Mean One - Netflixowiczka

netflixowiczka

Dwudziestego drugiego grudnia po raz pierwszy od kilku tygodni oficjalnie umierałam ze zmęczenia. Przeżyłam prawdopodobnie najgorszy tydzień swojego życia, a niczego nie ułatwiały mi świąteczne przygotowania.

Uzbrojona w świąteczny sweterek z reniferkiem i kubek termiczny wypełniony piernikowym latte, przemierzałam szkolne korytarze w poszukiwaniu swojego najlepszego przyjaciela —Noego.

Noe Lovell był jedną z trzech osób, które znałam od piaskownicy i jedyną do której odzywałam się na co dzień. Uwielbiałam jego poczucie humoru, sposób traktowania mnie i nastawienie do życia. Nigdy nie pożałowałam ani jednego dnia naszej przyjaźni, a blondynowi na zawsze przypisałam moje prywatne zbiorniki ze spokojem, do których udawałam się za każdym razem, kiedy mi go brakowało. Kochałam go najmocniej na świecie, był dla mnie jak starszy brat, którego zawsze bardzo chciałam mieć.

Tego dnia pojawiłam się w szkole tylko na trzy godziny z racji, że musiałam zaliczyć test z algebry. Nie widziało mi się wchodzić w nowy rok z jedynką w dzienniku, to psułoby moje pozytywne nastawienie na nowy semestr.

Po dłuższych poszukiwaniach, kiedy Lovell nadal nie stanął na mojej drodze, zrezygnowana podreptałam samotnie pod klasę Pani Montgomery. Do rozpoczęcia poprawy miałam jeszcze przynajmniej dwadzieścia pięć minut, dlatego rozsiadłam się na jednej z ławek i ze swojej czarnej torebki wyciągnęłam telefon.

Oparłam głowę o chłodną ścianę i delikatnie przymknęłam oczy.

Tak, Hollin Lexinton zdecydowanie była zmęczona.

Złote dziecko Lexintonów i The Calhoun High School oficjalnie wyładowało wszystkie swoje baterie i pokłady cierpliwości. Gdyby nie fakt, że znajdowałam się w niezbyt komfortowych warunkach, to z całą pewnością bym wtedy płakała.

Sytuacji nie poprawiała również wiadomość, którą otrzymałam poprzedniego dnia wieczorem, od jednej z koleżanek z mojego rocznika.

Odblokowałam ekran telefonu po raz setny i nacisnęłam aplikację messengera. Wciąż nie wierzyłam, że była na tyle okrutna, aby wykrzesać z siebie równie obrzydliwe określenia i przypisać je do mojej osoby.

Stephanie:

Jeśli jeszcze raz zobaczę, że się przy nim kręcisz dziwko, to wyrwę wszystkie kłaki z Twojego obrzydliwego łba. Kiedy dotrze do Ciebie w końcu, że Van Dorsen jest mój? Nie masz prawa nawet na niego patrzeć.

Stephanie:

Jak mógłby w ogóle chcieć spojrzeć na kogoś takiego jak ty, inaczej niż z litości? Nie zasłużyłaś na to, aby oddychać tym samym powietrzem co on.

Przygryzłam wargę i pokręciłam głową z dezaprobatą. Przecież nie mogła mówić poważnie, nie byłaby zdolna do czegoś takiego.

William van Dorsen od zawsze przysparzał mi całe mnóstwo problemów. Był rok starszym ode mnie synem Senatora stanu Nowy Jork, który ku mojej rozpaczy oprócz sprawowania pieczy nad stanem, w którym przyszło nam mieszkać, przyjaźnił się z moim ojcem od kołyski.

Od czterech lat, każdą gwiazdkę spędzaliśmy razem w posiadłości mojej rodziny w Hamptons. Brunet, od kiedy tylko go poznałam był chłodny i wycofany. Prawie nigdy się nie uśmiechał, a kiedy już to robił miało to strasznie nieprzyjemny wydźwięk.

Odnosiłam wrażenie, że mnie nie lubił. Odzywał się do mnie tylko wtedy, kiedy zmuszała go do tego sytuacja i prawie nigdy nie patrzył w moim kierunku.

A mi to całkowicie odpowiadało.

Mimo, że po cichu miałam ogromną nadzieję, na choćby jedną niewymuszoną przez nikogo rozmowę.

Cała szkoła drżała przed nim i podziwiała... nieludzko piękny wygląd bruneta, tymczasem ja zastanawiałam się dlaczego podczas kolacji spojrzał się na mnie o trzy sekundy za długo, skoro mieliśmy udawać, że wzajemnie nie mamy pojęcia kim jesteśmy.

Bo przecież przez cztery lata, nie mieliśmy okazji zamienić ze sobą słowa przez dłużej niż dwadzieścia minut.

Sytuacja uległa zmianie pod koniec października, bieżącego roku.

Pod groźbą Senatora Van Dorsena, jego syn zaprosił mnie do siebie na imprezę halloweenową, a ja pod groźbą swojego ojca się tam wybrałam.

Zbieg okoliczności pozwolił na to, abym przebrana za aniołka została przywitana przez Williama w kostiumie diabełka. To był pierwszy raz, kiedy zobaczyłam niewymuszony składaniem życzeń uśmiech chłopaka.

Impreza nie była duża, w zasadzie pojawiły się tam tylko najbliżsi przyjaciele bruneta, którzy przyjęli mnie z ogromnym zaciekawieniem, którego ani moje zachowanie, ani zachowanie ich przyjaciele nie zaspokajało.

Przeprowadziliśmy wtedy pierwszy dłuższy dialog, a to zaczęło wkrótce owocować wszelakimi zaczepkami ze strony chłopaka. Nie mogłam powiedzieć, że mi się to nie podobało, jednak jego stałe fanki zdecydowanie nie były zadowolone z takiego obrotu zdarzeń.

—Nie spodziewałem się, że nie jesteś drętwa —rzucił brunet, podsuwając mi pod nos kubek do połowy wypełniony kompletnie nieznaną mi cieczą— Widocznie źle cię oceniłem Hollin. Bardzo mi przykro z tego powodu.

— Jestem Holly —poprawiłam go, narażając się na wyraźnie niezadowolone spojrzenie Williama— wolałabym, żebyś tak się do mnie zwracał. Oczywiście, jeżeli to dla ciebie nie problem.

— Zobaczymy Hollin —posłał mi złośliwy uśmieszek, pokonał dzielącą nas odległość i poklepał mnie po nagim ramieniu. Chwilę później zniknął z pola mojego widzenia, zostawiając mnie w towarzystwie swoich najlepszych przyjaciół.

Kiedy na tej samej imprezie przyszło nam rozmawiać kolejny raz, żadna z panujących na trzeźwo blokad i zasad już nie obowiązywała. William na kilka minut przestał być zgorzkniały, a nasza wymiana zdań została nawet przez niego podkreślona poprzez objęcie mnie ramieniem.

— Zakładając, że będziesz cokolwiek pamiętała z tej imprezy... jak bardzo niezręcznie będzie dwudziestego czwartego i piątego grudnia w skali od jeden do dziesięciu?

— Nie będzie niezręcznie —pokręciłam głową i posłałam mu jeden z piękniejszych uśmiechów, na jakie byłam w stanie się zdobyć.

Jeszcze nigdy wcześniej bowiem, nie byłam z nim aż tak blisko.

— Brzmisz jakbyś była naprawdę pewna swoich słów.

— Dlaczego według ciebie miałoby być niezręcznie? —uniosłam brew, a wzrok chłopaka zjechał na mój dekolt. Był on zdecydowanie bardziej podkreślony niż podczas wszystkich poprzednich świąt.

— Bo nie będę mógł oderwać wzroku od twojego czarnego golfu, wiedząc jak dobrze wyglądałaś w białym gorsecie, prawie siedząc na moich kolanach, w moim pierdolonym domu.

Wstrzymałam wtedy oddech na dłuższą chwilę i przygryzłam wargę, czując jak na moje policzki wkradały się rumieńce. Strasznie nie chciałam, aby brunet to zauważył.

Nie chciałam aby wiedział, że na myśl o spędzeniu w jego towarzystwie kolejnych świąt robiło mi się słabo. W pozytywnym sensie.

— To nie brzmi jak stosunek przyszywanego brata do przyszywanej siostry, stary —rzucił w jego kierunku Darrel, ale natychmiast został zgromiony spojrzeniem.

Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się, jak mówił o mnie w towarzystwie swoich przyjaciół. Przyszywana siostra.

Uśmiechnęłam się tylko promiennie i podjęłam próbę wyplątania się z jego objęcia. Bardzo szybko ją zniweczył.

— Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem Lexinton, ale zostajesz.

Jak powiedział, tak się stało.

Zostałam aż do rana, a moja wiedza o Williamie van Dorsenie obejmowała prawie wszystkie ważne aspekty. Co jednak najbardziej istotne, okazało się, że brunet wcale mnie nie nie lubił.

Nie przepadał jednak za zbytnią zażyłością i nie sądził, że jest we mnie coś więcej niż ładna buźka. To ostatnie uraziło mnie na tyle bardzo, abym zniknęła razem z dwójką jego najlepszych przyjaciół na jednym z balkonów i zakończyła żywot mojego jednorazowego, smakowego epapierosa.

Potem wróciłam i kontynuowałam naszą rozmowę, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Byłam nim zafascynowana. Spijałam każde słowo, jakie opuszczało jego usta i rozkładałam je na czynniki pierwsze.

— Chciałabyś zatańczyć? —zaproponował nagle, kiedy pomieszczenie wypełnił pierwsze nuty Trust Issues Drake'a

And I'm only getting older, somebody should've told you. I'm on one (eh), fuck it, I'm on one (yeah) I said I'm on one, fuck it, I'm on one, a strong one, two white cups and I got that drink.***

Zgodziłam się i mimo gromiących mnie spojrzeń pewnej grupki dziewczyn, pozwoliłam sobie kołysać biodrami w rytm muzyki. Dłonie chłopaka wylądowały na mojej talii, a ja cicho sapnęłam łapiąc za jego przedramię.

— W porządku?

— Chyba trochę zakręciło mi się w głowie, prawdopodobnie za dużo wypiłam i zaraz mi przejdzie.

Ku mojemu zaskoczeniu, chłopak zrobił wszystko aby przyjąć większość ciężaru mojego ciała na siebie. Asekurował mnie i dbał o to, abym cały czas czuła się komfortowo.

William van Dorsen tamtego dnia, pokazał mi chyba każdy ze swoich najlepszych profili. Był w tym jednak subtelny i zadziwiająco uprzejmy. Przez chwilę przeszło mi nawet przez myśl, że wszystkiemu mógł być winien jego ojciec, który kazał mu przecież mnie zaprosić.

Ostatecznie, uświadomiłam sobie, że nie mógł namawiać on go raczej do inicjowania przez niego wszystkiego, co wydarzyło się między nami tamtej nocy.

Ani do zaproszenia mnie następnego dnia rano na kawę.

Łączyło nas bowiem więcej, niż kiedykolwiek byłam sobie w stanie wyobrazić, ale dopiero miałam się o tym dowiedzieć.

— Co taka dobra uczennica jak ty, robi na poprawie z matematyki? —pewien doskonale znany mi niski i melodyjny głos, przerwał mój monolog wewnętrzny.

— Co taki wszechstronny i przystojny uczeń, robi na poprawie z matematyki? —brunet prychnął śmiechem i zajął miejsce obok mnie. Uznałam, że przyciągnęłam go myślami, bo autentycznie był ostatnią osobą, której mogłabym się tam spodziewać.

— Więc twierdzisz, że jestem przystojny Hollin? —wywróciłam oczami. Przecież doskonale wiedział, że tak.

Po imprezie halloweenowej, nasza relacja z dosłownie widzenia się ze sobą od święta i mijania się na korytarzu bez słowa przeszła w coś, co wirowało pomiędzy specyficzną przyjaźnią, a otwartym flirtem. Oprócz wyjścia na kawę następnego popołudnia, zaczęliśmy wymieniać ze sobą wiadomości.

