Mr Snowman - _veatris




Jingle bells, jingle bells, jingle all the way!

Tak jak bardzo uwielbiam muzykę świąteczną, tak wdzierające się w moje bębenki pierwsze dźwięki znanej melodii niemal wyprowadziły mnie z równowagi. Może to ze względu na to, że godzina czwarta czterdzieści trzy nie jest najodpowiedniejszą porą, by urządzać świąteczne karaoke.

Przypominam, mamy pierwszy grudnia, a mój sąsiad postanowił zabrać mi sen z powiek, włączając muzykę na cały regulator. I pomyśleć, że wprowadzając się tu trzy miesiące temu, myśl, że będę posiadała tylko jednego sąsiada, wydawała się pokrzepiająca.

Teraz wiele bym oddała za narzekające staruszki i wiecznie płaczące dzieci. Chyba każdy byłby lepszy od Raphaela Westona.

Przeklinałam go pod nosem już z milion razy, a i tak zrobiłam to ponownie, słysząc tą pieprzoną piosenkę.

Przetarłam powieki, sięgając po komórkę. Zazwyczaj wstawałam dopiero o szóstej nad ranem, więc nie było opcji, bym zignorowała tę wczesną, a na dodatek paskudnie perfidną, pobudkę.

Gdy piosenka się skończyła, byłam pełna nadziei, że odpuścił. Jednak on równie szybko tę nadzieję ugasił, włączając All I want for Christmas is you. Zacisnęłam szczękę, dłużej się nie zastanawiając.

Chwilę później zarzuciłam na swoją piżamę w renifery czarny płaszcz, wychodząc na mroźne powietrze. Wiatr smagał moje nagie kostki i pomodliłam się w duchu, by uniknąć przeziębienia. Przysięgam, że wystawiłabym mu fakturę za moje leki.

Jako że odległość między naszymi domami wynosiła niespełna dwa metry, dojście do jego drzwi nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Wcisnęłam przycisk dzwonka, który niewyraźnie próbował przebić się przez głośną muzykę.

Ale wiedziałam, że usłyszał. Zapewne czekał, aż pojawię się pod jego drzwiami, prosząc, by odrobinę ściszył. Utwierdziło mnie w tym to, że niespełna pół minuty później jego paskudny uśmiech wyłonił się zza drzwi.

Zadrżałam, widząc, że nie miał na sobie koszulki. Ja wyglądałam jak cholerny eskimos w długich skarpetkach i puchatym kołnierzu. A on jakby właśnie skończył coś bardzo nieprzyzwoitego, w czym mu przerwałam.

Obym się myliła.

— Czego ci trzeba, Palmer? — zapytał jak gdyby nigdy nic, opierając się o framugę. Uśmiechnęłam się najmniej prawdziwie, jak umiałam, patrząc na niego, jakby był co najmniej chory umysłowo. Co prawdopodobnie nie było dalekie od prawdy.

— Wyłącz to — zażądałam wprost, na co jedynie się zaśmiał. — Nie mam czasu na twoje durne kawały, jest prawie piąta nad ranem!

Zmarszczył brwi, nachylając się lekko w moim kierunku.

— Czekaj... — Obrócił się tak, że widziałam teraz jego profil. — Nie słyszę cię. Chyba muzyka gra odrobinę za głośno, możesz przyjść później?

Zacisnęłam dłonie w pięści, czując na ciele przenikający chłód. Naprawdę zamarznę, jeśli on  nie postanowi w końcu schować dumy do kieszeni. Zmierzyłam go wściekłym spojrzeniem.

— Jeśli zaraz nie wyłączysz tego gó...

— Rafe, zamknij drzwi. Zimno się tu robi! — Przerwał mi damski głos ze środka, co tylko spotęgowało moją irytację.

— Coś jeszcze? Nie? Do następnego, Palmer — rzucił, nim zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Z zaskoczenia rozchyliłam wargi, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w drewnianą płytę. Ze środka dobiegały do mnie pierwsze wersy Let it snow.

Złość wychodziła mi uszami, więc niewiele myśląc, zeszłam z ganku i nabrałam sporą ilość śniegu w dłonie. Uformowałam z nich prowizoryczną kulę, po czym wróciłam pod drzwi jego domu. Przybrałam na twarz życzliwy uśmiech i wcisnęłam ponownie dzwonek.

Dwie minuty później sylwetka Raphaela znów wyrosła tuż przede mną. Już miał coś powiedzieć, jednak wyprzedziłam go, rozwalając śnieżną kulę na jego pieprzenie przystojnej twarzy. Skrzywił się, zamykając powieki.

Przywdziałam triumfalny uśmiech, kłaniając się lekko, gdy spojrzał na mnie rozżarzonymi ze złości oczami.

Let it snow, Weston.

Po czym zmarznięta i niewyspana, ale jakże zadowolona z siebie, odwróciłam się na pięcie, wracając do swojego domu. Szkoda tylko, że byłam wtedy w pełni nieświadoma tego, że wojna dopiero się rozpoczęła.

***

Mimo faktu, iż tej nocy żaden nieznośny sąsiad nie zakłócił mojego snu, obudziłam się przekonana, że to najgorszy dzień w moim życiu. Nie miałam siły nawet ruszyć się z łóżka, a już tym bardziej iść do pracy.

Przewróciłam się na drugi bok, uchylając powieki. Niemal zakrztusiłam się powietrzem, gdy dostrzegłam godzinę na zegarze. Za dwadzieścia minut powinnam przekroczyć próg firmy, a dwanaście zajmuje mi dojazd.

Znowu zapomniałam wziąć telefon z kuchni, więc nie słyszałam budzika.

Jęknęłam męczeńsko, po czym najszybciej jak umiałam, wygramoliłam się z łóżka. W pośpiechu założyłam niewyprasowaną koszulę i butelkowo zielone spodnie od garnituru. Splotłam włosy w coś, co bynajmniej miało przypominać koka i ruszyłam do kuchni. Złapałam jogurt pitny i wrzuciłam do torebki, po czym rzuciłam się w kierunku garażu.

Na szczęście w domu miałam do niego przejście, bo nie uśmiechało mi się wychodzić o tej porze na zewnątrz. W korytarzu pochwyciłam jeszcze płaszcz.

Wsiadłam do samochodu, ze złością zauważając, że nie ma szans, bym dotarła dziś punktualnie do pracy.

Kliknęłam na pilocie przycisk, który powinien otworzyć drzwi garażowe. Z udręczeniem czekałam aż całkowicie się schowają, ale w tym samym momencie zauważyłam wpadający do garażu śnieg. Zmarszczyłam brwi, opuszczając auto.

Nie mogłam ukryć zaskoczenia, gdy okazało się, że pod drzwiami garażowymi miałam niemal mur ze śniegu. Ale przecież niemożliwe, że tyle napadało go w ciągu nocy, prawda?

Najbardziej zmartwiło mnie jednak to, że w tym wypadku nie wydostanę auta z garażu.

Odchyliłam głowę, przeklinając w myślach los.

Złapałam za łopatę do śniegu, po czym wróciłam do domu, korzystając z tamtejszego wyjścia. Gdy stanęłam przed garażem, zorientowałam się, co tak naprawdę się stało.

Idealnie odśnieżony podjazd Westona, który sąsiadował z moim, w dodatku linie na ziemi, które ewidentnie wskazywały na to, że śnieg ze swojego terenu zepchnął na mój.

— Co za bałwan — mruknęłam pod nosem, nie mając jednak czasu na wyjaśnianie tego, bo już za pewne byłam spóźniona.

Zaczęłam odśnieżać, w czym kompletnie nie pomagał mój formalny strój. Po piętnastu minutach moje nogawki były całkiem przemoczone, a palce całkowicie mi odmarzły. Zgrzytałam zębami, odgarniając biały puch z mojej drogi.

A gdy w końcu się go pozbyłam, byłam blisko popłakania się ze szczęścia. Jednak wściekłość przytłumiła mój entuzjazm. Wsiadłam do samochodu, ale w tym samym momencie wpadłam na cholernie głupi pomysł.

Uśmiechnęłam się, wyciągając jogurt pitny z mojej torebki. Ruszyłam w kierunku sąsiednich drzwi, gdzie na wycieraczce czekały na mężczyznę buty, którymi wyraźnie nie chciał nabrudzić w domu, bo były całe w śniegu.

Otworzyłam jogurt, po czym wlałam trochę do obu butów.

Oby pomyślał, że nasikał mu tam kot.

