Christmates - ciggsasxx
Killian Hayes momentami wyglądał, jakby poza nim nie istniało nic innego na tym świecie.
Kiedy Rory wróciła do domu poczuła charakterystyczny, unoszący się w powietrzu zapach zioła. Przewróciła oczami, kierując się w stronę jego pokoju.
— Znowu, Hayes? Serio? — spytała, opierając się o framugę drzwi.
Leżał na łóżku, patrząc w stronę sufitu. Okno było szeroko otwarte, a w pokoju było przeraźliwie zimno. Rory wzdrygnęła się mimowolnie z tego powodu.
— To świąteczna trawa — odpowiedział, unosząc kącik ust w górę, ale nadal na nią nie spojrzał. — Chcesz?
— Nie wiedziałam, że istnieje coś takiego, jak świąteczna trawa — prychnęła.
— Widzisz? Życie zaskakuje nas cały czas, Rory — powiedział, podnosząc się do siadu. Wyciągnął w jej stronę skręta. — Powinnaś spróbować.
Uniosła oceniająco brwi, spoglądając na jego wyciągniętą dłoń. Killian często palił, ale jeszcze częściej ją do tego namawiał. To nie tak, że nigdy nie paliła lub że nie lubiła palić, ale zazwyczaj miała dużo do zrobienia (albo nie chciała powiedzieć przy nim czegoś głupiego).
— Mam dużo nauki.
— Nie masz. — Przewrócił oczami. — Wiem, że chcesz.
— Muszę się stąd w końcu wyprowadzić, ciągle namawiasz mnie do złego — westchnęła, chwytając tlącą się używkę z jego ręki.
— Nie łam mi serca, Rory. — Spojrzał na nią unosząc brew. — Możesz usiąść, zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Nie gryzę.
— Twoje brudne łóżko przeciwnie. — Skrzywiła się, wypuszczając dym z ust. — Pewnie nie prałeś pościeli przez lata. Albo nie wiedziałeś nawet, że ją się pierze.
— Zmieniałem ją wczoraj. Specjalnie dla ciebie.
Przewróciła oczami, podając mu skręta i kładąc się obok niego na łóżko, ze zwisającymi w dół nogami. Było strasznie zimno, ale na szczęście nie padał śnieg. Co nie zmieniało faktu, że cały Nowy Jork był zasypany śniegiem.
— Jeśli zaraz nie zamkniesz okna, to zamarznę. A razem ze mną wszystkie kwiaty, które tutaj gromadzisz.
— Są sto razy lepszymi współlokatorami od ciebie. — Wypuścił dym z ust, patrząc na nią. — Nie marudzą, nie brudzą i przynajmniej czasami w tym mieszkaniu są.
— Pewnie też codziennie recytują ci poezję, wyznając ci miłość.
— Nie — powiedział, wstając i podając jej z powrotem jointa. Poprawił włosy, zakładając ten jeden biały kosmyk, wśród reszty czarnych, za ucho, po czym lekko się nad nią nachylił, unosząc lekko kącik ust. — One tego nie robią, ale za to ty byś mogła.
Przez chwilę cały dostęp tlenu wydawał się dla niej znikomy. Był za blisko, a ona nigdy nie mogła się przy nim skupić, kiedy znajdował się na wyciągnięcie jej ręki.
Killian Hayes zdawał się być jedyną żywą istotą, której udawało się ją rozproszyć. Ale może cały Killian Hayes był sam w sobie rozpraszający i nieskazitelny.
— Jeśli którekolwiek z nas, kiedykolwiek miałoby wyznawać drugiemu miłość, to byłbyś to ty — odpowiedziała w końcu.
Kącik jego ust lekko drgnął, a on wyciągnął dłoń, zakładając jej zabłąkany, brązowy kosmyk włosów za ucho, po chwili się odsuwając. Rory miała wrażenie, że kiedyś przez niego oszaleje.
— Prawdopodobnie. — Wzruszył ramionami i podszedł do okna, nareszcie je zamykając. — Kocham poezję.
Rory uniosła brwi, patrząc na leżące wszędzie książki. Przeważały tomiki z wierszami.
— Nie gadaj. Poważnie?
Uśmiechnął się do niej rozbawiony. Niesforny, biały kosmyk włosów wysunął się ponownie zza ucha i opadł mu na oko.
— Kiedy jestem zjarany, wydajesz się o wiele zabawniejsza — oznajmił.
— Kiedy jestem zjarana, wydajesz się o wiele bardziej znośny.
— Albo zioło dziwnie na ciebie działa, albo jesteś za mało upalona. Niemożliwe, żebyś mogła mnie określić jedynie jako znośny.
— Mówił ci ktoś kiedyś, że masz paskudne, wybujałe ego?
— Ty. Setki razy, może więcej.
— Za mało — westchnęła, zaczynając się mimowolnie uśmiechać, wpatrując się w sufit. — Nienawidzę cię.
— Uwielbiasz mnie, Rory.
Po cichu się z nim zgodziła. Tylko w myślach.
***
Leżała na swoim łóżko, przeglądając notatki z ostatnich wykładów, kiedy w jej drzwiach stanęła Felice.
— Co robisz?
Uniosła zeszyt w górę.
— Uczę się. Coś się stało?