Początkowo myślałam, że nie potrwa to długo, że brunet znudzi się po kilku dniach, a potem znowu zapomni o moim istnieniu. Tak się jednak nie stało, a moja sympatia do Van Dorsena rosła coraz bardziej.

— Zależy dla kogo, Williamie.

— Pytam o twoją perspektywę —wyszczerzył się— Podobam ci się?

Był absurdalnie pewny siebie. To była chyba jedna z tych rzeczy, która sprawiała, że wzdychałam do niego po cichu przez poprzednie cztery lata.

— Podobanie się komuś to pojęcie względne —stwierdziłam krzyżując ze sobą ręce— W zależności od skonkretyzowania pytania, możesz uzyskać całkiem inną odpowiedź.

Wywrócił oczami i wyciągną z kieszeni beżowej bluzy telefon, odblokował go i po kilku sekundach intensywnego poszukiwania czegoś spojrzał na mnie z pełną powagą.

— Dwudziestego drugiego listopada roku obecnego, o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści dwie, z twojego numeru została wysłana wiadomość o treści; „uwielbiam cię i twoje poczucie humoru." —zmarszczyłam brwi, nie dowierzając w to co się działo— Natomiast cztery dni później, czyli dwudziestego szóstego listopada o trzeciej trzy, napisałaś mi, że chciałabyś abym wiedział. Z powyższych dowodów tekstowych, jestem w stanie wysnuć wniosek, że podobam ci się w każdym względzie.

— A może to jednak ja podobam się tobie?

Zmroził mnie spojrzeniem, moja odpowiedź zdecydowanie nie była tym czego oczekiwał. Nie chciałam dawać mu satysfakcji.

— Wiesz, twoja skrupulatność w robieniu zrzutów z ekranu moich wiadomości jest zadziwiająca. Mogłabym wręcz założyć, że albo przez cały czas robisz sobie ze mnie żarty, albo faktycznie się zakochałeś.

— Jedyną osobą, w której jestem zakochany jestem ja sam Holly.

Złapałam się teatralnie za serce i tej samej chwili zadzwonił dzwonek na przerwę.

— W takim razie bardzo mi przykro, że twoi koledzy również czytają nasze wiadomości. Następnym razem dorzucę dla nich jakieś pozdrowienia.

William zacisnął dłoń na moim nadgarstku i pokręcił głową.

— Jesteś niemożliwa.

— Dziękuję, to podobno moja super moc.

Brunet westchnął i wrócił do grzebania w swoim telefonie. Ja w tym czasie zdecydowałam kolejny raz przejrzeć swój zeszyt od algebry. To miał być ostatni raz, ale tak dla pewności poświęciłam mu dziesięć minut.

— Zakładając, że nadal masz szlaban za zbyt późny powrót do domu to jak bardzo w skali od jeden do pięć nie możesz wymknąć się dziś wieczorem? —przygryzłam wargę i popatrzyłam na wyraźnie rozemocjonowaną twarz chłopaka.

— Chyba jedenaście —przyznałam, zaciskając dłonie.

Tydzień wcześniej, na imprezie u jednej z moich koleżanek puściły mi wszelkie hamulce. Byłam zirytowana zachowaniem dziewczyn ze szkoły, które nie mogły przeżyć tego, że William odprowadził mnie do klasy aż cztery razy w przeciągu pięciu dni.

Faktycznie, sama powinnam poddać się ukamienowaniu.

A wszystko przez to, że nie wróciłam do domu na noc, a rano kiedy stanęłam przed jego drzwiami, wciąż byłam jeszcze pijana. Moi rodzice się wściekli i postanowili wymierzyć swojej księżniczce wyrok zamknięcia w wieży aż do Bożego Narodzenia.

— Szkoda —rzucił krótko i wrócił do przeglądania swojego telefonu.

Westchnęłam, a mój wzrok spoczął na nauczycielce matematyki, która właśnie w tamtym momencie opuściła swoją klasę. Nie biła od niej dobra energia.

Już wtedy wiedziałam, że moja poprawa może nie zakończyć się pomyślnie.

***

Otworzyłam oczy i bardzo leniwie przekręciłam się na prawy bok. Nie wiedziałam w tamtym momencie gdzie byłam, jak się tam znalazłam i jak miałam na imię. Właśnie z tego powodu nienawidziłam drzemek po szkole.

Jednak tamtego dnia, była mi ona cholernie potrzebna.

Kiedy opuściłam klasę, wbrew moim planom, postanowiłam nie wracać już na ostatnie dwie lekcje. Otuliłam się ciepłym szalikiem i zamówiłam taksówkę do domu. Miałam ten przywilej, że moich rodziców miało nie być w domu do godziny ósmej wieczorem.

Z tego samego powodu, nie musiałam martwić się, że ktokolwiek mógłby pokrzyżować moje plany.

Ziewnęłam jednocześnie rozpoczynając serię prób rozprostowania zastałych w miejscu kości, przez co moje łóżko opuściłam dopiero po prawie pięciu minutach.

Ospale podreptałam na dół, gdzie przywitałam się z panią Rosemary, która od trzech lat pełniła u nas funkcję gosposi. Była ona w zasadzie częścią rodziny. Z opowieści wiedziałam, że jej mąż porzucił ją dla pięć lat młodszej kobiety, a ona sama nigdy nie zaszła w ciążę. Kobieta uprzejmie poinformowała mnie, że pan i pani Lexinton wrócą za około dwadzieścia minut i wtedy też poda kolację.

Kompletnie zignorowałam ten fakt, a następnie udałam się do kuchni w celu zrobienia sobie ciepłej herbaty i odnalezienia tabletek przeciwbólowych. Pękała mi głowa.

Miałam ambitny plan by całą resztę wieczoru poświęcić oglądaniu świątecznych filmów i zajadanie się stojącym na blacie piernikiem. Był na deser, a jego mogłam jeść akurat na własną rękę, całkiem sama.

Z kubkiem ciepłego napoju w dłoni, powitałam swoich rodziców. Obładowani byli torebkami, które prawdopodobnie zawierały wszystkie prezenty, jakimi chcieli obdarować mnie, siebie nawzajem i Van Dorsenów.

— I jak ci poszło Skarbie? —mój ojciec był cudownym człowiekiem i kochałam go nad życie, wszyscy zawsze mówili, że jesteśmy, jak dwie krople wody. Coś w tym było.

— W porządku... chyba —mruknęłam— wyszłam jeszcze przed czasem, bo skończyłam rozwiązywać go w pół godziny.

— To wspaniale —odsunął drzwi szafy stojącej w przedpokoju i władował do środka wszystko co trzymał w dłoniach— gdyby ktoś pytał, to tu wcale tego nie ma.

Aleena Lexinton głośno się zaśmiała i zrzuciła swoje kozaki ze stóp, chwilę później wzięła mnie w swoje objęcia i rozpoczęła serię składania pocałunków na moim czole.

Nigdy nie miałam większych problemów i nieporozumień z rodzicami. Z wyjątkiem szczególnych okazji, w moim domu rodzinnym nie wybuchały większe kłótnie. Szanowaliśmy się i mięliśmy do siebie ogromne pokłady cierpliwości.

Nie mogłam narzekać na brak wsparcia i szacunku z ich strony.

Zawsze dawali mi to czego chciałam i potrzebowałam, a ja zgodnie z tym co mówili, byłam przykładną, idealną córką. Proszenie o więcej nie miało więc kompletnie sensu.

Przy kolacji opowiedzieli mi jak minął im dzień i pochwalili się wygranym przetargiem. Prowadzili wspaniale prosperującą firmę zajmującą się handlem nieruchomościami, nigdy jednak nie naciskali na mnie, że powinnam pójść w ich ślady. Pozwolili mi odnaleźć własną drogę.

Byli przeciwieństwem ojca Williama.

Mężczyzna robił wszystko by zarazić swojego syna zamiłowaniem do polityki, a on w zamian poświęcał jej minimalną ilość uwagi. Współczułam mu tego.

Zanim udałam się z powrotem do pokoju, pozwoliłam sobie na wzięcie gorącej kąpieli. Dopiero to umożliwiło mi pozbycie się bólu głowy. Doprowadzenie się do porządku zajęło mi prawie czterdzieści minut, jednak kompletnie nie było mi już wtedy szkoda takiej ilości czasu. W końcu miałam wolne.

Pierwszy raz od dłuższego czasu, mogłam pobyć po prostu sama ze sobą. Strasznie mi się to podobało.

Otulona szlafrokiem, w kapciach choinkach przedostałam się do swojego pokoju razem z tacką wypełnioną ciastem.

Holly i słodycze, były najlepszym znanym mi połączeniem. Odstawiłam wszystko na biały, mobilny stoliczek znajdujący się przy łóżku, a następnie odpięłam swój leży na biurku telefon aby ostatecznie wylądować w pozycji pół leżącej na stosie poduszek kompletnie okryta kołdrą

Byłam w siódmym niebie aż do momentu w którym odblokowałam ekran iphona i dostrzegłam trzy nieodebrane połączenia od Van Dorsena.

— Kurwa —rzuciłam sama do siebie i bez zastanowienia wykręciłam jego numer, chłopak pozostawił jednak moje połączenie bez odpowiedzi. Przekonywanie chłopaka do siebie szło mi cudownie. Szkoda tylko, że w momencie w którym faktycznie mogłam otrzymać jego uwagę, znikałam.

Poprawiłam płatki żelowe znajdujące się pod moimi oczami, a następnie chwyciłam jedną z leżących po mojej prawej stronie poduszek i głośno w nią krzyknęłam. Chwilę póżniej, ta sama poduszka wygrała przelot na drugą stronę pokoju oraz zderzenie z figurką świątecznego mopsa, która z impetem uderzyła o podłogę. Pękła na pół.

W pokoju rozległ się dźwięk przychodzącej wiadomości, a ja niewiele myśląc sięgnęłam po telefon.

William:

Nie wiem co Ci zrobił ten biedny mopsik, ale z całą pewnością nie zasłużył na takie traktowanie.

Zmarszczyłam brwi i zdziwiona zaczęłam rozglądać się po pokoju. Nie miałam zielonego pojęcia skąd brunet wiedział co zrobiłam i niesamowicie mnie to zestresowało.

Holly:

Skąd... ty?

William:

Otwórz mi drzwi, Hollin.

Kilka sekund później rozległo się pukanie do drzwi balkonowych, a mnie zmroziło.

Bo miałam na sobie tylko piżamę i czerwony szlafrok, a w mojej wieży panował niesamowity bałagan.

Nie wiedziałam skąd chłopak wiedział na który balkon powinien się wdrapać, ani jak mu się to udało. Dlatego wyraźnie przerażona opuściłam swoje schronienie.

Nim jednak pozwoliłam mu dostać się do środka, zakluczyłam drzwi od środka. Tak na wszelki wypadek.

— Co ty tutaj robisz? —zimno temperatury panującej na zewnątrz, momentalnie dostało się do pokoju, a na moim ciele pojawiły się ciarki.

— Nie odbierałaś telefonu.

— Oddzwoniłam i ty nie odebrałeś —wzruszył ramionami i wcisnął mi do rąk kubek pochodzący z jakiejś kawiarni.

— Byłem w połowie rynny do ciebie, nie miałem jak.

Parsknęłam śmiechem, a brunet wywrócił oczami.

— Co to? —uniosłam brew, łapiąc za wieczko kubka. Chłopak w tym czasie wszedł wgłąb pokoju i zaczął zdejmować kolejne części swojego wierzchniego ubrania. Nie planował nawet zapytać, czy nie mam nic przeciwko jego obecności. Był niemożliwy.

— Gorąca czekolada, trochę wystygła bo zaparkowałem ulicę dalej.

Odpowiadał mi takim tonem głosu, jakby wszystko co w tamtym momencie się działo było najbardziej oczywistą rzeczą na świecie.

— Nie żebym miała coś przeciwko twojej wizycie... ale czy fakt, że nie odbierałam telefonu naprawdę był twoim jedynym motywem do przyjścia tutaj.

Nie odpowiedział.

Podniósł potłuczoną porcelanę z podłogi i ułożył ją na moim biurku, obok swojej kurtki, zirytowało mnie to więc podeszłam do niego i złapałam za jego ramię.