RAPHAEL

Przymknąłem oczy, wzdychając ciężko. Poruszyłem stopą w przesiąkniętym, cholera wie czym, bucie. Zdjąłem go, a moja biała skarpetka okazała się różowa. Zmarszczyłem brwi. To z pewnością nie był śnieg.

Powiodłem wzrokiem na sąsiedni dom, przeklinając w myślach Palmer. Jeśli się nie mylę, jogurt nie znalazł się w moich butach przez przypadek, ale podejrzewam, że to zemsta za moje genialne odśnieżanie podjazdu.

Piętnaście minut później siedziałem w czarnym mercedesie, włączając ogrzewanie. Umówiłem się ze znajomym, że w tym roku ogarnie mi najlepszą choinkę. Oczywiście sporo za to zapłacę, ale nie będę musiał szukać w całym mieście. Zwłaszcza, że sezon już się zaczął, a ja zamierzam pokazać mojej nadętej sąsiadce, że moja choinka przebije jej halloweenowe dynie. Nic nie poradzę, że mnie zabrakło talentu manualnego i moje były rzeczywiście straszne.

Jeśli chodzi o święta, nie przebije mnie.

Zaparkowałem na wąskiej ścieżce na obrzeżach lasu, gdzie Stanley miał swoje stoisko. Jak na razie drzewek było mnóstwo, bo najwyraźniej tylko ja zwariowałem i poczułem świąteczny klimat. Podszedłem do chłopaka, który przeglądał instagrama, a między palcami trzymał ledwo tlącego się papierosa.

Uniósł na mnie wzrok, a jego usta rozciągnęły się w leniwym uśmiechu.

— Cześć, stary. Jak leci? — powitał mnie, przydeptując niedopałek w śniegu. Skrzywiłem się, by po chwili przykryć to aroganckim uśmiechem.

— Gdzie ta ślicznotka? — zapytałem, mając na myśli choinkę.

— Schowałem ją na tyłach — odparł, znikając między drzewkami, więc niepewnie ruszyłem za nim. Zatrzymałem się dopiero, gdy Stanley z zadowoloną miną wskazał na związany, ponad dwumetrowy, okaz. Brwi wystrzeliły mi w górę.

— Mówiąc najlepszy, miałem raczej na myśli najbardziej okazały. A to jest ogro...

— Chciałeś, to masz. Lepszej nie było — zbył mnie kilkoma słowami. Zacisnąłem szczękę, wpatrując się w ogromną roślinę. Przecież to nawet nie zmieści mi się w salonie.

— Okej. Pomóż mi to zapakować na przyczepę — poprosiłem, poddając się.

***

Wysiadłem z samochodu, kierując się w stronę przyczepy. Nie mam pojęcia, jak wnieść drzewo do środka, ale Palmer kończy pracę za dwadzieścia minut, a nie może zobaczyć tej porażki.

Wyciągnąłem więc z garażu taczkę, zrzuciłem do niej choinkę, której połowa zwisała z przodu i pchnąłem ją w kierunku drzwi. Schody okazały się najtwardszym przeciwnikiem, ale to wąskie przejście mnie pokonało.

— Kurwa — mruknąłem pod nosem, wymijając taczkę. Złapałem za czubek drzewka, ciągnąc go z całej siły. Ledwo przeszło przez hol. W salonie rzuciłem ją bezwładnie na ziemię, zamykając oczy.

Nie wiem, po jaką cholerę mi taka ogromna choinka. Przecież ona nawet nie zmieści się w kadrze do zdjęcia na instagrama. Muszę wymyślić lepszy pomysł, albo pogodzić się z przegraną. A ja nigdy nie przegrywam.

FLOVERY

Stanęłam na czerwonym świetle w centrum miasta, opierając głowę o kierownicę. O tej porze ominięcie korków graniczy z cudem. A ja nigdy nie miałam szczęścia.

Wyciągnęłam komórkę i sprawdziłam powiadomienia.

rweston wspomniał o tobie w relacji

Zmarszczyłam brwi, wchodząc na instagrama. Weszłam w jego story, przygryzając wnętrze policzka. Zmrużyłam oczy ze złości, kiedy na ekranie wyświetlił się jego pełen zadowolenia uśmiech. W ręce trzymał piłę ręczną, a w tle widniały gałęzie choinki. Wyglądała na naprawdę dobry okaz.

Prychnęłam. Oznaczył mnie w miejscu tak niewidocznym, żeby inni tego nie zobaczyli, ale żebym ja to widziała.

Westchnęłam, wpatrując się w zdjęcie. Potrzebuję choinki. Lepszej. Teraz.

Gdy tylko światło zmieniło się na zielone, skręciłam w przeciwnym kierunku, niż powinnam, zmierzając do sklepu z dekoracją wnętrz.

Pół godziny później stałam przed ciężkim wyborem między naturalną, zieloną choinką mniej więcej mojej wielkości, a sztuczną, śnieżnobiałą trochę większą. Przygryzłam wnętrze policzka, przeskakując wzrokiem między obiema. Jeśli wezmę naturalną, będzie klasycznie, a Weston wygra, bo sam pewnie wyciął swoją z jakiegoś dobrego lasu.

Ale biała nie będzie pasować mi do wystroju w domu, chyba że...

***

To chyba najgłupszy pomysł, jaki kiedykolwiek wpadł mi do głowy, ale to tylko zdjęcie na instagrama.

I fragment mojej biednej ściany, który zaraz pomaluję na biało, żeby była dobrym tłem.

Kompletnie zwariowałam. Ale wygram, a Raphaelowi szczęka opadnie jak zobaczy zdjęcie mojej choinki, żywcem wyjętej z pinteresta. Uśmiechnęłam się do siebie, jednak szybko wróciłam do rzeczywistości i zanurzyłam wałek w farbie. Czeka mnie teraz ogrom roboty.

Puściłam na głośniku All I Want for Christmas Is You, a po chwili biodra zaczęły same poruszać się w rytm melodii. Wymachiwałam pędzlem, ścianę zdobiły przypadkowe maźnięcia, a ja zaczęłam po cichu śpiewać.

Potem wyrównywałam farbę, żeby stworzyć w miarę równy prostokąt. Nie kontrolowałam już tego, że zaczęłam śpiewać, dość często myląc słowa. Śpiewałam do pędzla, obracając się wokół własnej osi. Byłam już cała ubrudzona białym kolorem i, gdyby nie folia ochronna, podłoga także wyglądałaby jak malunki pięciolatka.

Last Christmas I gave you my heart, but the very next day you fucked my best friend! — Mój śpiew zamienił się w krzyk, gdy jak co roku, przypomniałam sobie Daniela. Byłam z nim trzy lata, trzy dni przed świętami obchodziliśmy rocznicę. A dzień przed wigilią przyłapałam go na obmacywaniu mojej jedynej przyjaciółki.

A później się wyprowadziłam na drugi koniec stanu. Czasem żałuję, bo może gdybym nie postąpiła pod wpływem emocji, mogłabym spędzać wigilię z rodziną. Choć właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, ale wracanie do rodzinnego miasta jest ostatnią rzeczą, którą chciałabym zrobić. Nienawidzę tej dziury.

Oprócz mamy, Leona i Chloe, nie mam tam nikogo. A przypadkowe spotkanie Daniela, bądź co gorsza Lary, byłoby gwoździem do trumny. Samotne święta wydają się lepszą perspektywą.

Co nie zmienia faktu, że w święta zawsze przypominam sobie o tym kretynie.

Santa, tell me if he is an asshole. Don't make me fall in love again — fałszowałam, wczuwając się emocjonalnie. Wyglądałam pewnie jak zdesperowana, chora psychicznie, kretynka. Ale to moje mieszkanie i tu mogę nią być.

Muzyka nieco ucichła, co wskazywało na przyjście powiadomienia. Niechętnie sięgnęłam po telefon, dostrzegając wiadomość od sąsiada. Wywróciłam oczami na zdjęcie uszu z słuchawkami, z których ciurkiem płynęła krew.

Właśnie skrytykował mój świetny wokal.

Więc zmieniłam piosenkę na traitor od Olivii Rodrigo. I podgłośniłam.

Zapewne zachowywałam się w tym momencie równie żałośnie, co on. Ale nikt nie będzie przerywał moich lamentów. Dopiero co opuściło mnie załamanie nerwowe, a kolejne stoi za rogiem, więc nie mam zamiaru się ograniczać.

You betrayed me! And I know that you'll never feel sorry! — krzyczałam, gdy wewnątrz mnie wrzały emocje. Nawet nie mam pojęcia, dlaczego tak bardzo się tym przejęłam.

Wszyscy chłopcy na świecie to kretyni.