— Kiedy wróciłam dzisiaj do domu musiałam wyganiać stąd dziesiątki obcych ludzi, bo Hayes urządził sobie imprezę — oznajmiła, kończąc wiązać ciemne, kręcone włosy, po czym splotła ręce pod piersiami. — O dwunastej.
Rory lekko się skrzywiła. Idiota.
— To też jego mieszkanie, więc...
— Wiem! Ale tak jest ciągle, Rory! — podniosła lekko głos, po czym westchnęła i przetarła twarz dłonią ze zmęczenia. — Tak nie może dłużej być. Proszę, porozmawiaj z nim.
— Ja? A co ja mogę?
Spojrzała na nią jak na wariatkę.
— Ciebie akurat posłucha. Teraz pewnie nawet nie zrozumie, co do niego mówisz, ale spróbuj jutro.
— Ja się z nim nawet nie przyjaźnie, Felice... Ledwo się lubimy.
Przewróciła oczami.
— Wmawiaj sobie cokolwiek chcesz, po prostu z nim porozmawiaj.
Wyszła, nawet nie czekając na jej odpowiedź. Rory westchnęła, zerkając z powrotem na notatki. Nie potrafiła się jednak skupić. Killian jutro pewnie będzie miał kaca, a z bolącą głową nie skończy swojego obrazu. Przegryzła wargę, sięgając do półki nocnej po tabletki przeciwbólowe.
— Znajdź współlokatorów mówili — mruknęła pod nosem, wstając i idąc do kuchni po szklankę wody. Zostawiła ją razem z tabletkami koło jego łóżka, usilnie starając się nie patrzeć na jego roztrzepane włosy, układające się wokół jego głowy, niczym aureola, po czym wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi.
Następnego dnia rano na jej szafce nocnej leżało śniadanie, razem z kawą i jej ulubionymi croissantami oraz małą karteczką, na której zostało schludnym pismem zapisane:
„Bonne journée ma belle héroïne."
***
Killian najprawdopodobniej był artystą w każdym tego słowa znaczeniu. Zawsze potrafił zrobić z niczego, coś niewiarygodnie pięknego. Być może gdyby mógł, uczyniłby to samo także z nią.
Tamtego dnia coś malował, kiedy przyszła z nim porozmawiać.
— Co malujesz? — spytała, stając w progu.
Chłopak wzdrygnął się lekko, zapewne zaskoczony. Odłożył pędzel i spojrzał na nią zza płótna. Na policzku miał smugę czarnej farby.
— Nie wiem — odpowiedział, podchodząc do okna i wyjmując z kieszeni czerwone Marlboro. Otworzył okno, opierając się o parapet. — Chcesz? — spytał, trzymając między wargami papierosa.
Pokiwała przecząco głową, przenosząc ciężar z jednej nogi na drugą.
— Wiesz, nasze mieszkanie to nie klub, Hayes.
— Wiem — skinął głową, podpalając używkę. — Co w związku z tym?
— Nie możesz sprowadzać tutaj obcych ludzi i chlać z nimi od rana. To niezdrowe i nie w porządku wobec nas.
— Nie było was wtedy. Przecież wiesz, że gdybyście były to nikogo bym nie sprowadzał, żeby wam nie przeszkadzać.
— Chryste. Nie chodzi o to, żeby nikt tutaj nie przychodził, bo to też twoje mieszkanie i możesz robić w nim co chcesz i z kim chcesz, ale...
— Ale? — Uniósł brew.
— Ostatnio ciągle pijesz lub palisz, dzieje się coś?
Prychnął, siadając na parapecie.
— Dlaczego coś ma się dziać? Chcę korzystać z życia, więc staram się to robić. Co w tym złego?
— Nie jestem pewna, czy korzystanie z życia wygląda w taki sposób.
— W takim razie chcę je zmarnować, jeśli myślisz, że właśnie to robię. Dalej nie widzę w tym nic złego, bo to nie jest w żadnym wypadku wasza sprawa — odpowiedział. — A może się mylę?
— Nie, masz rację. — Przegryzła wargę. — Rób co chcesz, ale nie zapominaj o tym, że my też tutaj mieszkamy.
— Trudno o tym zapomnieć, Rory.
— Jasne — mruknęła. — To tyle?
— Nie wiem. To tyle?
Westchnęła ze zirytowana i nie odpowiadając zaczęła wychodzić z pokoju.
— Zaraz święta — oznajmił, zatrzymując ją.
— No... — zaczęła, patrząc znacząco na sypiący za oknem śnieg oraz ozdobione na ulicach budynki — ciężko nie zauważyć. Co z tego?
Ostatni raz zaciągnął się papierosem, po chwili gasząc go w popielniczce. Odchrząknął i zamknął okno, zanim na nią spojrzał.
— Wracasz na święta do domu?
Rory westchnęła, niepewna, czy powiedzieć całą prawdę, czy tylko jej część.
— Nie, w tym roku zostaję — odpowiedziała w końcu, przejeżdżając palcem po blacie komody. — Moi rodzice wyjeżdżają na spóźnioną rocznicę ślubu, więc nie mam po co wracać. Czemu?
— Czyli jest nas dwójka — powiedział zwyczajnie. — A co z... — skrzywił się lekko — Aspenem?
Rory mimowolnie parsknęła śmiechem na jego niechęć. Aspen był czwartym i zarówno ostatnim jej współlokatorem, był również jej najlepszym przyjacielem odkąd zaczęła szkołę średnią. To on był pierwszą osobą, która się tu razem z nią wprowadziła. Później dołączyła się Felice, z którą studiowały razem prawo, a na końcu Killian.