Chłopak bardzo agresywnie odwrócił się w moim kierunku, jednocześnie przybliżając swoją twarz do mojej.

— Wkurwili mnie, nie miałem gdzie pójść —prychnął mi w twarz— chcesz żebym sobie poszedł?

Pokręciłam energicznie głową.

— Chcesz porozmawiać?

— Nie wiem Holly —dopiero wtedy zaczęłam uważnie przyglądać się jego twarzy. Brunet był wyraźnie wyczerpany, a ja poczułam coś co przypominało współczucie.

Wpatrywaliśmy się w siebie przez następne kilka chwil, aż chłopak wyminął mnie i rzucił się bezwładnie na moje łóżku. Czternastoletnia Hollin w tamtym momencie krzyczała z radości.

Odstawiłam kubek na szafkę nocną i sama ułożyłam się obok chłopaka. Mimowolnie ułożyłam swoją dłoń na jego plecach tylko po to, aby chwilę później zacząć go po nich gładzić.

— Mogę coś dla ciebie zrobić? —milczał— Cokolwiek, chcę ci pomóc Will.

Van Dorsen wzdrygnął się kiedy zdrobniłam jego imię.

— Nie mów do mnie tak.

Nasze spojrzenia się skrzyżowały, a je dostrzegłam ból w jego oczach. Pierwszy raz w życiu widziałam i miałam wrażenie, że William van Dorsen jest bliski rozpłakania się. Prawie od razu objęłam go swoimi ramionami i docisnęłam do swojej klatki piersiowej.

— Już dobrze, już wszystko dobrze —brunet zaśmiał się gorzko. Zupełnie jakby mi nie wierzył.

Ułożył jednak swoje dłonie na mojej talii i zatopił swoją twarz w zagłębieniu w mojej szyi. Nie rozumiałam niczego, chociaż próbowałam wyciągnąć z tego jakiekolwiek sensowne wnioski.

— Ładnie pachniesz —rzucił nagle— tak wiśniowo-czekoladowo.

Zaśmiałam się cicho i przymknęłam oczy.

— Przed chwilą wyszłam z wanny, Williamie.

— Cholera, w takim razie się spóźniłem —kopnęłam go w łydkę, a melodyjny śmiech chłopaka wypełnił cały mój pokój. Kilka sekund później dociskałam już swoją dłoń do jego ust.

— Dwa pomieszczenia obok są moi rodzice —syknęłam— zabiliby nas oboje, mam szlaban.

— Ah, nie możesz przyprowadzać chłopaków na noc? —uniósł delikatnie brew, a ja wywróciłam oczami.

— Poza Noe, nie było tu żadnego dotychczas.

— Więc jestem tym pierwszym? —moja twarz w tamtym momencie była w kolorze szlafroka— To cholernie urocze Hollin.

— No nie wiem —wymamrotałam i odsunęłam się od niego— mięliśmy rozmawiać o tobie, a nie moim życiu uczuciowym.

Chłopak westchnął przekręcając się na plecy.

Kolejny raz zapanowała między nami cisza, a moje oczy delikatnie się przymknęły. Czułam się przy nim niesamowicie komfortowo i bezpiecznie, wbrew moim wszystkim wcześniejszym obawom.

— Jak już wiesz, mój ojciec ma nową laskę, jest obrzydliwą szmatą i nienawidzimy się z wzajemnością. Dzisiaj zasugerowała, żebyśmy odwołali wyjazd z waszą rodziną i spędzili czas razem, a kiedy zaprotestowałem to powiedział, że jeśli chcę jechać to mnie przecież nie powstrzymuje. Najpierw usilnie starała się zastąpić moją mamę, a teraz wypiera wszystkie tradycje, jakie ona zapoczątkowała. Najchętniej naplułbym jej na twarz. Ojciec jest w nią zapatrzony, jak w najświętszy obrazek, więc nie reaguje. Poszedłem z tym do chłopaków, ale oni mnie nie rozumieją. Wiesz co usłyszałem? Że przyrodnie mamuśki i siostrzyczki się rucha, kurwa. Pierwszy raz w życiu wyszedłem od któregoś z nich, trzaskając drzwiami.

— O mój boże, tak mi przykro —szepnęłam— nie zasłużyłeś na coś takiego, William.

Odwołać wyjazd z naszą rodziną.

To byłby dla mnie najgorszy i najbardziej bolesny cios w twarz na całym świecie. Pękało mi serce, kiedy widziałam go takiego przybitego. Czułam jednak, że to nie było wszystko. Widziałam, że coś w nim siedziało.

— Kontynuuj —odnalazłam jego dłoń i splotłam ją ze swoją— Jestem przy tobie Van Dorsen, naprawdę.

— Boli mnie, że tak łatwo przyszło mu zastąpienie mamy. Zwłaszcza, że zastąpił ją... tym wypranym z jakichkolwiek zasad moralnych czymś. Cholernie mi się to nie podoba i mimo, że próbowałem z nim o tym porozmawiać, to ma mnie całkowicie w dupie. Teraz liczy się dla niego ta mała gówniara i jej ogrzybiała matka. Zapomniał o swoim własnym synu, rozumiesz?

— Na pewno o tobie nie zapomniał, to twój tata i jestem pewna, że bardzo cię ko...

— Pierdolenie —przerwał mi— czasami rodzice po prostu nie kochają swoich dzieci. Mnie kochała tylko mama.

Te słowa spowodowały, że zapragnęłam pokazać chłopakowi, że się mylił. Chciałam wykrzyczeć mu prosto w twarz, że ja go kochałam i wręczyć mu kawałek nieba. William van Dorsen w moim mniemaniu zasługiwał na wszystko co tylko było najlepsze.

— Jestem pewna, że znajdą się jeszcze przynajmniej trzy inne osoby, które cię kochają.

— Mówisz o sobie i swoich rodzicach? —uniósł brew, a ja nieśmiało skinęłam głową.

Uśmiechnął się blado.

— Dobrze, że jesteśmy rodziną z wyboru, a nie z więzów krwi. Gdybyś była moją siostrą, to nie mógłbym teraz tutaj być —uniósł delikatnie prawą dłoń i wplótł ją w moje włosy.

— Przecież rodzeństwo może ze sobą rozmawiać i się przytulać.

— Nie wierzę, że to mówię Lexinton, ale bracia z całą pewnością nie obserwują swoich sióstr i nie zastanawiają się jak wyglądałyby leżąc nagie w ich łóżkach.

Parsknęłam śmiechem i pokręciłam głową.

— Nie gadaj, że ty to robisz —ułożyłam dłoń na jego czole i delikatnie się uśmiechnęłam.

— Nie mam siostry —burknął i pociągną za owinięte dookoła swojej dłoni włosy jednocześnie maksymalnie zbliżając swoją twarz do mojej. Sapnęłam cicho orientując się, że jego usta prawie dotykają moich, a ja kompletnie nie mogę nic zrobić z tym faktem.

— A co gdybyś miał?

— Prawdopodobnie sam wyjebałbym się do zakonu.

Odwróciłam głowę w ten sposób aby jego usta dotknęły mojego policzka i pozwoliłam sobie po prostu upaść na jego ciało. Brunet mruknął coś niezadowolony, lecz jego dłonie które momentalnie ułożyły się na moich biodrach kompletnie odwróciły od tego moją uwagę.

Miałam wrażenie, że im dłużej przebywaliśmy ze sobą sam na sam tym więcej związków pojawiało się w moim ciele. Czułam jak przepływały przeze mnie, pozostawiając po sobie smugi gorąca. Było mi niedobrze, ale jednocześnie niesamowicie mnie to ekscytowało i fascynowało. William Van Dorsen zawładnął mną do końca.

— Miałem dzisiaj w szkole scenę zazdrości —rzucił nagle— Po wyjściu z poprawy, ta dziewczyna... Stephanie? Kojarzysz ją?

Przełknęłam ślinę i lekko przerażona mruknęłam cicho, że coś o niej słyszałam. Nie chciałam mu mówić o tym co się wydarzyło, miał wystarczająco dużo własnych problemów.

— Podeszła do mnie i zaczęła coś pieprzyć, że powinienem zacząć spotykać się z dziewczyną, która jest mnie warta. Ja pierdolę, nawet nie wiesz jak ja jej nienawidzę. Jest obrzydliwym człowiekiem, gorszym ode mnie, co nie zdarza się często.

— Problem w tym, że ty nie jesteś złym człowiekiem.

— Jestem Holly, jestem.

Westchnęłam, bo wiedziałam, że dyskusja na ten temat nie miała większego sensu.

— Chciała umówić się ze mną na wieczór, zaproponowała mi kolację i lodowisko. Była taka pewna siebie, że prawie dałem się przekonać —pokręcił głową— a potem napatoczył się Anthony i oznajmił mi, że przecież jesteśmy umówieni z chłopakami.

— Ostatecznie i tak skończyłeś w pokoju z przyszywaną siostrą.

— Czy to nie popieprzone? Na boga, nie wiem dlaczego widzę w tobie tyle zrozumienia i spokoju.

— To pewnie przez mój urok osobisty —zaśmiał się i skinął głową— Masz ochotę obejrzeć ze mną jakiś film? Oczywiście mamy do wyboru tylko te świąteczne i najlepiej romantyczne.

— O nie, romantycznych nie przeżyję.

— Aha, to bardzo żałosne z twojej strony —cieszyłam się, że udało mi się zjeść z niewygodnego tematu Stephanie. Nie chciałam o niej słyszeć, ani o niej myśleć. Mogła próbować wykurzyć mnie od Williama i nękać mnie wiadomościami.

Nie miała jednak na tyle dużo mocy, aby ingerować to co działo się tamtego wieczoru.

Wyplątałam się z uścisku chłopaka sięgnęłam po pilot od telewizora.

— Co powiesz na papier kamień nożyce o wybranie filmu i zdjęcie jakiejś części ubrania?

— Pierwsza część jest dla mnie zrozumiała, ale nie wiem co do oglądania czegoś ma rozebranie się —brunet wyszczerzył się i podniósł do pozycji siedzącej.

— Jeśli nie spodoba mi się film jaki wybierzesz, będę mógł przynajmniej popatrzeć się na ciebie i vice versa.

Dźgnęłam go w ramię i fuknęłam.

— Jesteś napalony i niewyżyty.

— A dziwisz mi się?

Ułożyłam między nami barierę z poduszek i włączyłam netflix'a jednocześnie krzyżując ze sobą ręce. On nawet nie starał się z czymkolwiek kryć.

— To co robimy z tym filmem? —westchnęłam i wyciągnęłam w jego kierunku rękę z zaciśniętą dłonią— Grzeczna dziewczynka.

Kopnęłam go w kostkę.

— Do trzech.

— Wygrany zdejmuje, w moim przypadku bluzę w twoim szlafrok —skinęłam głową, mimo iż wiedziałam, że nie uczciwe rozwiązanie.

— Na raz dwa trzy.

Wygrałam tylko raz na cztery rozgrywki. Wręczyłam Van Dorsenowi pilot i ułożyłam głowę na oddzielającym nas od siebie stosie poduszek. Nawet na niego nie popatrzyłam.

Chwilę później beżowa bluza chłopaka wylądowała na podłodze obok choinki, zajmującej honorowe miejsce w moim pokoju, a jego dłoń władowała na moim brzuchu.

— Co powiesz na Krwawe Święta... albo na Krampusa? Och wiem Święty spodoba ci się z całą pewnością.

Wykrzywiłam twarz w grymasie i pożałowałam, że zgodziłam się na jego warunki.

— Koszmar —jęknęłam— może jednak napiszę do taty, że jakiś przyjeb włamał się do mojego pokoju.

Uszczypał mnie w bok, a ja ręką wycelowałam w jego klatkę piersiową.

— Ostra jesteś —sarknął, a ja przymknęłam tylko oczy. Strasznie nie widziało mi się oglądanie żadnego z wymienionych przez chłopaka filmów, więc podjęłam decyzję o tym, że wysłucham ich jak podcastu.