A Raphaela Westona postawiłabym na równi z Danielem Claytonem.

Mogliby konkurować w kategorii największego bałwana roku.

A i tak by nie wygrali, bo zrobiłabym lepszego.

Wróciłam do malowania ściany, chcąc już jak najszybciej to skończyć. Na dworze już niemal zrobiło się ciemno, a ja muszę zrobić ładne zdjęcie. Chociaż i tak nie sądzę, że zdążę to zrobić dzisiaj. Farba jest szybkoschnąca, ale przede mną jeszcze odesłanie faktur do kontrahenta, sprawdzenie służbowego maila i wniosek o urlop.

Pół godziny zajęło mi malowanie głupiego fragmentu ściany. Rzuciłam wałek na folię i ruszyłam do kuchni, gdzie nalałam sobie szklankę wody. Z westchnieniem dostrzegłam, że biała farba, prócz ściany, pokryła też moje ubrania i włosy.

No teraz to ja wyglądam jak bałwan.

Muzyka ucichła, zastąpiona dzwonkiem, więc podeszłam do stolika, sięgając po telefon. Przeklęłam pod nosem, gdy na ekranie pojawił się numer matki. Odebrałam, starając się nie brzmieć zbyt zgorzkniale.

— Cześć, skarbie. Co u ciebie? — Przywitał mnie melodyjny głos mamy. Oparłam się o blat, przeczesując zlepione farbą włosy.

— Jest świetnie, właśnie skończyłam piec pierniki — odparłam spokojnie, jakby kłamstwo było u mnie nawykiem. Może wcale nie było to dalekie od prawdy.

Moja mama nie mogła dowiedzieć się o tym, że większość czasu spędzam w pracy, nie mam znajomych, spędzam samotną wigilię, wciąż zmagam się z problemami emocjonalnymi, a moim aktualnym hobby jest rywalizacja z sąsiadującym kretynem.

A już tym bardziej, że wolny czas spędzam na fałszowaniu zdjęć na instagrama.

— Oh, podeślij zdjęcie! Chętnie zobaczę, jak wyszły ci w tym roku — rzuciła radośnie, na co się skrzywiłam.

Niechętnie odsunęłam komórkę od ucha, po czym wpisałam w wyszukiwarkę pinteresta "pierniki aesthetic". Pobrałam pierwsze lepsze zdjęcie, które nie miało efektów i wysłałam jej w wiadomości. Z powrotem podsunęłam komórkę do ucha.

— Wow! Skąd wzięłaś takie cudne foremki? — zapytała, a ja miałam ochotę walnąć się w twarz.

— Dostałam od Cassie — skłamałam gładko. Cassie to moja zmyślona przyjaciółka, która rzekomo mieszka dwie ulice dalej i zaprosiła mnie kiedyś na herbatę.

Oczywiście niż z tego nie było prawdą, bo nie wychodzę praktycznie z domu. Ale szanse na to, że moja mama kiedykolwiek przyjedzie na drugi koniec stanu tylko po to, by mnie odwiedzić, są niewielkie. Więc kłamię jak z nut, by nie martwić jej swoimi problemami.

— Ależ ona kochana, mam nadzieję, że wigilię spędzicie razem. Przykro mi, że znwou nie będzie cię z nami, kwiatuszku — powiedziała skruszona. Zacisnęłam wargi w cienką linię, przymykając powieki.

Zignorowałam już nawet to głupie przezwisko, którym zwracała się do mnie, odkąd nauczyłam się chodzić. Nie wiem, co miała w głowie, wybierając to imię, ale mogła chociaż oszczędzić mi tych niezręcznych ksywek.

— Mi też, mamo. Wiesz, muszę kończyć. Zaraz zaschnie mi lukier. Odezwę się na dniach, okej?

— Kocham cię, Flo.

Zacisnęłam szczękę.

— Ja ciebie też. Cześć — wyszeptałam, wciskając czerwoną słuchawkę. Przez moment jeszcze wpatrywałam się w ekran, mrugając, by powstrzymać łzy.

Okłamywanie jej jest chyba jeszcze gorsze od okłamywania samej siebie.

Odłożyłam telefon, postanawiając wziąć prysznic. Muszę pozbyć się farby z włosów.

***

Pięć centymetrów.

Gdybym była wyższa o te pięć centymetrów, dosięgnęłabym czubka choinki, by zasunąć na niego kryształową gwiazdkę. Wychyliłam się jeszcze bardziej, przez co krzesło, na którym stałam, niebezpiecznie się zachwiało.

Zamarłam, przełykając głośno ślinę.

To tylko głupie pięć centymetrów, dam radę.

Odepchnęłam się na palcach, jakbym chciała podskoczyć. Gwiazda zatrzymała się przez moment, jakby miała tam zostać. Z uśmiechem, zacisnęłam pięści, wyczekując. W tym samym momencie zsuneła się prosto na moją twarz, przez co cofnęłam się, zapominając, że stoję na krześle.

W ten sposób nieprzyjemnie wylądowałam tyłkiem na podłodze, zwijając się z bólu.

Cholerna choinka.

Wstałam, otrzepując spodnie z niewidzialnego kurzu. Biodro bolało mnie niemiłosiernie, ale przełknęłam to, sięgając po stare podręczniki od finansów. Czasem pomagają mi w pracy.

Położyłam je stosem na krześle, po czym wspięłam się na wieżę, zdeterminowana z gwiazdą w dłoni. Stanełam na palcach i... Udało mi się. Założyłam ozdobę, uśmiechając się triumfalnie.

Zeskoczyłam z niestabilnej 'drabinki', odsuwając krzesło.

Wcześniej założyłam jedyne białe ozdoby, które znalazłam w kartonach rzeczy od mamy. Dała mi ich mnóstwo, gdy się wyprowadziłam. Aktualnie wszystko leży rozwalone na dywanie, ale tym zajmę się później. Jest dwudziesta pierwsza, a ja wciąż nie wstawiłam zdjęcia.

W kuchni więc prędko nalałam mleka do kubka i nasypałam kakao. Wymieszałam lężącym na blacie nożem i złapałam za pierniki z marketu, które rozłożyłam na talerzyku. Usiadłam bokiem na fotelu, na stopach miałam moje ulubione świąteczne skarpetki. Ułożyłam równo kubek i talerzyk na stoliku kawowym obok fotela.

Zdjęłam z kanapy obok szary koc w śnieżynki i przykryłam nim połowę nóg, jednak tak, by było widać skarpetki. Włączyłam aparat w telefonie i ustawiłam kadr tak, by uchwycił moje nogi, stolik i choinkę na tle białej ściany.

Zrobiłam kilka zdjęć, dla pewności, że wybiorę któreś.

Pięć minut później z uśmiechem oznaczyłam Westona w mało widocznym miejscu i wstawiłam.

***

Pół godziny temu przestał padać śnieg.

Jako iż jest niedziela, cały dzień mogę siedzieć w domu, ale zamiast oglądać serial pod kocem, siedzę przy oknie i patrzę na idealną powłokę śniegu na moim podwórku.

Dziecięca część gdzieś wewnątrz mnie dopomina się uwagi. Mogłabym przecież zrobić tyle świetnych rzeczy! Tyle że nic z tego nie jest zabawą, gdy robisz to samemu.

W takich momentach 'Cassie' mogłaby istnieć.

Pieprzyć to. Umiem bawić się sama ze sobą, jakkolwiek to nie zabrzmi.

Pięć minut później ubrana jak eskimos wyszłam z domu, zadowolona z faktu, że zimno mi nie dokucza. Choć zapewne przez grubą kurtkę i kilka warstw wewnątrz wyglądam jak zapaśnik sumo.

Śnieg na trawniku ułożył się niczym puchowa kołdra, aż szkoda mi było postawić na nim nogi.

Koniec końców postanowiłam ulepić bałwana.

Takiego bałwana, że jak Weston go zobaczy, to mu szczęka opadnie.

Zaczęłam formować pierwszą kulę, chodząc w kółko po podwórku. Lekki wiatr kłuł moje policzki, przez co zapewne wyglądałam jak pomidor. Wyprostowałam się na moment, po czym znów schyliłam, popychając część bałwana.

Właśnie wtedy poczułam jak w mój tyłek trafia spora śnieżka z taką siłą, że zaskoczona poleciałam do przodu prosto na biedną kulę.

Nie dość, że wylądowałam twarzą w śniegu, to jeszcze zepsułam swoją dotychczasową pracę. Usiadłam, wycierając dłonią twarz. Spojrzałam na Raphaela, który stał na swoim podwórku, zachowując się, jakby to wcale nie był on.