— Z tego co mi wiadomo, Aspen i Felice wracają. — Wzruszyła ramionami. — Czyli zostaniemy sami, przerażające.
— Przerażające? — Uniósł brwi.
— Nie boisz się, że w tym roku dopadną cię trzy duchy? Bo ja cię nie uratuję.
— Zacznę się bać, jeśli zaczniesz budzić mnie codziennie świątecznymi piosenkami. — Przewrócił oczami, odkładając paczkę Marlboro na jakąś książkę, leżącą na półce. — Założę się, że to ty jesteś jednym z tych trzech duchów. Tylko jeszcze nie jestem pewien którym. Minionych świąt, teraźniejszych, czy przyszłych?
— Jestem o wiele gorsza, niż jakieś tam duchy Scrooge'a. Poza tym, to były chyba cztery duchy. No wiesz, jeszcze jego przyjaciel.
— Nie wyglądasz jak Jacob Marley.
— Oczywiście, że nie wyglądam, przede wszystkim nie jestem martwa — sarknęła, przewracając oczami. — Wspominałeś coś o świątecznych piosenkach...
— Tylko spróbuj, Bonilla. — Posłał jej ostre spojrzenie.
Rory uniosła dłonie w geście poddania i uśmiechnęła się złośliwie.
— Och, ale ja tak bardzo kocham taką muzykę — westchnęła teatralnie. — No, ale skoro mówisz, że ich nie lubisz to pewnie będę musiała spróbować obejść się bez nich, prawda?
Uniósł brew, splatając ramiona na klatce piersiowej.
— Wiesz, gdzie są drzwi.
— Wyrzucasz mnie?
— Tak.
Westchnęła, podchodząc do progu pokoju.
— Zero zabawy. Chyba będę musiała sobie poprawić humor, nie zdziw się, jak usłyszysz Last Christmas.
— Każdego dnia przeklinam dzień, w którym się tutaj wprowadziłem.
— Nawet nie myślałam, że jest inaczej. — Mrugnęła do niego, zamykając za sobą drzwi.
***
W kuchni roznosił się zapach świeżo pieczonych ciastek, kiedy Killian pojawił się w progu mieszkania ze śniegiem we włosach i miną, jakby miał ochotę ją zabić samym spojrzeniem.
— Chyba trochę zmarzłeś, co? — spytała głupio, wycierając dłonie, ubrudzone od mąki, w czerwony fartuch.
Aspen parsknął śmiechem, a na Spotify zaczęło lecieć Let It Snow! Let It Snow! Let It Snow! od Deana Martina.
Killian spojrzał lodowato najpierw na Aspena, a później na Rory, po czym zdjął buty i zatrzasnął drzwi od swojego pokoju.
— Ktoś tu chyba doświadczył na własne oczy Let It Snow — mruknęła do Aspena. — Bałwan we własnej osobie.
— Idiotka — powiedział Killian, wracając ze swojego pokoju i stając obok niej. Sięgnął do laptopa i wyłączył muzykę.
— Ej! Słuchaliśmy tego!
— No właśnie, słuchaliście. — Spiorunował ją wzrokiem.
— Zawsze możemy zacząć śpiewać — odpowiedziała pewnie.
Killian przez chwilę nie odpowiadał, patrzyli na siebie, mrużąc oczy.
— Przypomniałem sobie, że muszę... coś załatwić — powiedział niespodziewanie Apsen, przerzucając między nimi spojrzeniem i wstając.
— Last Christmas, I gave you my heart — zaczęła Rory, ale nie dane jej było dokończyć.
Killian rzucił jej w twarz mąką.
— Za co to było?! — krzyknęła zszokowana.
— Spróbuj jeszcze raz zaśpiewać tą cholerną piosenkę...
— But the very next day, you gave it away!
— Nie dosłownie! — Uciszył ją przerażony, kładąc dłonie na jej ustach.
Rory zmrużyła oczy i zgarnęła z miski trochę mąki, chwilę później rozrzucając ją na mokrych włosach chłopaka, który od razu ją puścił, patrząc na nią zszokowany. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego zwycięsko.
— No, trochę trudno będzie ci to ogarnąć.
— Zrobię z ciebie ciasto — wymamrotał, chwytając jajko z pudełka.
Rory otworzyła ze zdziwienia usta i rozszerzyła oczy.
— Nie zrobisz tego...
— Chcesz się przekonać? — spytał, robiąc krok w jej stronę, a ona zrobiła automatycznie krok w tył.
— Hayes... poważnie, tylko spróbuj. Byłam wczoraj u fryzjera.
— Nie byłaś.
— Ale mogłam! Hayes, błagam cię!
Chłopak uniósł brew, podchodząc kolejny krok.
— Co jesteś w stanie mi zaoferować? — spytał, cały czas się do niej zbliżając.
Rory cofała się do tyłu, dopóki nie trafiła na blat. Przełknęła ślinę, kiedy chłopak podszedł do niej tak blisko, że już nie miała drogi ucieczki.
— Wszystko, cokolwiek zechcesz — odpowiedziała, patrząc mu w oczy. — Mogę nawet przestać śpiewać, piec i mówić o świętach, jeśli chcesz.
— Kuszące. Mówisz, że zrobisz cokolwiek?
