskał swoją Claire Hamilton.
***
Przez całą trasę do Filadelfii Claire się denerwowała. Nie była w stanie przewidzieć, jak zareaguje, kiedy przypuszczenia Brandona się potwierdzą. Jeśli Anthony ją okłamał, jak będzie mogła spojrzeć mu w oczy? Czy będzie w stanie mu wybaczyć? Uczucie, którym obdarzyła ojca, nie mogło przecież ot tak wyparować, nawet jeśli zrobił jej tak wielką krzywdę.
Bo w jej odczuciu pozbawienie jej kontaktu z Brandonem właśnie tym było. Krzywdą.
Mężczyzna ciągle trzymał dłoń na jej udzie, delikatnie je ściskając. Chciał dodać jej otuchy. Nie bał się. Wiedział, że mówił prawdę. Gdyby sam uwierzył w to, że Claire nie chciała utrzymywać z nim kontaktu, dawno by się poddał i przestał jej szukać. Jednak przez cały ten czas wewnętrznie czuł, że coś jest nie tak.
Wjechał na zaśnieżony podjazd Watsonów. Claire sięgnęła po szalik, który miała na tylnym siedzeniu i owinęła nim szyję. Głośno westchnęła, kiedy dotknęła klamki frontowych drzwi.
– Poczekasz w korytarzu. Jeśli rodzice są w salonie wszystko usłyszysz.
– W porządku. Nie zamierzam się wtrącać.
Wymienili się spojrzeniami. Kobieta nacisnęła klamkę i wycierając buty, weszła do środka, od razu kierując się do salonu, gdzie faktycznie zastała rodziców tak, jak przeczuwała. Zawsze tam przesiadywali.
– Cześć.
– Claire, dziecko! – Eleanor zerwała się z miejsca, aby wziąć ją w objęciach, jednak ta rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie i zatrzymała gestem dłoni w miejscu. – Zanim przejdziemy do wszelkich czułości, chciałabym o coś zapytać. Przyjechałam tu głównie po to, aby się czegoś dowiedzieć. Tato... – Skrzyżowała spojrzenia z Anthonym. – Pamiętasz jak przed laty wysyłałeś listy, które pisałam do mojego przyjaciela z sierocińca?
– Tak. Dlaczego pytasz?
– A pamiętasz jak podkreślałam, że jest to dla mnie bardzo ważne? Brandon był moim przyjacielem wiele lat, a adopcja nas rozdzieliła.
– Oczywiście, że pamiętam. Do czego zmierzasz, kochanie?
– Zapytam wprost. Co robiłeś z moimi listami i dlaczego żaden z nich nie dotarł do Brandona?
Wiedziała jak musi z nim grać. Jej ojciec był psychologiem, zatem dokładnie wiedział jakie sztuczki stosować, aby oszukać drugiego psychologa.
– Claire... – przeciągnął jej imię. – Naprawdę nie wiem o czym mówisz. Wysłałem każdy list.
– Brandon! – krzyknęła. Kątem oka zauważyła, jak mężczyzna wychodzi z korytarza i staje za nią. Jej ojciec ze strachu zbladł. Kłamstwo wyszło na jaw. – Tak się składa, że Brandon żadnego nie otrzymał. Jak mogłeś mi to zrobić? Gdzie są te cholerne listy?!
Poniosło ją, ale właśnie ta emocja sprawiła, że Anthony głośno westchnął, wstał i podszedł do komody, do której Claire nigdy nie zaglądała. Z szafki wyciągnął pudełko, które położył na stole. Otworzył wieko, a gdy rudowłosa zajrzała do środka, łza wolno potoczyła się po jej policzku. Była niczym innym, niż uczuciem wielkiego zawodu...
Teraz wszystko do niej dotarło. Brandon miał rację i mówił prawdę.
– Jak mogłeś... Mieliśmy być ze sobą szczerzy...
– Po prostu chciałem, abyś zostawiła to za sobą. Zapomniała o nim, a skupiła się w przyszłości. Na kim kto...
– Nie kończ. – Uniosła dłoń. – Tyle mi wystarczy. – Zabrała pudełko ze stołu. Wycofała się w stronę przyjaciela i odszukała za sobą jego dłoń. Nie zrywając kontaktu wzrokowego z ojcem, splotła palce z Gravesem. – Kiedyś ci to wybaczę, ale teraz... Teraz potrzebuję czasu, tato.