Zmrużyłam na niego oczy, wstając z ziemi. Nawet nie trudziłam się z otrzepywaniem ubrań. Całkowicie spokojna, o dziwo, podeszłam do miejsca, w którym istniała niewidzialna granica między moim a jego podwórkiem.

— Dobrze się bawisz?

Odwrócił się w moją stronę z niewinną miną a jednocześnie pewnym siebie uśmiechem. Uniósł brew, jakbym była wkurzającą muchą, która zakłóca jego spokój. Zmierzył mnie spojrzeniem tak perfidnie, że uchyliłam wargi ze zdziwienia.

— Wyglądasz jak dziecko — stwierdził, wyśmiewając mój ubiór. Zmarszczyłam brwi, zerkając na różowe rękawiczki i polarowe spodnie w pierniki. Uniosłam wyżej podbródek.

— A ty jak bałwan — odparłam, przybierając pewną siebie pozę. Raczej na nic się to zdało, patrząc na to, że wcale się nie mylił ze swoim stwierdzeniem. Naprawdę wyglądam jak dziecko.

Palmer sama w domu czy może Palmer, świąt nie będzie? — żartował, za co zgromiłam go wzrokiem. Głównie przez to, że nawet mnie to rozśmieszyło. A nie powinno. Nie lubię go.

— Oby zwiędła ci jemioła — rzuciłam pod nosem, odwracając się na pięcie. Nim jednak postawiłam krok, usłyszałam jego głos.

— Oby Mikołaj nie zmieścił się w twoim kominie — życzył. Odwróciłam się z powrotem w jego stronę.

— Obyś spalił indyka.

Prychnął.

— Oby renifer osikał ci prezenty.

Skrzywiłam się, mierząc go spojrzeniem.

— Jesteś obrzydliwy. Życzę ci, żeby w tym roku zabrakło ci lukru na pierniki.

Uniósł kpiąco kącik ust, spoglądając na mnie spod przymrużonych powiek.

— Jezu, wigilia z tobą byłaby koszmarem — stwierdził, mierzwiąc dłonią kosmyki ciemnych włosów. O moment za długo skupiłam się na tych ruchu, prędko wracając do oburzonej pozy.

— Dostałbyś cyjanek w barszczu. — Założyłam ręce na piersi, chroniąc się przed zimnem, które wkradało się powoli pod warstwy ubrań. Raphael za to wyglądał, jakby pogoda wcale go nie ruszała.

— Wypiłbym go, byle nie siedzieć z tobą przy stole.

— To dobrze, bo wolałabym zamarznąć, niż zaprosić cię do siebie — oznajmiłam, przestępując z nogi na nogę.

— No tak, w mojej obecności ci to nie grozi. Rozgrzewam cię samą swoją osobą — stwierdził pewnie, a mnie na moment zamurowało. Otworzyłam szerzej oczy, nie mając pojęcia, jak na to odpowiedzieć. Rozbawiło go to, bo zaśmiał się pod nosem kręcąc głową.

— Nie schlebiaj sobie. Przechodzą mnie ciary zażenowania, gdy na ciebie patrzę.

Unosi wysoko brew.

Ciary zażenowania? Nie słyszałem jeszcze o czymś takim.

— A spojrzałeś kiedykolwiek w lustro? — zapytałam, z trudem utrzymując powagę. Wywrócił oczami w dziwnie pociągający sposób.

— Jakaś ty zabawna.

— Jakiś ty spostrzegawczy.

Przez moment jedynie patrzył na moją twarz, zanim przeniósł wzrok nad moje ramię. Przygryzł wargę, powstrzymując śmiech, co nie umknęło mojemu spojrzeniu. Gdy z powrotem zerknął na moją twarz, niemal zapadłam się pod ziemię, przyłapana na wpatrywaniu się w jego usta.

Co za wstyd. Będzie mi to wypominał całe życie.

— Będziesz lepić bałwana?

Również spojrzałam w tym samym kierunku, co brunet. Średniej wielkości rozwalona kula wciąż czekała, aż dokończę dzieło.

— Jednego mam przed sobą, więc nie wiem, czy nie byłoby to stratą czasu — odparłam, mierząc go wątpliwym spojrzeniem. Przejechał językiem po wewnętrznej stronie policzka, wykrzywiając wargi w tym ironicznym uśmiechu.

— Zawsze jesteś taka wredna, czy po prostu ci się podobam? — zapytał wprost. Mam nadzieję, że grymas na mojej twarzy był wystarczającą odpowiedzią, jednak jeśli do niego nie dotarło, uświadomię go.

— Zawsze jesteś taki natrętny, czy po prostu nie rozumiesz odmowy? — odpowiedziałam pytaniem, naśladując jego ton. Przekrzywił głowę, zbliżając twarz ku mojej.

— Nie oszukujmy się, nie byłabyś w stanie mi odmówić — rzucił z niebywałą pewnością siebie. Prychnęłam, stawiając krok w tył, tym samym zaznaczając przestrzeń między nami.

— Wybacz, ale obowiązki wzywają. Muszę ulepić bałwana, który nie będzie tak zadufany w sobie.

— W takim razie ja zrobię takiego, który nie będzie niemiły i nudny.

Auć.

— Nie jestem nudna. — Oburzyłam się, posyłając mu złowrogie spojrzenie. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, obróciłam się na pięcie, zmierzając w kierunku niedokończonego bałwana.

Usilnie starałam się nie zerkać na niego podczas turlania względnie naprawionej części. Oczywiście było to niewykonalne, gdy on ciągle wypalał we mnie dziurę spojrzeniem. Odwróciłam się więc tyłem do niego, formując drugą kulę.

Szelest śniegu pod butami przykuł moją uwagę, jednak pozostałam nieustępliwa i nie patrzyłam w jego stronę. Zbliżał się, co odrobinę mnie niepokoiło.

— Ej, Palmer! — Usłyszałam za sobą, więc niespiesznie odwróciłam się. Okazało się, że był dużo bliżej, niż się tego spodziewałam. Zadarłam więc podbródek, odnajdując jego spojrzenie. — Zapomniałem odwdzięczyć się za ostatnie umycie twarzy.

Zmarszczyłam brwi. Zanim zdążyłam zorientować się, co się działo, podciął mi nogi, a ja wylądowałam plecami na ziemi. Zabolało.

Wykrzywiłam twarz w grymasie, co jedynie go rozbawiło. Mnie nie było do śmiechu, bo śnieg zaczynał moczyć mi spodnie i zimno rozchodziło się powoli po moim ciele. Wzdrygnęłam się, gdy złapał mnie za ramiona, podciągając do góry, aż stanęłam na własnych nogach.

Odsunęłam się od niego na bezpieczną odległość, mierząc go podejrzliwym spojrzeniem. Uśmiech błąkał się w kącikach jego pełnych warg, gdy tak mi się przyglądał.

— Bardzo zabawne — mruknęłam pod nosem, otrzepując się ze śniegu.

Nie odpowiedział, jedynie ukłonił się teatralnie w podobny sposób do tego, w który zrobiłam to ja kilka dni temu pod jego drzwiami. Odwrócił się na pięcie, po czym pomaszerował na swoje podwórko.

A ja wróciłam do lepienia bałwana, czując jego palące swojrzenie na moim przemoczonym tyłku.

***

Wytarłam dłonie ubrudzone kremem w papierowy ręcznik, z dumnym uśmiechem oglądając przyrządzone przeze mnie babeczki. Nawet nie wiedziałam, że jestem w stanie upiec coś takiego.

Wczoraj Ellie – dyrektorka pobliskiej podstawówki -  oznajmiła, że szuka chętnych do pomocy przy charytatywnej akcji sprzedawania wypieków w jej szkole. Od razu się zgodziłam.

Okej, nie tak od razu. Kiedy usłyszałam, że nawet Weston ma się pojawić, nie mogłam być gorsza. W szczególności gdy moje babeczki wyszły tak świetnie. Tym razem to ja wygram.

Za pół godziny się zacznie, więc zaczęłam powoli pakować je do specjalnych pojemników. Wiele z nich miało specjalne oczy zrobione z masy cukrowej i czerowone czapeczki mikołajowe. Inne były zielone z kolorową posypką na wzór choinek. Było też kilka pojedynczych wzorów, które powstały pod wpływem chwili, gdy zabrakło kremu.

Byłam z nich bardzo dumna.

Gdy skończyłam, poprawiłam jeszcze trochę fryzurę.