Rory wykorzystała chwilę jego nieuwagi, zabierając z jego dłoni składnik, roztrzaskując go na jego głowie. Uśmiechnęła się szeroko i odsunęła się z pola jego widzenia.
— Chyba cię popierdoliło, jeśli myślałeś, że ze mną wygrasz.
Wykorzystała jego szok i przemknęła się do łazienki, zamykając się w niej. Zaczęła otrzepywać włosy z mąki, kiedy Killian zaczął ze zdenerwowaniem pukać do drzwi.
— No chyba sobie żartujesz!
— Przyznaj, że jesteś gorszy i tyle! — odpowiedziała z uśmiechem.
— Muszę zapamiętać, żeby nigdy ci już nie ufać.
— This year to save me from tears!
— Przestań!
— I'll give it to someone special!
Słyszała, jak Killian coś mamrocze, ale nie mogła zrozumieć, co mówił. Zaśmiała się z jego nieszczęścia.
— Co wy robicie, idioci? — Usłyszała głos Felice. — Killian... Co ty masz na głowie?
— Nie chcę o tym rozmawiać — odpowiedział chłopak, na co Rory roześmiała się głośno. — Zamknij się i wyjdź!
— Nie chcę tu już mieszkać. To jest jakiś koszmar — powiedziała Felice.
— Nie jesteś sama. Gdybym wiedział, że będę mieszkać z taką wariatką, nigdy bym się tutaj nie wprowadzał.
— Uwielbiasz mnie!
— Wyjdź! Przez ciebie muszę znowu myć włosy!
— Znowu? — parsknęła Rory, przeglądając się w lustrze. — I tak nic ich już nie uratuje.
— Mam lepsze włosy od ciebie.
Rory skrzywiła się lekko, wiedząc, że to prawda.
— Chciałbyś. — Przejrzała się w lustrze, stwierdzając, że w tym momencie i bardziej tego nie naprawi. — Okej, chcesz zawrzeć umowę?
— Nie. Chcę, żebyś wyszła, zanim to jajko ugotuje się na mojej głowie.
— Ugotuje? Paruje ci głowa ze złości, czy co?
— Nie jesteś zabawna. Będę musiał iść do sąsiadki albo umyć się w zlewie, jak nie wyjdziesz.
— Lepiej nie, bo pomyśli, że kompletnie ci odbiło. Albo znowu wezwie policję — westchnęła. — Wpuszczę cię, jeśli nic mi nie zrobisz.
Słyszała, jak wzdycha z niecierpliwością.
— Dobra.
— Oraz — dodała, uśmiechając się do swojego odbicia lustrzanego — udekorujesz ze mną jutro choinkę.
— Jest początek grudnia.
— No to chyba najwyższa pora, prawda?
— Co takiego zrobiłem, że przyszło mi mieszkać z taką idiotką? W dodatku miłośniczką świąt?
— Tak, czy nie? Zegar tyka.
— Tak, dobra — warknął zniecierpliwiony. — Ubiorę z tobą jutro tą jebaną choinkę.
— Świetnie. — Klasnęła w dłonie, otwierając drzwi. Parsknęła śmiechem, widząc jego zdenerwowanie i stan włosów. — Pomóc ci?
— Tak. — Przepchnął się obok niej, bez skrupułów zdejmując bluzkę. Rory usilnie starała się na niego nie patrzeć. — Pomożesz mi, jeśli nie odezwiesz się do mnie już do końca dnia.
— Tylko dnia? Tęskniłbyś za mną, gdyby minęło więcej, prawda?
— Nie wytrzymałabyś więcej.
— Chcesz się założyć?
— Wolałbym nie słyszeć twojego płaczu po nocach, kiedy będziesz usychać z tęsknoty lub świadomości przegranej. — Spojrzał na nią, unosząc brew. — Wiesz, gdzie są drzwi? Czy chcesz po prostu zostać i patrzeć, jak się myję?
— Co proszę? — Zmarszczyła brwi, a rozbawiony chłopak uniósł kącik ust. — Psychol.
— To ty się na mnie gapisz, a nie ja na ciebie. — Przewrócił oczami.
— Nie gapię się — warknęła.
— A jednak wciąż tutaj stoisz.
Posłała mu zirytowane spojrzenie i wyszła z łazienki. Usłyszała prychnięcie chłopaka, a następnie to, jak przekręca zamek w drzwiach.
— Dupek — mruknęła pod nosem, wlewając wodę do czajnika, żeby zrobić herbatę.
Wyjęła z piekarnika upieczone ciastka i włączyła z powrotem świąteczną playlistę, kładąc laptopa na stoliku obok drzwi łazienki i zrobiła głośność piosenki na jak najwyższą.
— Kurwa. — Usłyszała głos chłopaka z łazienki.
Uśmiechnęła się do siebie, idąc z herbatą do swojego pokoju.
***
Cały salon zapełniony był pudełkami z bombkami oraz innymi dekoracjami. Rory uśmiechnęła się szeroko do, pijącego w kuchni kawę, Killiana. Chłopak przewrócił oczami, wkładając kubek do zlewu.
— Jak masz zamiar ubrać tą choinkę, skoro jej tutaj nawet nie ma? — zapytał, przeczesując ręką włosy.
— Czekałam, aż zapytasz. Pomyślałam, że skoro ja wybrałam ozdoby, ty możesz wybrać choinkę. — Oparła przedramiona na wyspie kuchennej, kładąc głowę na dłoni. — Świetny pomysł, prawda?