W płatku śniegu maleńkim, śnieżnobiałym i świeżym, zdarzyła się raz historia, w którą trudno uwierzyć. Na samym gór szczycie łańcuchu Samosiów, leży sobie Ktosiowo. To miasteczko jest Ktosiów. Każdy Ktoś ci odpowie z pełnym przeświadczeniem „nie ma to jak Ktosiowo przed Bożym Narodzeniem".*

—To nie brzmi, jak horror —mruknęłam i przekręciłam głowę w stronę chłopaka, który patrzył na mnie z uśmiechem wymalowanym na ustach.

— Poważnie? —uniósł brew, zatrzymując film i skinął głowa w stronę ekranu.

„Grinch. Świąt nie będzie."

Pisnęłam z radości i rzuciłam się mu na szyję. Ten zaśmiał się kolejny raz podczas tamtego wieczoru i pozwolił mi ulokować się wygodnie między swoimi nogami i oprzeć głowę o jego klatkę piersiową. Nie rozumiałam tego co działo się pomiędzy nami, ale nie miałam zamiaru też tego negować.

Postanowiłam rozkoszować się chwilą, w której William van Dorsen na kilka godzin należał tylko do mnie.

Jego ręce obejmowały moją talię, a oddech bruneta wyczuwałam w moich włosach. Przesiąkałam nim coraz bardziej, z każdą kolejną sekundą i cholernie bardzo mi to odpowiadało.

— Wiesz, że to był ulubiony film mojej mamy? —zapytał nagle, a ja wstrzymałam oddech.

Temat Taylor van Dorsen poruszony został raz, w dniu jej pogrzebu, a potem przepadł w otchłani ciszy. Matka Williama, była cudowną kobietą, a jej najbliższa rodzina nie była w stanie pozbierać się po jej śmierci. Ciarki pojawiały się na plecach, kiedy przypominałam sobie, że każda rocznica śmierci Matki Williama przypadała na dwudziestego trzeciego grudnia, a jej ciało znalazł wtedy jedyny syn, jakiego zdążyła wydać na świat.

Bo w dniu w którym zginęła, chciała poinformować dwóch najważniejszych w swoim życiu mężczyzn, że była w drugim miesiącu ciąży.

Nie udało jej się, ponieważ w przedświątecznym zamieszaniu zapomniała zamknąć drzwi i włączyć alarmu. Kiedy kończyła brać prysznic, w jej domu zjawiło się trzech mężczyzn. W amoku zastrzelili do Taylor prawie sześć razy, a potem zabrali większość kosztowności, które posiadali Van Dorsenowie.

Mały William, był w ostatniej klasie podstawówki, kiedy wrócił do domu doznał szoku. Ostatnim czego mógł spodziewać się trzynastoletni chłopak to obraz zdemolowanego domu i leżącego na kafelkach, w kałuży krwi trupa własnej matki.

— Włączała mi go zawsze, kiedy zaczynała przygotowania świątecznych potraw. Kątem oka, oglądała ze mną, a w połowie zawsze donosiła mi herbatkę zimową i hummus z warzywami. Miała świra na punkcie zdrowych przekąsek —kontynuował— Wtedy też dosiadała się do mnie i kończyliśmy oglądać razem. Dzisiaj oglądam go pierwszy raz od czterech lat.

— William, naprawdę bardzo mi przykro... —rzuciłam prawie niesłyszalnie— nie wiem co więcej powinnam powiedzieć, nie wiem co mogłabym zrobić... żeby choć trochę wynagrodzić ci to wszystko.

Van Dorsen pokręcił głową z dezaprobatą.

— Nie mówię ci tego, bo czegoś od ciebie oczekuję Holly. Mówię ci o tym, bo wiem, że ty to zrozumiesz.

Posłałam mu blady uśmiech i ścisnęłam jego dłoń.

— Cieszę się, że mi ufasz. To bardzo dużo dla mnie znaczy.

— Ja się cieszę, że mogę ci zaufać, to znaczy dla mnie jeszcze więcej, niż mogłabyś się spodziewać.

W momencie kiedy padły te słowa, odwróciłam głowę i skupiłam swoje spojrzenie na filmie. Przygryzłam dolną wargę, rozpoczynając jednocześnie walkę z samą sobą, aby nie otworzyć się przed chłopakiem nazbyt.

Musiałam mieć na uwadze, że on wciąż był tym samym Van Dorsenem, łamiącym kobiece serca i zmieniającym partnerki, jak rękawiczki, ponieważ żadna nie zadowalała wygórowanego ego chłopaka. Nie miałam prawa, być wyjątkiem od reguły.

Było mi go cholernie szkoda. Nikt nie zasłużył na wszystko, przez co przeszedł ten chłopak. Łamało mi się serce, kiedy jego oplatające mnie ręce zaczęły się trząść, a ciałem bruneta poruszył zduszony w moich plecach szloch.

Nie miałam dłużej siły zgrywać obojętnej. Dość szybko zmieniłam swoją pozycję i kolejny raz tamtego wieczoru, zamknęłam chłopaka w szczelnym uścisku. Przyjęłam na siebie każdą z fali płaczu chłopaka, z uniesioną głową przyjmując na siebie jego próby uspokojenia się.

Miałam w głowie obraz Williama, jak tego wyniosłego nastolatka, którego ego przewyższało średni poziom inteligencji. Widziałam każdą dziewczynę, która kiedykolwiek z nim była, widziałam wszystkich, których wyśmiał i moją piętnastoletnią wersję, wypłakującą się w łazience podczas kolacji z jego rodziną. Chłopak spojrzał się na mnie, w moim mniemaniu trochę zbyt krzywo niż zawsze, kiedy skorzystałam z opcji dokładki sałatki ze słodkich ziemniaków. Odniosłam przez to wrażenie, że mnie nienawidził.

Że nigdy miałam nie być dla niego wystarczająco dobra.

Skontrastowałam to z panującą w tamtym momencie rzeczywistością i pozwoliłam mojej dłoni zawędrować na jego twarz. Był pięknym chłopcem o pięknej duszy. Chciałam podarować mu cały świat, którego trzech okrutnych mężczyzn postanowiło mu odebrać.

— Pewnie uważasz, że jestem żałosnym mięczakiem, co Lexinton?

— Uważam tylko, że masz piękne oczy. Nawet kiedy są zapłakane —poszedł w moje ślady, a jedna z jego dłoni odnalazła moją twarz. Patrzyliśmy na siebie, czując, jak nasze każde kolejne oddechy coraz mocniej się ze sobą mieszały.

Gdyby nie pukanie do drzwi, które rozległo się w tamtym momencie, to jestem prawie pewna, że pocałowałby mnie, a ja z całą pewnością nie wykonałabym żadnego protestu.

— Kurwa —sapnął cicho, zeskakując na podłogę— Chyba na mnie pora, Śnieżynko.

Pokręciłam głową, a w ramach protestu, zeskoczyłam z łóżka i złapałam za jego nadgarstek. Pukanie się powtórzyło, a brunet pochylił się aby zabrać z podłogi swoją bluzę.

— Schowaj się William, ja to załatwię. Nie musisz przecież jeszcze iść.

Miałam wrażenie, że chłopak oczekiwał tylko, aż to powiem. Prawie od razu wskoczył do mojej szafy i zatrzasnął za sobą drzwi do niej.

Westchnęłam i udając niesamowicie zmęczoną pokierowałam ospale ciało do drzwi. Przekręciłam kluczyk, a przed moimi oczami pojawił się mój ojciec ubrany w spodnie od piżamy w czerwoną kratkę i szarą bluzę.

— Dlaczego płakałaś? —zapytał łapiąc za moje ramiona, a ja tylko zmarszczyłam brwi.

— Wcale nie płakałam —rzuciłam— przywidziało ci się coś.

Mężczyzna rozejrzał się po pokoju wciąż trzymając się kurczowo mojego ciała.

— Wiem co słyszałem.

— Rozważałeś, że mogły one pochodzić z filmu, który oglądam? —wywróciłam oczami— Daj spokój tato, naprawdę. Z resztą przecież widać po moich oczach, że wszystko w porządku, wracaj do swoich zajęć.

Podejrzliwie zeskanował wzrokiem moją twarz i pokręcił głową.

— Jutro rano, moja młoda damo pieczesz pierniczki. Twoja mama właśnie nastawiła ciasto, tata Williama prosił aby zrobić w tym roku więcej ciasteczek. Podobno młody Van Dorsen zeszłoroczny słoik opanował w jeden wieczór.

Parsknęłam śmiechem.

— Dobrze, zapiszę sobie w kalendarzu, żeby upiec więcej ciasteczek dla chłopaka, który nie odzywa się do mnie z własnej woli.

— Nie bądź dziecinna, Will miał w życiu ciężko. Poza tym, mi się wydaje, że mimo wszystko ma na ciebie oko.

Skinęłam głową.

Z całą pewnością ma, tatusiu. Prawdopodobnie w tym momencie ogląda mój tyłek zza drzwi do garderoby.

— Nie siedź do późna, bo rano będziesz miała migrenę —pocałował mnie w skroń— Dobranoc, Holly.

— Dobranoc tato.

Z impetem zamknęłam z nim drzwi, a potem poczułam na sobie dłonie Williama.

— Więc smakują ci moje pierniczki?

— Kiedy je jem, wyobrażam to sobie, że są tobą —powiedział z pełną powagą.

— Chciałbyś odgryźć mi głowę? —parsknęłam śmiechem, kiedy nachylił się nad moją twarzą.

— Chciałbym cię całą na raz.

— To nie byłoby moralne Williamie. Kanibalizm jest nielegalny —mruknęłam i wyminęłam go, a następnie ułożyłam się na materacu mojego łóżka zostawiając brunetowi sporo miejsca.

— Jesteś jakaś nieoswojona? —prychnął— Nie umiesz się w czuć w sytuację Holly.

— A może ja nie chcę się w nic wczuwać?— uniosłam brew, a chłopak popukał się palcem w czoło.

Chciałam. Cholernie chciałam się wczuć.

— Oboje wiemy, że to zrobisz, Lexinton. Daję ci ostatnią szansę. Inaczej będę zmuszony przystać na propozycję Stephanie i spędzić z nią Sylwestra.

Przygryzłam wargę i rozwiązałam swój szlafrok. Wtedy dokładnie dotarło do mnie, że syn senatora Van Dorsena był w moim pokoju, a co zabawniejsze - przestał nawet kryć się z tym, że ze mną flirtował.

W odpowiedzi na jego słowa, przymknęłam delikatnie oczy i pozwoliłam sobie wsłuchać się w melodię dochodzącą z głośników. Byłam cholernie zmęczona, chociaż nie powinnam mieć co do tego żadnych wskazań.

Nie wiem nawet w którym momencie naprawdę zasnęłam, całkowicie odbierając sobie szansę, na jakiekolwiek zbliżenie się do Williama. To nie było celowe, ale jego ciepło i zapach podziałały na mnie, jak najcudowniejszy i najlepiej sprawdzony afrodyzjak.

Brunet mógł zrobić ze mną wszystko, byłam całkowicie bezbronna.

On jednak postanowił zasnąć razem ze mną. Wtulony w moją poduszkę i przykryty moją kołdrą. Obejmował moje ciało tak, jakbym była najmilszym oraz najbliższym jego sercu misiem-przytulanką.

Rano, kiedy wychodził obudził mnie tylko na chwilę, abym zamknęła drzwi balkonowe od środka. Wytłumaczył się tym, że przecież jakiś psychol mógłby wpaść na pomysł włamania się do mojego domu, przez moje okno o piątej piętaście rano.

—Do zobaczenia jutro, Śnieżynko —niespodziewanie docisnął usta do mojego czoła, a chwilę później, całkowicie zniknął z mojego pola widzenia.

Dwudziesty trzeci grudnia był dla mnie najcięższym ze wszystkich przedświątecznych dni. Nie dość, że musiałam otworzyć tego dnia prowizoryczną fabrykę pierniczków, to dodatkowo miałam sześć godziny wyjętych z życia przez pakowanie i stanie w nowojorskich korkach. Uwielbiałam Hamptons, ale nienawidziłam stania w korkach.

Moja mama od zawsze powtarzała mi, że już od dziecka należałam do najmniej cierpliwych osób na świecie. Twierdziła, że wdałam się w swoją babcię i ciotkę.