Dziś postanowiłam wczuć się w świąteczny, dziecięcy klimat. Ubrana więc w czerwony sweterek, piżamowe spodnie w kratę i czapkę mikołaja ruszyłam do wyjścia. Po drodze wsunęłam jeszcze na stopy wygodnie śniegowce i złapałam płaszcz.

Dwadzieścia minut później przekroczyłam próg budynku. Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie lat, w których ja uczęszczałam do szkoły podstawowej.

Ellie ciepło mnie przywitała, od razu wskazując mi moje mini 'stoisko'. Rozłożyłam więc wypieki na ławkach okrytych obrósem, zdjęłam płaszcz i usiadłam na zdecydowanie za małym krześle.

Osób zaczęło przybywać, pierwsi klienci kupili ode mnie trzy mikołajowe babeczki, a jedno dziecko nawet je skomplementowało.

Uśmiech nie schodził mi z twarzy do momentu, w którym obok pojawił się Raphael, niosąc w dloniach dwa spore pojemniki. Uniosłam wyżej podbródek, udając, że wcale go nie zauważyłam.

Nie udało się, bo prędko zrozumiałam, że zajmował sąsiednie stoisko. Miałam ochotę niemal wywrócić oczami na ten niesamowity zbieg okoliczności.

Kocham swoje życie.

Ale przynajmniej zobaczy jak dobrze sprzedają się moje świetne babeczki.

Kątem oka zauważyłam, jak rozkładał talerze na swojej ławce, by zaraz zapełnić je ozdobionymi piernikami. I, cholera jasna, zrobiłam się zazdrosna, bo wyglądały naprawdę nieźle. Prawie tak dobrze jak moje babeczki.

Przez następną godzinę ignorowaliśmy się, skupiając uwagę na osobach, które zatrzymywały się przy naszych stołach. Zaczynałam odczuwać lekkie zmęczenie, ale może było to wynikiem nadmiernej integracji z ludźmi. Rzadko tyle rozmawiam z innymi, unikam też zatłoczonych miejsc.

Usiadłam więc na krześle, opierając czoło na dłoniach. Włosy przysłoniły moją twarz, więc spokojnie mogłam już przestać ukrywać grymas, który wywołany był krzykami dzieci. Miejsca takie jak szkoła zdecydowanie mi nie służyły.

Ale sprzedałam już ponad połowę babeczek. Wytrzymam.

— Umierasz? — Usłyszałam niski głos obok siebie. Nie uniosłam głowy, bo wiedziałam, do kogo należał.

— Tylko gdy jestem zmuszona oddychać tym samym powietrzem co ty — burknęłam. O dziwo, nie odpowiedział mi ironiczny śmiech, ani żadna kolejna głupia odzywka.

— Pytam serio. Wyglądasz jak gówno — stwierdził, przez co ochota na uderzenie go stała się nieznośnie kusząca.

— Tylko ty potrafisz kopać leżącego — odparłam urażona, wywracając oczami, czego niestety nie mógł zobaczyć.

— Na pewno nic ci nie jest? — dobiegał, a ja zaczynałam martwić się o niego. Nigdy nie wydawał się taki pomocny. Chyba z nas dwóch, to on nie czuł się najlepiej.

— Przestań, bo jeszcze pomyślę, że potrafisz być dla mnie miły.

Spojrzałam na niego, a on nie ukrywał grymasu na twarzy. Miałam ochotę uśmiechnąć się na ten widok.

— Aktualnie jesteś dla mnie człowiekiem potrzebującym pomocy, a nie Flovery Palmer, więc się nie ekscytuj — zaznaczył, patrząc na mnie z góry. Złapałam się za klatkę piersiową, krzywiąc się.

Podszedł bliżej, pochylając się nade mną.

— Hej, co się dzieje?

Westchnęłam teatralnie.

— Właśnie zraniłeś moje uczucia — oznajmiłam śmiertelnie poważnie, na co złapał się za nasadę nosa, cofając o kilka kroków. Parsknęłam śmiechem, nie mogąc się już dłużej powstrzymać. Obdarzył mnie morderczym spojrzeniem. — Uwielbiam widzieć cię z tą wkurzoną miną.

— Nigdy więcej nie spróbuję ci pomóc — odpowiedział, wracając do swojego stoiska.

I choć na moment odwrócił moją uwagę od chaosu wokół nas, on znowu wrócił, boleśnie uświadamiając o tym mój umysł.

Dlatego gdy zostało mi już tylko czternaście babeczek, zwinęłam interes, pieniądze przekazałam Ellie i podziękowałam jej za zaproszenie.

I w końcu mogłam wrócić do domu.

RAPHAEL

Nie mam pojęcia, co się dzisiaj wydarzyło. Musiałem wyglądać jak skończony idiota, gdy pytałem Palmer, czy dobrze się czuję. Ja zdecydowanie nie czułem się dobrze, skoro w ogóle wpadłem na pomysł, by w jakikolwiek sposób się o nią martwić.

Ale wyglądała jakby naprawdę coś ją przejechało. Pocieszał mnie fakt, że nawet w takim stanie nie szczędziła sobie zgryźliwych uwag w moim kierunku.

Lubię jej cięty język.

Lubię jej (nie)śmieszne teksty.

Lubię, kiedy się na mnie złości.

Ale nie lubię jej.

Chyba mi odbiło.

Wróciłem do domu dziesięć minut po niej, żeby nie pomyślała, że zmyłem się, bo ona też poszła. Choć w prawdzie w ogóle nie chciałem tam być. Rozmowa z nią była chyba jedyną ciekawą rzeczą.

Nie ukrywam, że poczułem lekką ulgę, gdy zobaczyłem jej auto na podjeździe. Nie żebym się martwił, ale nie mam żadnej czarnej koszuli w szafie, w razie gdyby zemdlała za kółkiem.

Gdy znalazłem się już w swoim domu, miałem ochotę walnąć się w głowę, gdy zobaczyłem tę pieprzoną choinkę.

Ponieważ była za wysoka do mojego salonu, uciąłem jej czubek i na odciętą gałąź założyłem gwiazdę. Nie wygląda to jednak ani dobrze, ani chociażby przyzwoicie.

No cóż, może i Palmer wygrała, ale się o tym nie dowiedziała.

W dodatku jedyne ozdoby, jakie miałem w domu to te, które zostały mi po babci, więc choinka prezentuje się jak z poprzedniego wieku. Ale nie mam teraz czasu jeździć po sklepach w poszukiwaniu bombek.

Zwłaszcza, że nikt prócz mnie tej głupiej choinki nie zobaczy.

Jako że ten dzień nie był zbytnio ciekawy, postanowiłem zmarnować także i wieczór na oglądanie Teen Wolfa.

***

Niczego nienawidzę tak bardzo, jak poranków. Nic mi się nie chce, jestem zmęczony i mam ochotę zabić każdego, kto stanie mi na drodze.

Dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. Chodziłem podenerwowany w tę i z powrotem, nie mogąc znaleźć kluczy od auta. A gdy w końcu je znalazłem, myślałem, że ze złości wyrzucę je przez okno.

Wyszedłem szybkim krokiem, zakluczając za sobą drzwi. Odwróciłem się, idąc w kierunku auta i dopiero wtedy uniosłem wzrok.

I omal się nie wyjebałem.

Zacisnąłem ze złości szczękę, patrząc na mój samochód.

Pieprzona Palmer.

Renifery na kolorowym tle śmiały mi się w twarz, gdy podszedłem bliżej auta oklejonego papierem prezentowym. Nie byle jakim, a samoprzylepnym. Zostawiła tylko światła i szyby. Starannie ominęła krawędzie drzwi i okleiła klamkę.

Tak żebym mógł nim jeździć.

Chyba ją coś boli, jeśli myśli, że pojadę nim do pracy. Wolę się już, kurwa, spóźnić.

Nabrałem powietrza do płuc, próbując stłumić wściekłość. Przeczesałem włosy palcami, ciągnąc za końcówki, ale nie pomogło.

Przecież ja ją zabiję.

Ale zdążyła już pojechać do pracy, więc nie pozostało mi nic, niż również to zrobić. Kiedy nieco się uspokoiłem, wolałem jednak nie ryzykować nadrabianiem w weekend.

Więc dwadzieścia minut później zaparkowałem pod siłownią, w której uczę boksu, autem w renifery.

Wysiadłem, niemal od razu słysząc śmiech Gabriela. Chwilę później zobaczyłem go, gaszącego peta na chodniku. Przykład sportowca.

— Specyficzny design — powiedział, wciąż uśmiechając się kpiąco. Zgromiłem go spojrzeniem.