— Tak, świetny. Niestety się nie uda, ponieważ mam mnóstwo innych rzeczy do zrobienia i nie mam czasu jechać z tobą w ten mróz po choinkę.
Przewróciła oczami, Killian był tak okropną marudą.
— Zaraz na tobie powieszę te bombki i będziesz służył za choinkę — sarknęła. — No dalej, Hayes. Wybierzemy najładniejszą choinkę ze wszystkich.
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo to głupie, Rory. Po co ozdabiać co roku choinkę, skoro chwilę później i tak się ją wyrzuci? — spytał retorycznie. — Poza tym, jeśli to żywe drzewo, będziemy mieli w całym mieszkaniu igły. Kto to będzie sprzątał? Bo oboje wiemy, że nienawidzisz odkurzać.
— Brzmisz jak mój ojciec — westchnęła. Killian się skrzywił, zapewne nie wiedząc, jak to odebrać. — To będę zamiatać. No proszę. Zaraz święta.
— I tak ostatecznie ja będę to za ciebie robił. A miotła będzie cała od igieł.
— Stwarzasz wymówki.
— I tak będziemy tutaj sami, Rory. Dlaczego nie możemy po prostu udawać, że święta w tym roku nie istnieją?
— Dlaczego tak ich nienawidzisz? — Zmarszczyła brwi, czekając na odpowiedzieć, ale chłopak jedynie wzruszył ramionami.
— A dlaczego miałbym je lubić?
Westchnęła, odsuwając się od blatu i idąc w stronę korytarza, żeby się ubrać.
— W porządku, pójdę sama.
Przewrócił oczami, i nie odpowiadając ruszył do swojego pokoju. Przegryzła wargę, wpatrując się w drzwi od jego pokoju. Sama nie wiedziała dlaczego, ale w jakiś sposób zrobiło jej się przykro. Fakt, chciała go tym wszystkim tylko zirytować, ale z drugiej strony naprawdę liczyła, że z nią pójdzie.
Ubrała buty oraz kurtkę, wkładając do kieszeni rękawiczki, a kiedy już miała wychodzić, obok niej pojawił się w pełni ubrany Killian, bez słowa wkładając na jej głowę czapkę i owijając wokół jej szyi szalik. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Przeziębisz się — mruknął. Rory uśmiechnęła się do niego szeroko. — Przestań się szczerzyć, po prostu już chodźmy.
— Martwisz się o mnie? — zapytała z uśmiechem, kiedy chłopak otwierał drzwi.
Killian przewrócił oczami, ale ostatecznie tego nie skomentował, przepuszczając ją w drzwiach. Rory nie wiedziała, czemu przez całą drogę do jego samochodu uśmiechała się jak jakaś zakochana idiotka.
***
— Ta jest ładna — oznajmiła Rory, wskazując na jedną z choinek.
Śnieg padał tak mocno, że była niemal wdzięczna chłopakowi za tą czapkę.
— Jest łysa — burknął, rzucając jej krzywe spojrzenie. — Nie chcę mieć brzydkiej, łysej choinki w mieszkaniu.
— Sam jesteś łysy.
— Przynajmniej nie nazwałaś mnie brzydkim. — Wzruszył ramionami. — Idziemy dalej.
Rory westchnęła, wlokąc się za nim. Nigdy nie zauważyła, jak Killian szybko chodził, to pewnie przez te długie nogi.
— Wiesz, jeśli mamy którąś wybrać, powinniśmy chociaż na nie zerknąć, a nie chodzić tak szybko, że druga osoba musi niemal biec, bo nie może nadążyć za twoimi długimi nogami — sapnęła, doganiając go.
Zatrzymał się, unosząc brew.
— Idę wolno, co jeszcze mam ci na to poradzić? Chcesz iść za rękę, żeby było ci łatwiej? — spytał retorycznie.
Rory wzruszyła ramionami, chwytając go za łokieć. Spojrzał na nią, marszcząc brwi.
— Nie mówiłem poważnie.
— Przeszkadza ci to?
— Nie. — Przewrócił oczami, przyciągając ją trochę bliżej. Może nieświadomie, pomyślała głupio Rory.
— I tak musimy iść trochę wolniej, żeby je zobaczyć — mruknęła.
— Nie czuję takiej potrzeby, mam oko artysty. Będę wiedział, kiedy się zatrzymać.
— Ale ja nie.
— Tak. Zauważyłem po twoich zeszłorocznych piernikach.
— Co było złego w moich piernikach? — spytała urażona. — Były dobre.
— Były — zgodził się — ale w tym roku może ich nie dekoruj.
— Przecież ładnie je udekorowałam! — Killian się skrzywił. — Były wystarczające — warknęła.
Chłopak uniósł lekko kącik ust, ciągnąc ją w stronę kolejnego rzędu choinek.
— Zdecydowanie. — Skinął głową. — Najbardziej podobał mi się cyklop.
— Cyklop? — Zmarszczyła brwi. — To był Minionek.
— No tak, jak mogłem tego nie zauważyć? Przecież Minionki od zawsze były zielone i miały po jednym oku — sarknął.
— Skończył mi się żółty lukier — burknęła. — Poza tym niektóre z nich miały po jednym oku!
— Mogłaś chociaż udawać, że to był Mike Wazowski.