Nigdy nie mogłam poddać tego własnej ocenie. Moi rodzice nie utrzymywali z nimi kontaktu, ze względu na negatywny stosunek rodzinny od strony mamy do mojego ojca.

I chociaż odniósł ogromny sukces już pięć lat po tym, jak usłyszał, że jest życiowym nieudacznikiem, to nie zmieniło to jego stosunku do matki ukochanej przez niego kobiety.

Cóż, całkowicie się mu nie dziwiłam.

Nasza rodzina była malutka.

Należałam do niej ja, moi rodzice i wujek Corbes ze swoją narzeczoną oraz dobermanem wabiącym się Killer. Od kiedy zmarła mama Williama, ich dwójka dołączyła się do nas i właśnie w takim gronie spędzaliśmy święta.

Rok wcześniej, powitaliśmy z otwartymi ramionami również nową partnerkę Senatora Van Dorsena - Fallon, razem z jej malutką córeczką Nathalie. Nath była uroczym dzieckiem, o niesamowitym przysposobieniu do świata, a co najciekawsze - William był w nią niesamowicie zapatrzony.

Ta mała dziewczynka, po raz pierwszy zmusiła go aby przeprowadził ze mną rozmowę trwającą dłużej niż dziesięć minut, kiedy w bożonarodzeniowy poranek zmusiła naszą dwójkę do zabawy w chowanego.

Tamtego dnia udało mi się uwinąć ze wszystkim w rekordowo szybkim czasie, a pakowanie walizki nie wydawało mi się być wcale tak straszne, jak zwykle. Godzinę przed umówionym z rodzicami wyjazdem, wszystko, łącznie z zapakowaniem prezentów miałam dopięte na ostatni guzik.

Postanowiłam poświęcić ten czas, na doprowadzenie do porządku siebie samej. Przysiadłam przed lusterkiem z kosmetyczką oraz Noe Lovellem na FaceTime i skupiłam się na zdaniu chłopakowi relacji z poprzedniego dnia.

— Nie wiem co powinnam o tym wszystkim myśleć, nie odzywał się o rana —posłałam mu blady uśmiech, a chłopak posłał mi zirytowane spojrzenie znad miski pieczarek, które w tamtym momencie ścierał.

— Jesteś głupia, czy tylko udajesz? —wywróciłam oczami— on daje ci proste sygnały, że na ciebie leci, a ty jeszcze śmiesz to negować? Zejdź na ziemię moja droga, bo trochę cię poniosło.

— Wiesz jaki on jest, w stosunku do kobiet...

— Wiesz jaki on jest, w stosunku do ciebie —przerwał zanim dokończyłam— uważam, że te święta będą dla was decydujące. Zwłaszcza, że w tym roku, ty też kupiłaś mu prezent. Mam nadzieję, że dasz mu go na osobności i podkreślisz wielokrotnie, że sama go wybierałaś, fundowałaś, i co najważniejsze personalizowałaś.

— Oczywiście —skinęłam głową, nakładając róż na kości policzkowe— Nie wiem czy byłby zadowolony gdyby jego macocha dowiedziała się, że jakaś dziewczyna kupiła mu gacie w słoneczniki i odbicie ust, które sama robiła.

Chłopak zaśmiał się, a na ekranie pojawił się jego ojciec.

— Holly? O boże to ty?!

— Dzień dobry panie Lovell, wesołych świąt —pomachałam do mężczyzny, a ten z przejęciem w głosie zaczął wołać swojego partnera. Mężczyzna rozstał się a matką Noego, kiedy chłopak był jeszcze malutki.

Alice Lovell miała ogromny problem z alkoholem i mimo szczerej chęci, jej były mąż nie był w stanie jej pomóc. Dla dobra ich syna, wyprowadził się do innego stanu, gdzie poznał się z uroczym i odrobinę ekscentrycznym Nathanielem Ambrosem, który ówcześnie dopiero rozpoczynał swoją przygodę na rynku muzycznym.

W dwa tysiące dwudziestym drugim roku, był jednak właścicielem jednej z najlepiej prosperujących wytwórni muzycznych w Stanach Zjednoczonych.

Noe kompletnie nie zwracał uwagi na preferencje seksualne swojego biologicznego ojca i obu traktował z równym szacunkiem. Jego życie niczym nie różniło się od mojego, mimo heteroseksualności moich rodziców.

Byliśmy równie bardzo kochani i równie dobrze wychowywani.

Nikt nie wytykał go palcem, ani nie płukał mu z tego powodu głowy w toalecie. Był szczęśliwym i zdrowym chłopakiem. A wszystko dzięki temu, że dorastał w kochającej i szanującej się rodzinie.

— Ho ho ho! —zaśmiał się Nathaniel, poprawiając w kamerce swoją siwą brodę— Byłaś grzeczna w tym roku?

— Jak zwykle, proszę pana —uśmiechnęłam się.

— W takim razie, na pewno odwiedzi cię święty. Niestety, wpadniemy do was dopiero po świętach, bo twój tata mówił mi, że dzisiaj wyjeżdżacie.

— Za pół godziny już nas tu nie będzie —przygryzłam dolną wargę— Musimy to jakoś przeboleć.

— Hej! Oddajcie mi ją! —w tle roznosił się głos wyraźnie zirytowanego Noego— Tato!

Parsknęłam śmiechem i sięgnęłam po eyeliner.

***

Kiedy dotarliśmy na miejsce, była prawie szósta wieczorem. W dłoniach trzymałam ogromną torbę pochodzącą z jednego z popularnych fast foodów i swój mały, czarny, skórzany plecak. Przy czarnym mercedesie terenowym moich rodziców, asystę rozpoczęła już obsługa, która podczas naszej nieobecności w posiadłości wszystkim się opiekowała.

To oni mięli rozpakować nasze bagaże i roznieść je do odpowiednich pomieszczeń. Właśnie dlatego z pełną świadomością swoich czynów pobiegłam prosto do altanki stojącej w centrum ogrodu. Był a niej doskonały widok na wszystkie dekoracje w okolicy. Klimat tworzyły również wirujące płatki śniegu. Ten widok budził we mnie niesamowicie ciepłe i przyjemne wspomnienia.

Znowu byłam małą dziewczynką, znowu nie miałam problemów i znowu czułam tę magię świąt, co czteroletnia wersja mnie już pod koniec listopada.

Dodałam zdjęcie posiadłości na relację na instagramie, dodając do niej krótki napis.

Znowu w domu.

A następnie uległam prośbom rodziców, abym weszła do środka, razem z naszą kolacją przedwigilijną.

Przegryzając kręcone frytki i popijając je shakiem waniliowym, przysłuchiwałam się dyskusji toczącej się między Aleeną a Fredrickiem na temat najbliższej, wielkiej inwestycji rodzinnej firmy. Nieszczególnie mnie to interesowało, dlatego postanowiłam skorzystać z przywilejów, że w Hamptons nie panował zakaz korzystnia z telefonów przy stoliku i przeglądałam media społecznościowe.

Kiedy na ekranie mojego telefonu pojawiła się nowa wiadomość, prawie zakrztusiłam się bekonem z burgera.

— Właśnie dlatego nie korzystamy z elektroniki podczas posiłku, moja młoda damo —zmroziłam swojego ojca spojrzeniem i rzuciłam się wir przeszukiwania powiadomień.

Instagram.

@William.van_Dorsen odpowiedział na twoją relację.

Już na miejscu? :O

@William.van_Dorsen odpowiedział na twoją relację.

Przygotuj się na jutro. Wylądujesz w jednej z tych zasp, Młoda.

@lexintonholly

Zobaczymy, Mój Drogi. Zobaczymy ;3

@William.van_Dorsen

Twój? ;> Wczoraj twierdziłaś coś innego.

@lexintonholly

Zablokuję Cię.

@William.van_Dorsen

Łamiesz moje serce, Hollin. Przyznaj w końcu, że w liście do mikołaja napisałaś „Daj mi Van Dorsena, błagam", a rozważę czy nie pozwolę mu się w końcu porwać. Chciałbym mieć pewność, że trafię w ręce odpowiedniej dziewczyny.

@lexintonholly

Masz pecha, prosiłam o pieska.

@William.van_Dorsen

</3

@William.van_Dorsen

Hollin Lexinton, łamiesz moje serce na drobne kawałeczki.

@lexintonholly

Kiedy ty łamałeś moje, to siedziałam cicho.

Zablokowałam ekran telefonu i wróciłam myślami z powrotem do rozmowy rodziców. Chłopak nie odpowiedział mi już na wiadomość, na dobrą sprawę nawet jej nie wyświetlił.

Resztę wieczoru spędziłam na spacerowaniu korytarzami posiadłości i wspominaniu. Widziałam malutką siebie, która ganiała za swoim tatą i wujkiem, nieznośnie przy tym piszcząc oraz nieustannie błagając ich obu o chwilę zabawy.

Uciekali przede mną, bo chcieli zapalić, a mama robiła wszystko, by nie robili tego przy mnie. Na jej nieszczęście, byłam w nich zbyt bardzo zapatrzona.

W końcu postanowiłam jednak przysiąść na czerwonej kanapie, przy jednej z rozstawionych na korytarzach choinek i wyciągnęłam telefon z kieszeni bluzy, którą wciągnęłam na siebie chwilę po rozpakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy.

Miałam dwie nowe, nieodczytane wiadomości. Niestety nie pochodziły od tej osoby, od której mogłabym chcieć. Nerwowo przełknęłam ślinę, a w dolnej partii mojego brzucha, pojawiło się cholernie nieprzyjemne uczucie.

Stephanie.

To zawsze musiała być ona.

Stephanie:

Myślisz, że cokolwiek dla niego znaczysz?

Stephanie:

Możesz spędzić z nim Święta, ale to ze mną zaliczy Sylwestrowe jebanko. Suko.

*wysłano załącznik*

Załkałam cicho. Zgodził się na jej propozycje.

To był dla mnie dostateczny dowód na to, że tylko się mną bawił.

Nagle zapragnęłam uciec z Hapthons i pominąć Boże Narodzenie. Zapragnęłam zniknąć, zamknąć się na trzy dni w pokoju udając, że zostałam w Nowym Jorku. Nienawidziłam tego uczucia, nienawidziłam Stephanie i Williama van Dorsena.

Nienawidziłam tego, że to ja chciałam spędzić z nim Sylwestra. Nienawidziłam tego, że nie mogłam tego zrobić.

W zasadzie, to chyba nienawidziłam wtedy nawet samej siebie.

Rzuciłam telefonem o ścianę, jednak nawet to nie dało upustu moim emocjom.

Na jego ekranie nie znalazła się nawet jedna, mała ryska.

Westchnęłam zabierając urządzenie z drewnianych paneli i zadecydowałam, że nadeszła pora aby przerwać moje dziecięce wspominki. Dla mnie to był definitywny koniec.

Resztę wieczoru spędziłam płacząc w pokoju, zamknięta na pięć spustów.

Grinch wygrał, Świąt jednak nie będzie.

***

Dwudziestego czwartego grudnia o dziesiątej, do posiadłości Lexintonów zawitali pierwsi goście. Przywieźli górę prezentów, tłumacząc się tym, że spotkali po drodze Świętego Mikołaja oraz psa, który widzą mnie prawie zwariował ze szczęścia.

— Killer! —zawołał wujek Corbes, kiedy doberman skoczył na mnie i jednocześnie wepchnął mnie w zaspę. Śnieg zaasekurował mój wypadek, jednak nie zmieniło to faktu, że skończyłam zimna, mokra i obśliniona od pocałunków, jakie składał na mojej twarzy.

Przynajmniej on mnie kochał.

Zaśmiałam się i obsypałam pieska dziesiątkami buziaków w pysk, które wywoływały kolejne machnięcia ogonem.

— O boże Holly, tak strasznie cię za niego przepraszam! —pisnęła Lauren, ciągnąc za jego obrożę— Killer, siad! Killer!

— Haha, w porządku —machnęłam ręką— ja też się za nim stęskniłam.

— Woof Woof.

Corbes podał mi dłoń, pomagając mi jednocześnie wstać.

— Aleś ty wyrosła, Młoda —rzucił dociskając mnie do swojej klatki piersiowej— Nie widziałem cię od kwietnia, to w cholerę długo.