— Specyficzna sąsiadka — odparłem, wyciągając z bagażnika torbę. Minąłem Gabriela, który ruszył za mną.

— Ta Palmer? Słuchaj, ja bym chętnie zobaczył jak ściąga to z twojego auta — odparł dwuznacznie, na co się skrzywiłem. Nie wyobrażałem sobie nigdy Palmer pod tym względem i nie miałem zamiaru.

To tylko moja irytująca sąsiadka, która nie umie przegrywać.

A ja jestem tylko jej irytującym sąsiadem, który uwielbia wygrywać.

Prawda?

***

Wracając do szatni, padałem z nóg.

Ledwo udało mi się wziąć prysznic i wrócić do auta. Gdy wyszedłem na zewnątrz, znów wielokrotnie powtórzyłem pod nosem, jak bardzo nienawidzę jej i pieprzonych reniferów na moim aucie.

Miałem wjechać po drodze do gościa, który się tego pozbędzie bez uszkodzenia lakieru, ale nie miałem już nawet siły. Pragnąłem tylko wrócić, skopać tyłek Palmer i położyć się spać.

Więc niecałe dwadzieścia minut później parkowałem na podjeździe, widząc niedaleko wóz Flovery. Zmrużyłem oczy, gdy zauważyłem ją, krzątającą się po ganku z kartonem ozdób w rękach.

No tak, ale ze mnie idiota. Przecież nie wygram z nią, jeśli mój dom nie będzie miał miliona światełek i niepotrzebnych dekoracji.

Całe szczęście ostatnio kupiłem całkiem spory zapas lampek, które miały iść na choinkę, ale tam nikt ich nie zobaczy. Powieszę je na zewnątrz.

Wychodząc z samochodu, zwróciłem na siebie uwagę Palmer, która powstrzymywała śmiech, zerkając na swoją robotę. Bezczelna gówniara. Ruszyłem w jej kierunku, na co udawała, że jest niesamowicie zajęta przeglądaniem zawartości pudła.

— Wystawię ci rachunek za lakier — oznajmiłem na wstępie, ale ona nawet nie uniosła na mnie spojrzenia. Jedynie uśmiechnęła się lekko pod nosem, rzucając:

— Ja w takim razie powinnam ci wystawić za mojego terapeutę.

Prychnąłem.

— Leczysz obsesję na moim punkcie? — zapytałem, nie wiedząc nawet skąd wziąłem energię na rozmowę z nią. Nagle wściekłość nieco ustąpiła, a ja nie miałem pojęcia, dlaczego to akurat ona tak na mnie działa.

— Nie, nerwicę.

Nie wiedziałem, czy mówiła poważnie, czy to wciąż były nasze głupie teksty.

— Poważnie myślisz, że puszczę ci płazem to, co zrobiłaś mi z autem? — Spojrzała na mnie z nonszalanco uniesioną brwią, jakbym był co najmniej muchą panoszącą się przed jej twarzą. Wkurzyło mnie to, choć wiem, że nauczyła się tego spojrzenia ode mnie. Atakuje mnie moją własną bronią.

Wyciągnęła z kartonu lampki i jakiegoś ręcznie robionego skrzata.

— Masz dowód, że byłam to ja?

Postawiłem krok w jej stronę, próbując osaczyć ją swoją posturą, ale ona jedynie wyprostowała się, patrząc mi w oczy z tą cholerną pewnością siebie.

Oszaleję zaraz.

Nie odpowiedziałem, więc uśmiechnęła się triumfalnie.

— Takie oskarżenia są bynajmniej niestosowne i nieprofesjonalne, Panie Weston.

I kiedy zwróciła się do mnie w ten sposób, kiedy stałem tak blisko, a nasze twarze dzieliły zaledwie centymetry, miałem ochotę ją pocałować. Powtarzam, miałem ochotę pocałować moją natrętną sąsiadkię - Flovery Palmer. Chyba śnię, bo to jakiś pieprzony koszmar.

— Chyba nigdy nie spotkałem kogoś, kto tak bardzo boi się przegrać.

Uśmiechnęła się. Cholera, uśmiechnęła mi się prosto w twarz.

— Słaby z ciebie komplemenciarz — skwitowała, wyciągając wieniec z gałęzi sosny i kładąc go na parapecie obok pozostałych wyciągniętych rzeczy.

— Lecisz na to.

Wywróciła oczami.

— Ostatnio spadłam z krzesła, zakładając gwiazdę na choinkę, ale nie przypominam sobie, żebym upadła na głowę — odparła, odsuwając się ode mnie, by przyczepić wieniec na drzwi. Ruszyłem za nią.

— Jesteś niemożliwa.

— Coraz lepiej ci idzie, może za kilka dni nauczysz się mówić "ładnie dziś wyglądasz", albo chociaż "lubię twój uśmiech".

Skrzywiłem się. Stała do mnie tyłem, więc nie mogła tego zobaczyć.

— Lubię, kiedy się złościsz.

Jej dłonie zawisły w powietrzu, zatrzymując na moment poprawianie dekoracji. Zaskoczyłem ją tym? Może nie powinienem tego mówić. Nie ważne.

— Lubię, kiedy złościsz się na mnie — dodałem nieco ciszej, pewien, że usłyszała każde słowo. Flovery nie ruszyła się, a ja miałem ochotę strzelić sobie w łeb. Po co wygaduję takie rzeczy? Przecież my się nawet nie lubimy.

Dziewczyna odwróciła się, uświadamiając nam obojgu, jak blisko siebie staliśmy. Ale się nie cofnęła. Z jej spojrzenia zniknęła wcześniejsza kpina, zastąpiona przez dziwną łagodność, której wcześniej tam nie widziałem.

I się uśmiechnęła. To był szczery uśmiech. Uśmiech, który wyprawiał niestworzone rzeczy z moim umysłem.

Oszalałem.

I ją pocałowałem. Miała tak miękkkie usta.

Sapnęła zaskoczona, opierając dłonie na mojej klatce piersiowej, jednak mnie nie odepchnęła. Wyglądała nawet, jakby miała zamiar go odwzajemnić, ale w tym samym momencie spanikowałem i odsunąłem się pospiesznie od niej.

Patrzyła na mnie tymi wielkimi oczami, jakby nagle nie miała już tyle do powiedzenia, co kilka minut wcześniej.

A ja przywdziałem na usta cwaniacki uśmiech, by zakryć swoje zdenerwowanie.

— Ten wieniec nie będzie pasował do lampek — powiedziałem tylko, wskazując na ozdobę, przez co na jej twarzy znów pojawiła się na mieszanka zirytowania z drwiną.

A wtedy odwróciłem się i po prostu odszedłem. Jak ostatni kretyn.

FLOVERY

Stałam tak przez dłuższą chwilę, patrząc jak odchodzi i nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą miało miejsce. Bo, do cholery, Raphael Weston mnie pocałował i to nie pod groźbą śmierci.

A ja jak kretynka mu na to pozwoliłam.

Szok minął całkowicie, gdy usłyszałam trzask jego drzwi frontowych. Wypuściłam powietrze z płuc, nieświadoma tego, że w ogóle je wstrzymywałam. Spojrzałam ostatni raz na jego auto, nie kryjąc uśmiechu satysfakcji, po czym również zniknęłam we własnym mieszkaniu.

Powinnam dokończyć ozdabianie domu, ale nie jestem pewna, czy w tym momencie byłoby to dobrym pomysłem.

Nim przekroczyłam próg kuchni, do moich uszu dobiegły pierwsze dźwięki piosenki Last Christmas. Uśmiechnęłam się pod nosem, za co szybko się skarciłam.

Powinnam teraz się wściec za to, że zaburza moją ciszę. Wyjść tam i dalej wieszać te durne ozdoby z pieprzonym uśmiechem na ustach, świadoma tego, że on nie zdaje sobie sprawy z faktu, że ten incydent jakkolwiek na mnie wpłynął.

Więc zawróciłam, ponownie wychodząc na mroźne powietrze. Wtedy muzyka stała się wyraźniejsza, a ja zdałam sobie sprawę, że nie dobiegała z mieszkania, a z werandy Westona. Zmarszczyłam brwi, gdy dostrzegłam go z plątaniną lampek choinkowych w rękach.

Równie szybko odwróciłam wzrok, gdy on zorientował się z mojej obecności. Wróciłam do własnych ozdób, przeklinając fakt, że nic tutaj do siebie nie pasowało.

Piętnaście minut krzątałam się przed domem w akompaniamencie świątecznej muzyki z domu obok. Co chwila zerkałam w jego kierunku, jednak on wydawał się całkowicie mnie ignorować.