— Okej? Skoro były takie brzydkie, to w tym roku udekorujemy je razem.
— I co? Zrobimy czerwone smerfy?
— Uwielbiasz się nade mną znęcać, co? — westchnęła Rory.
Killian uśmiechnął się do niej szerzej i stanął naprzeciwko niej, poprawiając jej szalik. Rory zapatrzyła się na niego przez chwilę, a jej samej uśmiech również wpłynął na twarz, choć było to dosyć mimowolne.
Naprawdę nie wiedziała, czemu Killian Hayes działał na nią tak, jakby w jego oczach lśniły najjaśniejsze gwiazdy.
— Trochę — odpowiedział cicho, przesuwając palcem po jej zmarzniętym, zarumienionym policzku.
— Rory! — Usłyszała w pobliżu znajomy głos.
Killian odsunął się od niej niechętnie, a ona z powrotem złapała jego łokieć, odwracając się w stronę starszej Pani.
— Dzień dobry, Pani Adams. — Uśmiechnęła się, podchodząc do niej. — Nie wiedziałam, że będzie Pani w tym roku coś tutaj sprzedawać.
— Och, to znowu mój mąż, ja tylko mu pomagam — oznajmiła, uśmiechając się ciepło. — Późno w tym roku kupujesz choinkę, skarbie.
— Tak wyszło — wzruszyła ramionami — ale już jestem i chętnie kupię ją od państwa.
— Och, jesteś przekochana, Rory. Mój mąż na pewno się ucieszy i pomoże wam wybrać jak najlepszą! — Uśmiechnęła się do nich. — Pierwszy raz widzę cię tutaj z kimś innym, niż Aspen — mruknęła cicho w stronę Rory. — Czy to jest...
— Dzień dobry, jestem Killian — odezwał się chłopak, wyciągając w stronę kobiety dłoń. — Killian Hayes.
Uśmiechnęła się ciepło w jego stronę i podała mu rękę, rzucając szybkie, wszechwiedzące spojrzenie, w kierunku Rory.
— Bardzo miło cię poznać. — Poklepała wierzch jego dłoni. — Nazywam się Christina Adams, Rory często odwiedza moją kwiaciarnię. To wspaniała dziewczyna.
Rory ukryła twarz w szaliku, zaciskając usta. O Boże.
— Tak, jest cudowna — powiedział Killian, spoglądając jej przez chwilę w oczy.
— Przemiły z ciebie chłopak, mam nadzieję, że Rory będzie cię zabierać ze sobą częściej.
— Killian na pewno będzie bardzo zajęty, więc nie wiem, czy coś z tego wyjdzie, ale... — wtrąciła dziewczyna.
— Daj spokój, chętnie będę z tobą odwiedzał Panią Adams.
Szatynka posłała mu ponure spojrzenie, a chłopak w odpowiedzi uniósł lekko kącik ust i zacieśnił uścisk wokół jej łokcia.
Twarz Pana Adamsa rozjaśniła się szczęśliwie, kiedy tylko zobaczył, jak zmierzają w jego stronę. Ucałował żonę w policzek, a z Rory przywitał się ciepło, od razu porywając ją ze sobą i pokazując jej, jak wybrać najlepszą choinkę. Z podekscytowania chyba nawet nie zauważył Killiana, który stał niezręcznie z boku.
Mężczyzna pokazał jej trzy najlepsze drzewa. Rory była w szoku, nigdy nie spodziewała się, że spędzi tyle czasu wybierając drzewo. I to z marudzącym Killianem u boku.
— Ta po prawo — mruknął do niej chłopak.
Pan Adams wydawał się otrząsnąć ze swojego poruszenia. Zmarszczył brwi.
— Dzień dobry — odezwał się nieswojo Killian, wyciągając rękę. — Killian Hayes.
— Och! — wypalił starzec. — Gregory Adams. — Uścisnął mu rękę i skierował wzrok na swoją żonę i Rory, ściszając głos. — Ten Killian?
Szatynka z przerażenia zakrztusiła się powietrzem i zaczęła kaszleć, kiedy w końcu się uspokoiła, zauważyła jak Killian unosi brew, uśmiechając się głupkowato w jej stronę. Pani Adams szturchnęła swojego męża, a on posłał Rory skruszone spojrzenie.
— Jeśli Rory wspominała Panu same dobre rzeczy, to na pewno chodziło o mnie.
— Przestań — wymamrotała Rory, chowając twarz w dłonie. — Czy możemy już po prostu...
— Choinka — poparła ją starsza kobieta. — Którą bierzecie?
Po namowach Państwa Adams w końcu kupili ją za połowę ceny, dzieląc się na pół, pomimo narzekań Killiana, że może sam zapłacić.
— Musisz wybaczyć mojemu mężowi, Rory. Czasami kompletnie nie myśli — powiedziała kobieta, potrząsając głową, kiedy odciągnęła ją na chwile na bok. — Chociaż sama przez moment myślałam, że jesteście parą. Ale dobrze, że chociaż poprawiłaś z nim stosunki, prawda?
Rory sama nie wiedziała. To była udręka znajomości z Killianem Hayesem; nigdy nic z nim nie było na pewno, nigdy nic nie było wiadome. Za każdym razem, kiedy Rory myślała, że jest między nimi lepiej, nagle przestawali się do siebie odzywać lub zaczynali skakać sobie do gardeł.