— Ty też wyrosłeś, Stary.

— Według ciebie trzydziestka, to już starość?

— Jedną nogą jesteś w grobie —zakpiła Lauren— Może to i lepiej? Zostanę bogatą wdową!

Posłała mi jeden z najpiękniejszych uśmiechów jakie widziałam, a chwilę później składała pocałunek na moim policzku. Uwielbiałam ją.

Lauren miała dwadzieścia sześć lat, była chirurgiem plastycznym i jak sama to określała „naprawiała to, co Bóg sknocił". Przykładem takiej naprawy, mógł być na przykład wujek Corbes. Kobieta wyciągnęła go z najgorszego etapu w jego życiu, pomogła mu wyjść z uzależnienia i pilnowała, aby do niego nie wrócił.

Pomogła mu znaleźć pracę, piąć się po szczeblach kariery i wniosła do jego życia słońce. Dała mu mnóstwo miłości, której potrzebował w odpowiednim momencie. Wszyscy byliśmy jej za to cholernie wdzięczni.

— Obrazicie się, jeżeli wezmę go na spacer? —skinęłam głową w stronę Killera.

— Przebierz się tylko w coś suchego, Holls. Chyba nie chcesz być chora na święta?

Och Corbes, nawet nie wiesz jak bardzo o tym marzę.

— Zaraz będę Killer, musisz spędzić z ciotką trochę czasu.

Kilka minut później, doberman ciągnął mnie w stronę lasu znajdującego się na krańcu posesji i jednocześnie w kierunku wybrzeża. Chłodne powietrze muskało moją skórę, a ja zatraciłam się w niesamowitych widokach.

Na chwilę zapomniałam o wszystkim co dotyczyło Van Dorsena i Stephanie. Na chwilę znowu jestem wolna.

Pozwalam sobie znowu być dzieckiem, cieszącym się z byle drobnostki. Killer zatrzymał się przy kilku drzewach, wbiegł w ośnieżony krzak i zaczął gonić wiewiórki. Ja biegłam razem z nim, co jakiś czas potykając się o niewidoczne w śniegu korzonki i kamyki.

Ale to nie miało żadnego znaczenia.

W końcu zatrzymał się przy malutkiej rzeczce, aby się napić. To był moment, w którym zdałam sobie sprawę, jak cholernie zmęczona byłam. Nie wiedziałam ile kilometrów przebiegłam, ani jak daleko od posiadłości się znajdowałam.

Kompletnie mnie to nie obchodziło.

— Myślisz, że powinniśmy wrócić?

Killer spojrzał na mnie ze zirytowaniem. O ile psy mogą tak na kogoś spojrzeć.

— To chyba oznacza, że nie.

Wzdrygnęłam się.

— Co tu robisz Van Dorsen?

— Ja powinienem zadać ci to pytanie Lexinton. To moje magiczne miejsce.

Moje magiczne miejsce.

— Co tutaj robisz? —powtórzyłam pytanie, podnosząc się i jednocześnie odwracając w stronę przyglądającego mi się bruneta.

— Przyszedłem przywitać się z rzeczką. Twoja kolej.

— Jesteś ślepy? —mimowolnie odpowiadałam mu niemiło. To nie tak, że naprawdę chciałam być dla niego suką.

— W porządku, zrozumiałem —odwrócił się na pięcie— Wrócę tu, kiedy już sobie pójdziesz.

Westchnęłam i przetarłam twarz dłonią.

— Nie zapomnij zabrać ze sobą Stephanie —rzuciłam, a William zatrzymał się i widocznie spiął.

— Na twoje własne życzenie —prychnął.

Wściekła rozchyliłam delikatnie usta. Był bezczelny.

Niewiele myśląc, zgarnęłam dłonią sporą taflę śniegu i zrobiłam kilka kroków do przodu, jednocześnie formując z nich kulę. Chwilę później rozbryzgała się już na tylnej części głowy chłopaka.

— Hollin Lexinton masz pięć sekund na ucieczkę.

— Bo co mi zrobisz!? —wywrzeszczałam—Wrzucisz mnie do rzeczki marzeń? Proszę bardzo!

Van Dorsen odwrócił się w moim kierunku, również przychylił się po śnieg i zaczął formować kulę. Nie udało mu się jednak we mnie trafić, co jawnie wyśmiałam. Dostałam dopiero za trzecim razem.

Prosto w czoło.

— Ja trafiłam za pierwszym —rzuciłam pewna siebie i ponownie przychyliłam się po śnieg. Zbliżyłam się do bruneta jeszcze bardziej i mimo jego widocznej próby umknięcia przed śnieżką, trafiłam kolejny raz.

— Rzucasz tak, jak Messi strzela karne Polsce —skwitowałam, krzyżując ze sobą ręce.

— Huh? Ja przynajmniej wiem, co to karny.

— Zamknij się —warknęłam— miałeś sobie stąd iść, zapomniałeś?

Pokręcił głową z dezaprobatą.

— Skoro tak ci na tym zależy, to jednak zostanę. Popatrzę sobie przynajmniej, jak się błaźnisz, Hollin.

— W porządku Will —posłałam mu najbardziej szyderczy uśmiech, na jaki było mnie stać— Killer, w takim razie my idziemy.

Pies posłusznie wystrzelił do przodu, a ja skierowałam się za nim.

— Bałwan —burknęłam przechodząc koło chłopaka, a ten podstawił mi nogę.

Podstawił. Mi. Nogę.

Runęłam do przodu, a z jego ust wydobyło się ciche parsknięcie. Miarka się przebrała, a ja wściekła rzuciłam tylko:

— Killer, bierz go.

Dobermanowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Skoczył na chłopaka, a ten w mgnieniu oka zanurkował w zaspie. W lesie rozległo się szczekanie, pomieszane z wiązanką przekleństw, które wydobyły się z ust bruneta.

Na mojej twarzy pojawił się triumfujący uśmiech.

— Dobry piesek, w domu dostaniesz cały kosz przysmaków.

Dookoła nas w jednej chwili zaczęły wirować spadające z nieba płatki śniegu, a niebo w mgnieniu oka pociemniało.

— Jesteś jakimś bogiem-pogodynką?

— Miałaś na myśli Zeusa, ignorantko? —prychnął niemiło, a ja jedynie pokręciłam głową i podjęłam próbę podniesienia się z ziemii. Było to jednak niesamowicie ciężkie— Mogłabyś chociaż oświecić mnie co zrobiłem nie tak, że z dziewczyny pozwalającej mi spać w swoim łóżku, nasyłasz na mnie przerośniętego jamnika?

Zacisnęłam dłonie w pięści, zagwizdałam przywołując do siebie Killera i odwróciłam się na pięcie. Zaczęłam iść przed siebie, mimo że coś w środku mnie krzyczało, aby poczekała na chłopaka.

— Co jest z tobą nie tak?! —wykrzyczał, a ptaki siedzące na pobliskich drzewach poderwały się, jednocześnie kracząc. Słyszałam jak stawiał kroki, jak poruszał się za mną i jak jego oddech przyspieszał.

Mimo to ani na chwilę nie odwróciłam się za siebie.

Zerwał się wiatr, a padający śnieg wydawał być się ostry i nieposkromiony. Jego widok sprawił, że na moim ciele pojawiła się gęsia skórka. Nie podobało mi się to, co działo się wewnątrz i dookoła mnie. Pożałowałam, że postanowiłam wybrać się na spacer.

Killer zaszczekał, co było dla mnie dostatecznym sygnałem, że on też zaczynał się bać.

Najgorszy był jednak ten moment, w którym wiatr zawiał tak mocno, że prawie się przewróciłam. Pisnęłam cicho, łapiąc za jedno z najbliższych drzew i przywarłam do niego całym ciężarem swojego ciała.

— Daj mi smycz Holly —usłyszałam nad uchem, jednak w odpowiedzi pokręciłam tylko głową— Daj mi to, do chuja. Zaczyna się zamieć.

— To wracaj do posiadłości —warknęłam drżącym głosem— daj mi spokój, zrobiłeś i powiedziałeś wystarczająco dużo.

Dłonie bruneta oplotły moją talię, a następnie jednym zwinnym ruchem szarpnęły moje ciało. Van Dorsen przerzucił mnie przez swoje ramię i wyrwał z mojej dłoni smycz do której przypięty był Killer.

— Mówiłaś tylko ty.

Uparcie szedł do przodu, mimo mojego wyraźnego wiercenia się.

— Ty wszystko utrudniasz. Niby jesteś najgrzeczniejszą i najspokojniejszą dziewczyną jaką znam, ale twoje nastroje... nastawienie do mnie to zmienia się tak cholernie szybko, że nie jestem w stanie zarejestrować, w którym momencie rozmawiam z tą wersją ciebie, o której myślę zasypiając.

Tą wersją ciebie, o której myślę zasypiając.

Kilka łez spłynęło po moim policzku. Sama nie wiedziałam już, co powinnam o tym wszystkim myśleć. Przecież miał być mój tylko na święta, w Sylwestra należał cały do innej dziewczyny.

— Raz jesteś ciepła, a raz chłodna jak posąg. To mnie wykańcza Lexinton.

— Twierdzisz, że ja jestem niezdecydowana? Człowieku, robisz dwie laski jednocześnie —prychnęłam— Myślisz, że o tym nie wiem?

Jedna z jego dłoni ułożyła się na moim tyłku, a ja w ramach odwetu kopnęłam go w udo.

— Ciebie i twoje alter ego? Tak, masz rację.

Nie mogłam uwierzyć, że tak bezczelnie kłamał. Modliłam się w myślach o to, aby jak najszybciej znaleźć się w domu. Chciałam zamknąć się w pokoju i pod pretekstem złego samopoczucia nie opuszczać go aż do Nowego Roku.

Marzyłam o tym, aby chociaż na chwilę zapomnieć o Williamie van Dorsenie. Aby przestało skręcać mnie z zazdrości na samą myśl o tym, że nie mogłam mieć go tylko dla siebie.

— Ty w ogóle wiesz, gdzie masz iść?

— Lepiej niż ci się wydaje —mruknął— Byłem w tym lesie więcej razy, niż ty kiedykolwiek raczyłaś odezwać się podczas którejkolwiek ze świątecznych kolacji.

— Skoro nie miałam do kogo, to siedziałam cicho.

— Jak według ciebie, miałem rozmawiać z osobą, która odwracała głowę za każdym razem, kiedy tylko patrzyłem w jej kierunku? Skoro nie dawałaś mi uwagi, to oczywiste było dla mnie, że masz mnie gdzieś. Tak to działa Holly, tak funkcjonują normalni ludzie.

— Twierdzisz, że mam problemy psychiczne?

— Zamknij się —warknął— jesteś rozpieszczoną gówniarą, która myśli, że wszyscy dookoła będą ubiegać się o jej uwagę i skakać na paluszkach byle tylko jej nie urazić.

— Słyszysz co mówisz? Williamie jesteś synem senatora, rok temu zrobiłeś aferę o to, że w twojej zupie krem pływało ziarenko pieprzu a przed wczoraj, kiedy dwa razy od ciebie nie odebrałam, przyszedłeś do mnie do domu. Jedyną osobą z naszej dwójki, o której można mówić, że jest rozpieszczona, jesteś ty.

— Nienawidzę cię.

— I dobrze. Może nie będziesz miał wyrzutów sumienia, że po tym, jak próbowałeś zawrócić mi w głowie, w sylwestrową noc zaliczysz Stephanie.

Zamilkł.

Ja z resztą też.

Kilka chwil później, opuścił mnie na ziemię. Pogoda panująca na zewnątrz z chwili na chwilę robiła się coraz gorsza, a panujące między nami napięcie było nie do zniesienia. Tak cholernie bardzo pragnęłam w tamtym momencie się nie popłakać, że ze wszystkich zebranych w sobie emocji, zaczęłam przygryzać swoją dolną wargę.

— Holly nie wiem kto...

— Ona sama —kiwnęłam głową— Wesołych Świąt Van Dorsen i na przyszłość, Szczęśliwego Nowego roku, oby gumka wam nie pękła.