A przecież to on mnie pocałował.

To kretyn, Flo.

Utwierdził mnie w tym sam, gdy moment później w moje plecy uderzyła śnieżna kulka. Odwróciłam się powoli z grymasem na twarzy, wychwytując jego głupi uśmiech. Wywróciłam oczami, strzepując śnieg z kurtki. Wróciłam do wieszania gałązek choinki na drewnianej balustradzie.

— No dalej, Palmer! Jesteś już za stara nawet na śnieżki?

Znowu odwróciłam się w jego stronę, tym razem biorąc zamach i, korzystając z jego zaskoczenia, rzucając wcześniej przygotowaną śnieżką prosto w jego twarz.

Parsknęłam niepohamowanym śmiechem, obserwując, jak ściąga go z twarzy i gromi mnie spojrzeniem.

— No dalej, Weston! Jesteś już zbyt głupi, by mi oddać?

Ruszył w moją stroną tak szybko, że niemal się potknęłam, zaczynając uciekać. Gonił mnie po całym podwórku, jednak moja kondycja od ciągłego przesiadywania w domu, nie była zbyt atrakcyjna. Zdyszałam się po trzech minutach, zwalniając nieco. Tym samym dałam mu szansę na dorwanie mnie.

Nie tracił czasu. Chwycił mnie w pasie, ciągnąc do tyłu. Poczułam tylko, jak rzucił mnie w kierunku zaspy, więc złapałam się szybko jego kurtki, a on poleciał za mną, niemal miażdżąc mnie swoim ciałem.

— Złaź, pajacu! — Zaczęłam krzyczeć, próbując go z siebie zepchnąć, podczas gdy on nie mógł przestać się śmiać. Przez to i ja parsknęłam, kręcąc głową.

I tak leżeliśmy. On na mnie, ja pod nim. Śmiejąc się razem.

Dopóki nie przestaliśmy, a między nami nagle powróciła atmosfera pełna napięcia. Patrzył na mnie, próbując unormować oddech. Ja na moment chyba całkowicie zapomniałam oddychać.

Był tak blisko, że dłonie zaczęły mi się trząść. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktokolwiek przebywał tak blisko mnie. To... dziwne uczucie.

— Weston... — zaczęłam, przez co przeniósł wzrok na moje usta, a ja prawie zapomniałam, co w ogóle chciałam powiedzieć. — Zimno mi.

Wyglądał jakby otrząsnął się, schodząc ze mnie. Wstał na równe nogi, otrzepując się ze śniegu, po czym wyciagnął dłoń w moim kierunku. Złapałam za nią, pozwalając, by pomógł mi wstać.

Pociągnął mnie w górę tak mocno, że wpadłam w jego ramiona, zderzając się z twardym torsem. Ciepło wpłynęło mi na policzki, za co skarciłam się w myślach. Nie byłam już głupią nastolatką, żeby wzdychac do kogoś jego pokroju.

Piosenka Merry Christmas Everyone się skończyła, a zgłośników popłynęły pierwsze dźwięki Snowmana, a ja uśmiechnęłam się lekko, bo była to moja ulubiona świąteczna piosenka. Raphael spojrzał na mnie wymownie, uśmiechając się cwanie.

Nie rozumiałam, o co mu chodziło, dopóki nie odsunął się o krok, po czym ukłonił się lekko, wyciągając dłoń w moim kierunku. Wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia na to nieme zaproszenie do tańca.

Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, przyjmując jego dłoń.

Nie wierzę, że uśmiecham się szczerze w obecności Raphaela Westona.

Don't cry, snowman, not in front of me

Przyciągnął mnie do siebie, kładąc ostrożnie dłoń na moim biodrze. Drugą splótł z moją, unosząc nieco w górę. Zaczęliśmy kołysać się lekko w rytm piosenki, wyglądajac zapewne komicznie w tych grubych ubraniach i w dodatku cali od śniegu.

Dobrana z nas para bałwanów.

Don't cry, snowman, don't leave me this way

Przestałam skupiać uwagę na otaczającym nas chłodzie, gdy mężczyzna prowadził nas w powolnym tańcu na środku jego podwórka. Było w tym coś magicznego, bo mimo dzielącej nas nienawiści, złapaliśmy wspólny język w naszej samotności.

Śnieg skrzypiał nam pod butami, gdy obracaliśmy się, a Sia śpiewała kolejne wersy piosenki.

I want you to know that I'm never leaving

Brunet odsunął się, obracając mnie wokół własnej osi.

'Cause I'm Mrs. Snow, 'til death we'll be freezing

Oboje zrobiliśmy krok w tył, a potem w przód, zderzając się nieco klatkami ze śmiechem.

Yeah, you are my home, my home for all seasons

Zaczęłam śpiewać, gdy on prowadził nasz taniec.

So come on, let's go

Niespodziewanie Raphael przybliżył się, złapał mnie w pasie i uniósł, obracając się ze mną na rękach. Śmiałam się jeszcze bardziej, wykrzykując słowa refrenu, a on razem ze mną.

Please don't cry no tears now, it's Christmas, baby

Patrzyliśmy sobie w oczy, śpiewając. Tak blisko siebie, że zdawało się to jedynie dziwnym snem.

My snowman and me

Mój bałwan i ja. Tańczymy, śpiewamy, żyjemy.

To głupie, bo on nigdy nie móglby być mój, ale co z tego? W tej jednej chwili byliśmy tylko dwójką ludzi tańczących w śniegu z uśmiechami na twarzach do świątcznej piosenki.

Gdy zabrakło nam energii, po prostu oparłam czoło o jego tors, a on położył ręce na moich biodrach i tak kołysaliśmy się do melodii.

I love you forever where we'll have some fun

Może nieco mniej go nienawidzę.

My snowman and me

Baby — wyszeptał obok mojego ucha, na co się spięłam. To tylko głupia piosenka, która właśnie dobiegła końca. Tak samo jak nasz chwilowy rozejm.

Wyplątałam się z jego uścisku, patrząc na niego z rezerwą.

— Marny z ciebie tancerz — skłamałam, próbując przywrócić naszą naturalną atmosferę.

— Próbowałem dostosować się do ciebie — odparł, przybierając na twarz ten kpiący uśmiech, który teraz wyglądał na wymuszony. Odepchnełam to od siebie, prostując się.

— W takim razie ja pójdę poszukać wieńca, który będzie pasował do lampek — mruknęłam pod nosem, nawiązując do jego wcześniejszych słów. Pokiwał głową, zaciskając usta w wąską linię.

A ja odwróciłam się na pięcie, idąc prędko do domu.

Chłód, który dopadł mnie po drodze nie był ani trochę spowodowany temperaturą na zewnątrz.

***

Minął tydzień, odkąd unikamy się nazwajem. Nie wiem, czy napięcie między nami spowodowane jest tym, że mnie pocałował, czy że później tańczyliśmy.

To było naprawdę przyjemne, jednak wciąż zdaję sobie sprawę z tego, że to Weston. Mój wredny sąsiad.

Jutro wigilia.

A ja aktualnie wyciągnęłam jak najwięcej produktów w kuchni, nie będąc pewna, czy wciąż są zdatne do jedzenia, by zrobić dobre zdjęcie na Instagrama, które zobaczy Raphael i moja mama.

Niech myślą, że umiem gotować i właśnie to robię cały dzisiejszy dzień, by jutro usiąść przy stole z nieistniejącą Cassie i jej równie nieprawdziwą rodziną.

Kocham swoje życie.

Później schowałam wszystko z powrotem i wciąż ubrana w piżamę i puchate skarpetki, powlokłam się do salonu. Włączyłam Grincha, czując już nadchodzący dołek.

Będę płakać, jedząc lody z pudełka i oglądając Kevina.

Uwielbiam święta.

Westchnęłam, gdy dzwonek do drzwi przerwał mi seans. Wstałam, ruszając w kierunku wyjścia, gdzie po otworzeniu, natknęłam się na sąsiada, który, o dziwo, przestał mnie unikać. Zmarszczyłam brwi, mierząc go uważnym spojrzeniem.

— Masz może mąkę? Nie mam czasu jechać do sklepu, a właśnie piekę...

— Mam.

Zamilkł, gdy przerwałam mu zimnym tonem. Rzadko jestem w takim nastroju. Najcześciej w święta i urodziny.

Ruszyłam do kuchni, wyciągając dla niego opakowanie mąki. Wróciłam, wciskając mu ją w dłonie. Uniósł brwi.

— Pomyślałem, że może chciałabyś...