Ale ta zima... ta zima była inna. Chociaż Rory nie wiedziała dlaczego.
— Tak. Chyba tak.
Pani Adams uśmiechnęła się do niej lekko.
— Święta to bardzo dobry czas na zakochanie się, Rory — powiedziała cicho. — W tym czasie bardzo łatwo jest dla kogoś kompletnie przepaść.
Nie wiedząc co odpowiedzieć, skinęła jedynie głową. Chwilę później pożegnali się ze starszym małżeństwem i ruszyli do samochodu. Rory chciała pomóc chłopakowi nieść drzewo, ale ten nieustannie się nie zgadzał.
Kiedy już mieli wsiąść do samochodu i pojechać do domu, usłyszała ciche miauknięcie. Złapała Killiana za rękę, zatrzymując go.
— Czekaj — powiedziała, marszcząc brwi. — Słyszałeś to?
— Co? Co słyszałem?
Ponowne miauknięcie. Dobiegało gdzieś z pod samochodu. Rory klęknęła, aby spojrzeć pod samochód, nie zważając uwagi na śnieg. Pod czarnym autem siedział mały, zmarznięty, szary kotek. Wyciągnęła w jego stronę rękę, a ten z wahaniem powąchał ją, po czym zaczął po mału zbliżać się w jej stronę, a ona go wyciągnęła.
— O Boże, moje biedactwo — wymamrotała, chcąc zdjąć szalik i go w niego zawinąć, ale Killian ją uprzedził i podał jej jego własny. — Spójrz na to biedne, malutkie stworzenie... Pewnie się strasznie boi i jest mu zimno. Nie możemy go tak tutaj zostawić.
— Oczywiście, że nie możemy — odpowiedział Killian, patrząc na nią, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że myślał, że było to oczywiste. — Jeśli będzie trzeba, znajdziemy mu później jakiś dobry dom, ale teraz musimy zabrać go ze sobą. I wziąć go do weterynarza.
Rory pogłaskała kota delikatnie po głowie, podchodząc do drzwi auta, które otworzył jej Killian. Uniosła na niego brwi.
— Dżentelmen.
— Otworzyłem je dla kota.
Stworzenie co chwila otwierało i na zmianę zamykało oczy, dalej się trzęsło, więc dziewczyna mocniej go otuliła. Killian pogłaskał go delikatnie.
— Jesteś nim, czy nią, maleństwo? Potrzebujesz imienia.
— Na razie mu go nie nadawaj — mruknął chłopak, patrząc na drogę.
Rory zerknęła na niego kątem oka, a potem z powrotem wlepiła wzrok w małe zawiniątko. Święta to bardzo dobry czas na zakochanie się, Rory, przypomniała sobie, w tym czasie bardzo łatwo jest dla kogoś kompletnie przepaść.
Miała nadzieję, że jej to nie spotka. Nie wiedziała, czy zakochiwanie się w tym momencie było dla niej.
I nie miała pojęcia dlaczego czuła, że robi się za późno, aby się wycofać.
***
— Moja malutka, od razu wiedziałam, że to dziewczynka — powiedziała, karmiąc ją specjalną karmą od weterynarza. Była jeszcze zbyt mała, by jeść samodzielnie zwykłą karmę. — Musimy ją nazwać, przecież nie będziemy do niej cały czas wołać „kot", prawda?
— Nie jestem w tym dobry — wymamrotał Killian, ubierając ostatnią bombkę. — I co?
Przekrzywiła głowę, przyglądając się choince.
— A czubek? Jakaś gwiazda, czy coś?
— Leży na kanapie — mruknął, przewracając oczami.
Rozejrzała się wokół, ale oprócz jej samej oraz pudeł nic już nigdzie nie leżało.
— Przecież nic już tutaj nie leży... — westchnęła. Killian uniósł brew. — Ej!
— Nie będę dawać żadnej gwiazdy, jest dobrze.
— A może Gwiazda? — spytała, patrząc na zasypiające zwierzę. Chłopak posłał jej sceptyczne spojrzenie. — Gwiazdunia.
— Nie.
— Słyszałaś? Nie lubi twojego nowego imienia.
— Nie nazwiesz jej tak.
— To co takiego ty proponujesz?
Wzruszył ramionami. Rory westchnęła i wstała, podając mu ją.
— Popilnuj jej, idę upiec pierniki na czwartek — powiedziała. — Ty je udekorujesz.
Killian przewrócił oczami, ale usiadł na kanapie, z przytulającym się do jego klatki piersiowej kotem.
***
Imprezy świąteczne u Kaleigh były ich coroczną tradycją, odkąd razem zamieszkali. Brunetka była jej najbliższą przyjaciółką, znały się od dziecka.
Rory była w trakcie trzeciej lampki wina i rozmowy z nią, kiedy złapała z drugiego końca pomieszczenia spojrzenie Killiana, opierającego się o ścianę oraz pijącego piwo. Miał dzisiaj na sobie koszulę, a Rory naprawdę uwielbiała, kiedy nosił koszulę. Uniosła kącik ust, unosząc kieliszek w cichym toaście. Killian to odwzajemnił, a ona uśmiechnęła się szerzej i wróciła wzrokiem do wszechwiedzącego wzroku Kaleigh.
— Co z wami? — spytała z uśmieszkiem.
— Co? — Rory zmarszczyła brwi. — Co z nami?