Chwyciłam za smycz, którą trzymał w dłoniach i razem z Killerem wbiegłam do domu. Spuściłam psa ze smyczy, zrzuciłam ze stóp swoje przemoczone śniegowe, odwiesiłam kurtkę na wieszak a następnie bez słowa pobiegłam na górę, prosto do swojego pokoju. Zignorowałam wszystkich, łącznie z wchodzącym zaraz za mną Williamem.

Głośno trzasnęłam drzwiami do swojego pokoju, przekręciłam zamek i rozpłakałam się.

Kolejny raz w ciągu dwudziestu czterech godzin.

Musiałam jednak zrobić coś, aby nie wzbudzać podejrzeń, że złoty chłopiec Van Dorsenów, mógł zrobić coś co kompletnie wyprowadziło mnie z równowagi. Dusząc się więc własnymi łzami, zrzucałam z siebie kolejno przemoczone ubrania. Upchnęłam wszystkie do kosza na pranie i weszłam pod prysznic. Pozwoliłam by gorąca woda spływała po moim ciele i razem z cieknących z moich oczu łzami pozbywała się kolejno wszystkich moich zmartwień.

Nie mogłam zmuszać go do zakochania się we mnie. Musiałam odpuścić, sobie i jemu. Tak było sprawiedliwie.

Nie wiem na co liczyłam. Że mógłby realnie się we mnie zakochać?

Przecież wszyscy wiedzieliśmy, że realnie nie byłam na jego poziomie. Nasze rodziny mogły się przyjaźnić, ale to nigdy nie miało wpływu na naszą relację. Byłam dla niego przyszywaną siostrą i nie mogłam mieć o to pretensji.

Po skończonym prysznicu dokładnie wytarłam swoje ciało i wysuszyłam włosy. Mimo, że wyglądałam odrobinę lepiej, to moje samopoczucie wcale się nie polepszyło. Pomalowałam się, by mieć większą motywację do nie rozpłakania się podczas kolacji i wciągnęłam na siebie czarną sukienkę i białymi bufiastymi rękawkami.

Chwilę później, powolnym krokiem wykonując ćwiczenia oddechowe, schodziłam po schodkach. Na dole, w kuchni czekała już na mnie mama, która razem z Lauren kończyła robić jakieś świąteczne deserki.

— Och Holly, aniołku wiesz może dlaczego William jest taki strasznie zdenerwowany? —spytała starsza wersja mnie, a ja mimowolnie pokręciłam głową.

— Dlaczego miałabym to wiedzieć?

— Bo kiedy jego tata, się go o to zapytał, to kazał zadać to pytanie tobie —zaśmiała się Fallon, wciskając kosmyk swoich włosów za ucho— Ale wygląda na to, że żadne z was nie puści pary z ust.

Westchnęłam i opadłam na jedno z barowych krzeseł.

— To jak będzie, powiesz nam co się wydarzyło?

— To sprawa między nami, Lauren —pokręciłam głową, a moja mama, która upijała akurat coś z czerwonego kubka w reniferki zaczęła się krztusić.

— Więc jesteście wy? —otworzyła oczy odrobinę szerzej— i nic mi nie powiedziałaś?

— Nie, nie ma nas. I są marne szanse, że kiedykolwiek będziemy my. Możemy już skończyć ten temat, bardzo proszę? —wyraźnie wyczuły mój nerwowy ton głosu, prawdopodobnie z tego samego powodu przystały na moją propozycję.

Zamiast kolejnej serii pytań, wcisnęły mi szklankę z grzanym winem i nakazały powoli zacząć ustawiać na stoliku zastawę. Święta były jedynym czasem, kiedy obchodziliśmy się bez pomocy obsługi.

Wszyscy zgodnie uważaliśmy, że należało go spędzić w gronie bliskich i rodziny, a nie pracodawców.

Uwinęłam się ze swoim zadaniem sprawniej, niż sądziłam i przysiadłam na jednej z kanap przy oknie. Opróżniłam naczynie do połowy wypełnione napojem wysokoprocentowym jednocześnie przyglądając się zamieci, która rozpętała się na dobre.

Westchnęłam i odwróciłam wzrok, kiedy L. pojawiła się w pomieszczeniu i zaczęła rozstawiać na stoliku poszczególne potrawy.

— Nie wiem co między wami zaszło —zaczęła skanując moją niezbyt szczęśliwą twarz wzrokiem— ale jestem pewna, że się poukłada. Wiesz, że byłaś pierwszą osobą, o którą zapytał kiedy przyjechali?

— Nie obchodzi mnie to —zacisnęłam zęby— William ma mnóstwo innych, długonogich zainteresowań.

Zaśmiała się i pokręciła głową.

— A mi się wydaje, że ma tylko jedno —skrzyżowała ze sobą ręce— problem leży w tym, że ty nie potrafisz się z tym pogodzić i zaakceptować stanu rzeczy, który jest pozytywny dla ciebie. Szukasz dziury w całym, chociaż doskonale wiesz, że nie powinnaś.

Nie skomentowałam tego, a jedynie podkurczyłam swoje nogi pod siebie i oparłam głowę o jedną ze świątecznych poduszek.

— Swoją drogą, pozwoliłam sobie skosztować twoich pierniczków... są jeszcze lepsze niż ostatnim razem. Nie wiem czego ty tam dodajesz.

— Miłości —rzucił mój tata, popychając drzwi ramieniem. W dłoniach trzymał półmisek z pieczonymi ziemniaczkami, a pod pachą kolejny zestaw świątecznych serwetek— Zakochanym ludziom, wszystko wychodzi lepiej.

— Albo wcale —puściłam do niego oczko— ty coś o tym wiesz, prawda?

— Hollin nie bądź niemiła —przewrócił oczami— to że tobie nie wychodzi, nie oznacza, że wszystkim dookoła też —zszokowana ściągnęłam ze sobą brwi, a moje usta mimowolnie się rozszerzyły.

—Uhuh, nieźle jej powiedziałeś —najstarszy Lexinton przybił z Lauren piątkę— aż jej mowę odebrało.

— Przynajmniej raz w życiu mi się udało —dumnie zadarł nos, a ja pokazałam ich dwójce środkowy palec.

— Hollin Lexinton hamuj się —tata teatralnie złapał się za klatkę piersiową— bo doprowadzisz swojego staruszka, do świątecznego zawału.

— Może gdybyś był dwadzieścia lat starszy, to mogłoby zaistnieć coś podobnego. Natomiast teraz? Chłopie, jesteś w kwiecie wieku!

— Niczym młody bóg —zakpiłam, a mężczyzna chwycił w dłoń jeden z plasterków ziemniaka i wycelował nim prosto we mnie. Los chciał jednak, aby cios przyjęła na siebie Partnerka Senatora Van Dorsena, która akurat w tamtym momencie weszła do pomieszczenia. W dłoniach trzymała jakieś dwie sałatki, a z jej ust wydobył się głośny pisk.

— Wszystkiego najlepszego Jezusiku —na ustach dziewczyny wujka Corebsa pojawił się szeroki uśmiech, a ja parsknęłam śmiechem. Kobieta nieszczególnie nie kryła się ze swoją niechęcią do Fallon. Małą Nathalie uwielbiała, natomiast jej matka była dla ucieleśnieniem wszystkich cech, jakimi gardziła.

— Mój boże, Fallon tak strasznie cię przepraszam! —kobieta obie postawiła sałatki na stole, a jedna z jej dłoni zanurkowała w dekolcie kobiety. Chwilę później wyciągnęła z niego ziemniaka, którym dostała— To miało być dla Holly.

Zaśmiałam się, a Lauren otarła spływającą po policzku łzę.

— Rzucasz jedzeniem we własne dziecko? —spytała płaczliwym tonem— Poza tym, dlaczego dostał akurat mój Mugler? Zdajesz sobie sprawy ile pieniędzy na niego wydałam?

— Poprawka... ile pieniędzy mojego ojca na niego wydałaś — do jadalni wparował William, trzymający na rękach małą Nath.

— To już nie twoja sprawa Williamie, przecież doskonale znasz nasz domowy podział obowiązków.

— Pracuje obsługa, mój ojciec, a ty całe dni spędzasz w na wydawaniu wszystkiego co dostajesz albo bierzesz sama?

— To nie jest odpowiedni czas i miejsce na poruszanie tego tematu —zmierzyła go chłodnym spojrzeniem— przestań psuć świąteczną atmosferę.

— Jedynym grinchem jesteś tu ty —warknął, a dziewczynka siedząca na jego rękach tylko mocniej go przytuliła— I wybacz, ale nie możesz zaprzeczyć. Doskonale wiesz dlaczego.

Mimo, że doskonale wiedziałam do czego pił, to nie byłam w stanie zareagować. Nie byłam do tego odpowiednią osobą.

— Wiliamie, nie psuj innym gwiazdki —pokręciła głową— Rozmawialiśmy o tym kilka razy przed naszym przyjazdem, temat powinien być już zakończony.

Przebiegłam wzrokiem po wyraźnie niepocieszonym brunecie. Miał na sobie czerwony sweter Ralpha Laurenta z ich charakterystycznym beżowym misiem, trzymającym w łapce gorącą czekoladę.

— Teraz przynajmniej nie jesteś w stanie mnie uciszyć —przekrzywił delikatnie swoją głowę— Wszystkim oczu nie zamydlisz.

Blondyneczka zaczęła się wiercić, aż ostatecznie jej przyrodni brat odstawił ją na ziemię.

— Will, proszę cię przestań robić sceny. Twój tata z całą pewnością nie będzie zachwycony, kiedy tu zaraz wejdzie, a ty rozpętasz największą świąteczną awanturę w historii naszej rodziny.

— Tyle że ty nie jesteś moją rodziną i nigdy nią nie będziesz —warknął. Mimo moich negatywnych uczuć i uprzedzenia, które żywiłam do Williama, nie chciałam pozwolić mu posunąć się o kilka słów za dużo.

Podniosłam się więc ze swojego dotychczasowego, bezpiecznego azylu i ominęłam zszokowaną słowami swojego pasierba Fallon.

— Słuchajcie może my... zostawimy was samych —zaczął Fredrick, a ja ułożyłam dłoń na ramieniu Van Dorsena— Porozmawiacie sobie na spokojnie, dojdziecie do jakiegoś konsensusu.

Spojrzenie Williama wylądowało na mojej twarzy, a ja tylko delikatnie, prawie niewidocznie pokręciłam głową. Brunet wziął dwa głębokie wdechy, a potem bez słowa opuścił jadalnie. W drzwiach minął się ze swoim ojcem i moim wujkiem, którzy byli niesamowicie pochłonięci rozmową.

Na dobrą sprawę, to nie zauważyli nawet, że chwilę wcześniej w pomieszczeniu do którego wchodzili, rozegrała się kolejna świąteczna awantura.

Chciałam wybiec za Van Dorsenem, ale dosyć szybko odpuściłam. Skupiłam się na dokładnym skontrolowaniu zastawy spożywczej świątecznego stolika, a kiedy czegoś brakowało, od razu biegłam do kuchni, by poinformować o tym mamę.

Świąteczna atmosfera mnie dobijała.

Łamała mnie, moje kości i chęci do czegokolwiek.

Pierwszy raz w życiu nie cieszyłam się na kolację wigilijną.

— Nieźle poleciał —szepnęła do mnie Lauren, sącząc z kubka grzane wino— szczerze mówiąc, to liczyłam że ją pogryzie.

— To nie Killer, nie rozwiązuje swoich problemów kąsając ofiarę —zaśmiałam się cicho, a dziewczyna głośno parsknęła.

Kilka minut później, Aleena zagościła w jadani razem z niezbyt szczęśliwym Williamem i pokrojonym na kawałki indykiem. Za ich dwójką, radośnie dreptał pies, który z całych swoich sił , wierzył w świąteczny cud polegający na wylądowaniu potrawy na podłodze.

Zazwyczaj składaliśmy sobie życzenia dopiero przy bożonarodzeniowym śniadaniu, a tamte święta nie mogły być wyjątkiem. Właśnie dlatego rozpoczęliśmy naszą obiadokolację bez zbędnego przedłużania. Atmosfera pomiędzy Williamem, a jego macochą była jednak cholernie ciężka i napięta.