Zamknęłam drzwi. Tak po prostu zatrzasnęłam mu je przed nosem. Bo wiem, że on zauważył. Nie dałabym rady okłamać go, że jutro spędzam czas w ciepłym gronie przy wigilijnym stole. A doskonale wiem, o co chciał zapytać. Ostatnią rzeczą, której potrzebuję jest zaproszenie do obcej rodziny z litości. A już szczególnie, gdy miałabym spędzić ten dzień z kimkolwiek o nazwisku Weston.

Oparłam czoło o drzwi, gdy łza spłynęła mi po policzku.

Słyszałam, jak ruszył się z miejsca, głośno depcząc po schodkach.

***

Spojrzałam w lustro, krzywiąc się na swoje własne odbicie. To chyba jakiś żart, wyglądam jak kretynka.

Czerwona koszula zwinęła się w małe fałdy, znikając pod czarną spódniczką ze skóry. Dopasowane, cieliste rajstopy maskowały ślady mojej niezdarności na nogach, a na stopy założyłam czarne obcasy.

Szminkę dopasowałam do koszuli, a włosy spięłam w luźnego koka z tyłu, z którego uciekało kilka kosmyków.

Zrobiłam zdjęcie, wysyłając mamie z emotką Świętego Mikołaja. Co roku stroję się tylko po to, by pokazać to jej i ciągnąć to niewiarygodnie kiepskie kłamstwo.

Ruszyłam do salonu, łapiac po drodze za butelkę wina, którą dostałam w prezencie z pracy. Otworzyłam ją, upijając od razu spory łyk. A potem kolejny, opadając niedbale na kanapę.

A dwa łyki, nim zdążyłam się obejrzeć, zamieniły się w pół butelki.

Zawsze miałam słabą głowę.

Upojenie alkoholowe zmieszane z tą idiotyczną samotnością zaprowadziły mnie pod sąsiednie drzwi, pod którymi stałąm dobre piętnaście minut, nim zdecydowałam się zadzwonić. Byłam pewna, że właśnie przerwałam rodzinną kolację, albo mężczyzny wcale nie ma w domu.

A on otw0rzył mi drzwi w kraciastych spodniach od piżamy i sweterku z reniferem. Jego włosy były roztrzepane, a w dłoni trzymał nadgryzionego piernika. Chyba zaniemówił nieco na mój widok.

— Kłamałam. Cały czas. — Zmarszczył brwi na moje nietypowe wyznanie, ale ja właśnie zaczęłam cały monolog. — Nie umiem piec pierników, bo zawsze wychodzą twarde. Nigdy nie robiłam indyka. Przemalowałam kawałek ściany dla zdjęcia z choinką, pod którą nawet nie mam prawdziwych prezentów. A ozdoby mam tylko na zewnątrz, bo w środku nie ma kto ich oglądać. Ubrałam się tak, żeby moja mama nie dowiedziała się, że tak naprawdę moja wyprowadzka była porażką, a ja spędzam wigilię w towarzystwie Kevina, tanich lodów i jak się okazuje mocnego wina.

— Flovery...

— Zamknęłam ci drzwi przed nosem, bo bałam się, że zaprosisz mnie do siebie na wigilię, a ja nie znoszę być piątym kołem u wozu na czyjejś rodzinnej kolacji.

— Palmer...

— Wygrałeś. Próbowałam udowodnić, że jestem w tym wszystkim lepsza, ale tak naprawdę robiłam to na marne, bo nie mam nikogo, kto by obejrzał ze mną tego durnego Kevina!

Złapał moją twarz w dłonie, najwyraźniej mając dość mojej paplaniny i tego, że nie pozwoliłam mu się odezwać.

— Obejrzę z tobą każdą pieprzoną część durnego Kevina, tylko zamknij się już.

Patrzyłam na niego tak przez moment, po czym zerknęłam w głąb domu. On najwyraźniej zrozumiał, co miałam na myśli, na co głupio się uśmiechnął.

Wpuścił mnie do środka, bo muszę przyznać, że nieźle zmarzłam.

Jakie było moje zdziwienie, gdy weszłam do salonu i zastałam tam ogromną, uciętą choinkę z pięcioma bombkami i niedopasowanymi lampkami.

Pod choinką nie było prezentów. Nigdzie też nie było stołu, rodziny, potraw, ani jakichkolwiek ozdób. Spojrzałam na niego zaskoczona, a z jego twarzy nie schodził uśmiech.

— Jak widzisz, ja też nie mam z kim obejrzeć durnego Kevina — przyznał, na co patrzyłam na niego w osłupieniu.

Prawdopodobnie właśnie to próbował powiedzieć mi wczoraj, zanim zamknęłam mu drzwi. Rozejrzałam się ponownie po mieszkaniu, parskając śmiechem.

— Ale muszę przyznać, że podobała mi się ta świąteczna rywalizacja. Była jedyną rzeczą, która sprawiała mi radość w tym czasie i...

Nie zdążył dokończyć, bo odwróciłam się i przycisnęłam usta do jego warg. Sapnął zaskoczony, ale zaraz później położył dłonie na moich biodrach. Ciche westchnienie wypadło mi spomiędzy warg, gdy zjechał dłońmi niżej, a następnie podniósł mnie, oplatając sobie moje nogi wokół pasa.

Nie przerwaliśmy pocałunku, nawet gdy zmierzając w nieznanym mi kierunku, trąciliśmy przypadkiem choinkę, a bombki spadły z niej, krusząc się na posadzce.

Raphael posadził mnie na blacie stołu, moszcząc się między moimi nogami. Oparł dłonie na moich udach, pieszcząc ciepłym dotykiem.

Niewiarygodne, że wyglądał tak kusząco nawet w świątecznym sweterku.

Zjechał pocałunkami na szczękę, więc wplotłam palce w jego włosy przyciagając go jeszcze bliżej. Czułam jego uśmiech na swojej skórze. Powolnie muskał ustami skórę szyi, czasem przygryzając, by następnie załagodzić ból jezykiem.

Westchnęłam, gdy jego dłonie zawędrowały pod moją spódniczkę, by po chwili pomóc mi ją ściągnąć. Nie chciałam pozostać mu dłużna, więc złapałam za rąbki jego swetra, na co mi pozwolił i uwolniłam jego naprężone mięśnie spod materiału.

Ciepło jego ciała sprawiało, że po raz pierwszy w wigilię nie czułam tego charakterystycznego chłodu.

I wystarczyło jedno spojrzenie w jego oczy, bym wiedziała, że dla niego znaczy to dokładnie to samo.

Nie protestowałam, gdy odpinał moją koszulę, po czym zsunął materiał z moich ramion. Naparł na mnie swoim ciałem, zmuszając do położenia się na blacie. Oddech mi przyspieszył z wyczekiwania, gdy powolnym ruchem dłoni prześledził moją łydkę w rajstopach.

Chciałam je zdjąć ale powstrzymał mnie.

— Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak bardzo cieszyłem się z otwierania prezentów — mruknął ochryple. Nie rozumiałam, o czym mówił, dopóki nie złapał materiału rajstop, a do moich uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk darcia ubrania.

Co za bałwan.

Już po chwili to, co z nich zostało również wylądowało na podłodze, a zaraz po tym też jego spodnie.

Pochylił się nade mną, całując piersi, które już po chwili uwolnił ze stanika, rzucając go w kąt pomieszczenia. Równie szybko pozbył się moich i swoich majtek, a wtedy oboje byliśmy przed sobą nadzy.

I nie chodziło tu tylko o brak ubrań.

— Nienawidzę tego, jak bardzo cię pragnę, Palmer. Nie mogę przez ciebie trzeźwo myśleć — szeptał między całowaniem mojego brzucha, łaskocząc skórę.

— Oh, zamknij się już, Weston — odparłam, przyciągając jego twarz do siebie, by złączyć nasze usta w pocałunku.

— Nie bój się mówić, co lubisz, a czego nie, okej? — zapytał, patrząc mi w oczy, na co przytaknęłam szybkim ruchem głowy.

A on wszedł we mnie jednym, stanowczym ruchem.

I pochłonął nas taniec namiętności, w którym nienawiść miała słodki smak. Mogłabym tkwić w jego ramionach całą noc, nie martwiąc się o nic.

Raphael Weston okazał się moim uroczym przekleństwem.

I doprowadził mnie na szczyt, pilnując, bym nie upadła. Był ze mną, trzymał w swoich ramionach i widziałam błysk w jego oczach, gdy na mnie patrzył.

A potem razem obejrzeliśmy wszystkie części durnego Kevina.

Mój bałwan i ja.

KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: #christmas