– Claire, zaczekaj! – krzyknął za nią ojciec.
Opuściła rodzinny dom i szybko wsiadła z Brandonem do auta.
– Może powinnaś to przemyśleć i tam wrócić?
– Nie. – Pokiwała głową. – Anthony odebrał mi dziesięć lat, w których mogłeś uczestniczyć w moim życiu. Pragnę napawać się twoją obecnością, a więc teraz Brandon, spędzimy czas razem.
– Ale...
– Wróćmy do domu. Naszego domu. Zamieszkaj tam ze mną.
– Claire... – szepnął spokojnie. – Na pewno tego nie przemyślałaś.
– Wręcz przeciwnie, Graves. Tęskniłam za tobą przez dziesięć lat. Już więcej nie zamierzam. Poza tym... coś mi obiecałeś. – Dla przypomnienia uniosła w górę najmniejszy palec.
– Czemu zabrałaś te listy? – Przerzucił wzrok na pudełko, które Claire umieściła na swoich udach.
– Pomyślałam... Może chcesz je przeczytać? Tak wiele ci w nich napisałam...
– Oczywiście, że chcę. Zrobię to z przyjemnością – odpowiedział.
Ona również go odzyskała.
Odzyskała swojego Brandona Gravesa.
***
Kilka lat później.
– Zasnęli? – Claire zapytała cicho, kiedy Brandon zszedł na dół.
– Tak – odpowiedział jej szeptem.
– Na pewno?
– Tak, kochanie, nasze dzieci już śpią. – Podszedł do niej i pocałował czubek głowy. – Gotowa na mały sabotaż?
Energicznie pokiwała głową, wyciągając za siebie spray sztucznego śniegu.
– Zakładaj buty, a na nie foliówki.
– Po co?
– Bo twój syn nie jest głupim dzieckiem, a córka jest jeszcze sprytniejsza. Odkryją, że to twoja sprawka, gdy zobaczą ślady butów. Muszą być gładkie.
Brandon przewrócił oczami, wykonując polecenie swojej żony. Ona za ten czas wsunęła prezenty pod choinkę i zaczęła psikać sztucznym śniegiem po podłodze. Prowadziła ścieżkę od kominka, aż do świątecznego drzewka, a Graves stawiał na niej kroki, odbijając ślady butów.
– Wiedzieliśmy! – usłyszeli przed sobą. Przerzucili wzrok na schody, na których stali ich dzieci, trzymając się barierek. Claire szybko rzuciła spray w kąt salonu, jakby chciała pozbyć się dowodów zbrodni.
– Mówiłam ci, że święty Mikołaj nie istnieje. Chciałeś dowodów to masz.
Brandon i Claire spojrzeli na siebie, szeroko się uśmiechając. Zostali nakryci i jakoś niezbyt się tym martwili. Mieli zbyt sprytne i ciekawskie dzieci, aby uszło im to na sucho. Kobieta ruszyła w ich kierunku i gestem dłoni wskazała na schody.
– Marsz na górę. Mama poczyta wam bajkę i na pewno zaśniecie.
– Tata też tak myślał.
– Ale tata nie jest psychologiem. Będę wiedzieć, kiedy spróbujecie mnie oszukać, moje małe nicponie.
Połaskotała córkę w żebra, a ta z radosnym piskiem pobiegła na górę. Oboje weszli do łóżek, a Claire usiadła między nimi. Otworzyła zbiór baśni Andersena i rozpoczęła czytanie bajki.
Znowu poczuła to ciepło i szczęście. Brandon dał jej to czego nigdy nie miała. Prawdziwą rodzinę i przynależność do kogoś, kto szczerze będzie jej oddany oraz wspierał ją i kochał.
I tak jak obiecał jej w dniu, w którym spotkali się na nowo, nigdy więcej jej nie zostawił...
„Kochać to także umieć się rozstać. Umieć pozwolić komuś odejść, nawet jeśli darzy się go wielkim uczuciem. Miłość jest zaprzeczeniem egoizmu, zaborczości, jest skierowaniem się ku drugiej osobie, jest pragnieniem przede wszystkim jej szczęścia, czasem wbrew własnemu." – Vincent van Gogh
AUTORKAKLAUDIA
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top