Powolnie rozlewała się po pomieszczeniu, psując dyskusje polityczne, dobre, świąteczne nastroje i całe pozytywne nastawienie wszystkich zebranych. Nie podobało mi się to i o ile starałam się ze wszystkich sił by to zmienić, to nie byłam na tyle silna. Dodatkowo Corbes kolejny raz zaczął przesadzać ze spożywanym przez siebie alkoholi, nie spodobało się to Lauren, która podjęła próbę wybicia mu tego z głowy.

Mężczyzna ją spławił, a ja nazwałam go dupkiem.

Ostatecznie przecież, ja sama również byłam w rozsypce.

Wydawało mi się, że nie mogło być już gorzej.

Do momentu, w którym muzyka grająca w tle ucichła, lampki choinkowe zgasły razem ze światłem z żyrandola, a pomieszczenie wypełnił półmrok przerywany przez świeczki. Wtedy w jadalni rozległo się ciche „Może tak będzie lepiej", a Lauren, William i malutka Nathalie rzucili się do wyjścia.

Westchnęłam głośno obserwując, jak moja mama chowała twarz w dłoniach, a wujek Corbes podsuwał sobie pod nos kolejną butelkę do połowy wypełnioną winem.

— Grinch naprawdę ukradł święta —burknęłam niezadowolona sama do siebie i podniosłam się ze swojego miejsca, a następnie razem ze swoim tatą udałam się do piwnicy. Mężczyzna podjął próbę naprawienia zasilania, jednak bardzo szybko okazało się, że problem leżał w zerwanych przez wiatr i przewrócone drzewo kablach na zewnątrz.

Gdyby nie telefon otrzymany od naszego jedynego sąsiada, prawdopodobnie spędzilibyśmy tam więcej czasu, niż pół godziny.

Zrezygnowana, wspomagając się światłem latarki z telefonu, udałam się na górę.

Ospałym krokiem przemierzałam korytarz pierwszego piętra. Wsłuchiwałam się w błogą ciszę, która pierwszy raz nie koiła mojego rozdarcia. Czułam się fatalnie z myślą, że wszystko na co tak bardzo się cieszyliśmy legło w gruzach.

Byłam wściekła, smutna i rozgoryczona. Marzyłam, aby na kogoś nawrzeszczeć, aby coś zdemolować, zepsuć i wykrzyczeć całemu światu, jak cholernie bardzo nieszczęśliwa byłam.

Nie zasługiwałam na to. Moja mama na to nie zasługiwała.

Lauren, Tata, Wujek Corbes, Killer, Fallon, Nathalie i Senator Van Dorsen także.

Zamieć, zerwane kable, zepsute relacje, Stephanie. To całe zło, nieszczęście... nie potrafiłam tego pojąć. Nie umiałam zrozumieć, dlaczego tak nic nieznaczące rzeczy wszystko rujnowały.

Poczułam łzy spływające po moich policzkach, a potem zostałam niespodziewanie wciągnięta do jednego z pokoi. Moje serce na chwilę stanęło, a ciało zostało przyparte do wcześniej zamkniętych drzwi.

Chciałam zacząć krzyczeć, ale powstrzymała mnie czyjaś dłoń.

Wściekłe spojrzenie Williama okalało moją twarz, a jego oddech mieszał się z moim.

— Nie spędzę z nią ani Sylwestra, ani żadnego innego dnia w całym moim życiu —oparł swoje czoło o moje— Czy mogłabyś choć na chwilę skupić swój móżdżek na tym co do ciebie mówię? Nie odczytywałaś żadnego z sygnałów, które starałem się ci dać. Nie brałaś do siebie tego, co powinnaś i doprowadzałaś mnie do granicy, w której zdrowy rozsądek zmienia się w czyste szaleństwo.

Uwolnił moje usta.

— Co ty...

— Ja mówię Holly, nie przerywaj mi —warknął— Wiedziałem, że prędzej czy później będziesz moja. Od dnia, w którym zobaczyłem cię po raz pierwszy, w głębi duszy czułem, że chcę tylko ciebie. To ty zawsze wszystko komplikowałaś. Byłaś niedostępna, na każdej Wigilii, jaką świętowaliśmy razem, skupiałaś się tylko na czubku własnego nosa. Ja próbowałem zrobić wszystko, abyś chociażby na mnie spojrzała. Nie wiem z czego to wynika Lexinton, ale chciałbym powiedzieć ci, że naprawdę mi na tobie zależało. Zawsze. Do kurwy, nadal mi zależy. Gdyby tak nie było, to nie przychodziłbym tu i nie mówił ci tego wszystkie... —pocałowałam go.

Nie wiem dlaczego tak zareagowałam, ani co chciałam tym osiągnąć. W każdym razie, to bardzo szybko przestało się liczyć. Van Dorsen oddał mój pocałunek, delikatnie odsunął się od drewnianych drzwi i bardzo mocno oplótł moją talię.

Jęknęłam cicho zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo miałam żałować.

Ale byłam zbyt zrozpaczona.

Pozwoliłam by mnie całował, by mnie dotykał i prowadził prosto do swojego łóżka. Nie pozostawałam mu dłużna.

Oddawałam każdy pocałunek, pomagałam mu pozbywać się każdej kolejnej części stroju i nie robiłam niczego aby to powstrzymać. Pozwalałam sobie dać upust swoim emocjom.

Czułam, jak bardzo powoli moje mięśnie się rozluźniały, a moje ciało zalewały fale gorąca. Górował nade mną w każdym możliwym aspekcie, ale nie zapominał o mnie. Pamiętał, wiedział i obserwował wszystko.

Kiedy ściągał moje majtki, dwukrotnie upewniał się, że nie miałam nic przeciwko temu.

W końcu zawisł jednak nad moją twarzą i oparł swoje czoło o moje. Oddychał, przyglądał się mi i delikatnie gładził moje lewe udo.

— Holly proszę powiedz coś, cokolwiek.

— Co chciałbyś ode mnie usłyszeć? —wyszeptałam zdając sobie sprawę z tego, że prawie płakałam— Czego ode mnie oczekujesz?

— Powiedz mi, że chcesz mieć mnie przy sobie tak samo bardzo, jak ja chciałbym mieć ciebie. Powiedz mi, że mnie nienawidzisz, życz mi wesołych świąt i nazwij mnie bałwanem. Cokolwiek co sprawi, że poczuję coś więcej niż złość, nad którą nie potrafię już panować.

Załkałam cicho, a on wtulił się w moją klatkę piersiową.

— Powiedz mi, że jesteś moja Lexinton —szepnął— błagam.

Ułożyłam dłoń na jego plecach i delikatnie je pogładziłam.

— Przecież byłam twoja, już cztery lata temu Williamie van Dorsenie. Byłam twoja, kiedy krzywo patrzyłeś na mnie przy stole, kiedy mówiłeś mojej mamie, że uwielbiasz moje pierniczki, kiedy nie odzywałeś się do mnie ani słowem, kiedy mijaliśmy się na korytarzu udając, że się nie znamy i kiedy wyczekiwałam świąt aby je z tobą spędzić. Nie rozumiem, dlaczego nigdy tego nie zauważyłeś —łamał mi się głos— Byłam twoja cały ten czas.

Zaśmiał się i zaczął całować moją szyję. Wbiłam paznokcie prawej dłoni w jego tors i pozwoliłam sobie całkowicie się rozpłakać. Brunet początkowo nie reagował, jednak kiedy dotarło do niego, jak bardzo złamana byłam psychicznie, pozwolił mi wtulić się w swoją rękę.

— Nie płacz Śnieżynko. Nie zasłużyłaś na to, by musieć wylewać łzy przez kogoś takiego, jak ja —potarł swoim nosem o mój— pozwól mi to wynagrodzić. Przysięgam, że zrobię wszystko o co poprosisz.

Pocałował mnie kolejny raz.

I kolejny. I kolejny. I kolejny.

A ja dla niego przepadłam.

Kolejny raz.

Tamtego wieczoru pierwszy raz uprawialiśmy seks.

Daliśmy upust wszystkim swoim frustracjom i nazbieranym emocjom. Nie powstrzymywałam swoich łez, złości oraz wszystkiego co rozrywało mnie od środka. Pozwoliłam mu to zabrać.

Byliśmy dla siebie, jak lekarstwo. Pozbyliśmy się każdej z warstw, która mogłaby nas rozdzielić.

Uwielbiałam go w każdym pieprzonym calu.

Był mój.

A ja byłam jego.

— Przyjdę po ciebie w Sylwestra, Wielkanoc, Dzień Świętego Partyka, Czwartego Lipca, Dzień dwóch różnych skarpetek i każde inne święto, jakie tylko zdołasz wymyślić. Po prostu bądź moja Hollin. Już zawsze.

Nie wiem ile czasu spędziliśmy w jego pokoju. Nie obchodziło mnie to.

Jednak kiedy zeszliśmy na dół, wszyscy łącznie z małą Nathalie siedzieli na dole w salonie. Panowała kompletna cisza, którą przerywał jedynie cichy śmiech dziewczynki wywoływany ekscytacją nad jakąś zabawką.

Miałam na sobie koszulkę bruneta i spodnie w kratkę, ponieważ stan mojego dekoltu nie pozwalał mi na powrót do wcześniejszego stroju. Zajęłam miejsce między Aleeną i Fredrickiem, a Van Dorsen zaczął bawić się z Killerem.

Było to dla mnie zadziwiającym zjawiskiem, zważając na to, że kilka godzin wcześniej pies gotowy był na moje życzenie odgryźć mu przyrodzenie.

— Myślicie, że naprawią ten prąd do jutra? —zapytałam, zwracając na siebie uwagę wszystkich.

— Są święta, Holly —odchrząknął ojciec Williama— Jakoś ciężko mi w to wierzyć.

— Cuda się zdarzają —mruknął Corbes— już zwłaszcza w święta.

Przygryzłam wargę, a mój wzrok mimowolnie zawędrował w kierunku Mojego Grincha.

On był moim świątecznym cudem. To było niepodważalne.

— Mamo! Mamo! —krzyknęła nagle Nathalie— Pamiętasz, jak mówiłaś mi, że Mikołaj dawał ci prezenty tylko wtedy, kiedy śpiewałaś mu jaką piosenkę? Może jeśli zaśpiewamy teraz, to nam odda prąd?

Zaśmiałam się cicho. Była rozkoszna.

— W sumie, to nie jest taki zły pomysł —rzucił Will— Zacznijmy od czegoś prostego.

— Jingle Bells? —zaproponował mój tata, jednak mama bardzo szybko odrzuciła jego pomysł.

— Last Christmas, to znają wszyscy.

— Santa baby może bardziej w niego uderzyć, trzeba dziada podejść —klasnęła w dłonie Lauren, a w mojej głowie zrodziła się pewna melodia.

Doskonale ją znałam, tkwiła w mojej głowie przez nieprzerwanie kilka lat.

— You're a mean one, Mr. Grinch... You really are a heel...** —zaśpiewałam cicho— You're as cuddly as a cactus, you're as charming as an eel, Mr. Grinch You're a bad banana with a greasy black peel!**

— Ohh, ta jest idealna Holly —zachwyciła się Fallon— wychowywałam się na niej, moja mama zabrała mnie na premierę Grincha do kina dzień przed świętami. To było niesamowite przeżycie!

Zerknęłam na Williama, przygotowana na kolejny z jego grymasów. Ku mojemu zaskoczeniu, zobaczyłam na jego twarzy tylko szczery uśmiech.

— You're a monster, Mr. Grinch** —zaśpiewała kobieta, a Corbes i jej parter zaczęli nucić.

— Your heart's an empty hole!** —dokończył za nią młodszy Van Dorsen, a siedząca obok mnie Lauren uderzyła łokciem w mój bok i nachyliła się nad moim uchem.

— Chyba okiełznałaś Grincha, mała Holly Lou Who —szepnęła.

A na moich ustach pojawił się uśmiech.

— Na to wygląda.

* Fragment filmu „Grinch. Świąt nie będzie."

**You are the mean one Mr. Grinch; Jim Carrey

*** Drake; Trust Issues

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top

Tags: #christmas