— Jeszcze jakiś czas temu musiałam słuchać, jak bardzo on cię denerwuje, a teraz tak na niego patrzysz? Nie żeby już wcześniej ci się nie podobał, ale teraz... Nie wiem, teraz nie ma w tym takiej niechęci, jak jakiś czas temu.
— Co ty bredzisz, Kaleigh? — warknęła, upijając nerwowo wino.
— Nie bredzę, Rory. — Przewróciła oczami. — Killian zawsze patrzył na ciebie z takim błyskiem w oku, ale ty? Ostatni raz tak na kogoś patrzyłaś, kiedy byłaś z Nelsonem.
— Przestań — powiedziała, krzywiąc się. — Po prostu trochę poprawiłam z nim kontakt, to nic nie znaczy. A Nelson to było co innego.
— Nelson był dupkiem. — Pokiwała głową, zerkając na Killiana. — Ale on? Killian nigdy by cię nie skrzywdził, jak Nelson. Odkąd pamiętam patrzy na ciebie, jakby świata poza tobą nie widział. A ty potrzebujesz kogoś, kto da ci gwiazdy, Rory.
Zauważyła, że Killian idzie na korytarz się ubrać, więc podała wino Kaleigh i zerwała się z kanapy, ruszając w jego stronę.
— Mądra dziewczynka. — Uśmiechnęła się głupio Kaleigh, a Rory przewróciła na nią oczami.
Killian zatrzymał się, kiedy ją zobaczył i uniósł pytająco brew.
— Idziesz zapalić? — spytała, stając obok niego. Skinął potwierdzająco głową. — Idę z tobą.
Na dworze było jeszcze zimniej, niż kilka dni temu. Killian wyjął dwa papierosy i podpalił szybko swojego oraz jej.
— Aspen i Felice zaraz wyjeżdżają do domów, zostaniemy sami — zaczęła, wypuszczając z ust dym. — Co będziesz robił?
— Muszę dokończyć obraz. — Wzruszył ramionami. — Oprócz tego nie mam planów. A ty?
— Pójdę z tobą na łyżwy.
— Chyba zapomniałaś spytać mnie o zgodę?
— Pytam teraz. — Uśmiechnęła się. — Chcesz?
Killian westchnął, patrząc na nią zrezygnowany.
— Przecież wiesz, że pójdę za tobą wszędzie, gdzie tylko będziesz chciała, Rory.
Jej uśmiech automatycznie się poszerzył.
— Wszędzie?
Uniósł kącik ust.
— Wszędzie, Rory. Pójdę za tobą na koniec świata, jeśli będzie trzeba — powiedział, przymykając oczy. Rory nie wiedziała co go dopadło, może był zwyczajnie pijany. — Może w szczególności tam.
Spojrzał na nią w końcu otwarcie. W świetle ulicznych lamp jego oczy wyglądały ładniej, niż kiedykolwiek. Boże, Rory kochała jego oczy. Nie wiedziała, co takiego w nich było, ale mogłaby patrzeć na nie długimi godzinami i dalej by jej się nie znudziły. Dla innych mogły być to zwykłe, brązowe oczy, ale dla niej to było coś więcej. Ale może właśnie o to w tym wszystkim chodziło; może każdy kolor był tylko zwykłym kolorem, dopóki nie zakochasz się w nim do upadłego – tak mocno, że poza nim nie widzisz już żadnych innych kolorów, bo cały świat wydaje się nosić jego barwy.
— Chodź — skinął głową na oświetlony chodnik, którym szło kilka osób — przejdziemy się.
Szli w komfortowej ciszy przez jakiś czas. Rory złapała go znowu za łokieć, a on rzucił jej tylko szybkie spojrzenie. W końcu się zatrzymali, a wyrzucili papierosy, uprzednio je gasząc. Rory spojrzała w górę, a potem przerzuciła na niego spojrzenie z szerokim uśmiechem.
— Wiesz, jeśli chciałeś mnie po prostu pocałować, wystarczyło poprosić.
Killian zmarszczył brwi i spojrzał w górę, po czym prychnął, widząc jemiołę.
— Te wszystkie tradycje są tak cholernie głupie — wymamrotał.
Rory wzruszyła ramionami.
— Ja tam je lubię — oznajmiła. — Jeśli nie chcesz, nie musimy. To nie tak, że cię za to zamkną.
Uniósł na nią brew, a kiedy chciała się odsunąć i zacząć wracać do domu Kaleigh, złapał ją za talię, przyciągając do siebie.
— Kiedy powiedziałem, że nie chcę? — zapytał szybko, zanim połączył mocno ich wargi razem.
Killian smakował alkoholem i papierosami, pachniał czymś mocnym i tak ładnym, że trudno było się od niego oderwać już za nim ją pocałował, ale teraz, kiedy w końcu to zrobił nie wyobrażała sobie, jak kiedykolwiek mogłaby się od niego oderwać na dłuższy czas. Jego ręce były przyjemnym ciężarem na jej talii, a ona objęła go wokół szyi.
Kiedy oderwali się od siebie na jej ustach tańczył mimowolny uśmiech. Killian uniósł kącik ust i założył kosmyk jej włosów za ucho.
— Jak za pierwszym razem, co? — spytała Rory.
— Za pierwszym razem? — Zmarszczył brwi. — Pamiętasz to?
— Nie bądź głupi, Hayes. — Przewróciła oczami. — Oczywiście, że pamiętam. Ledwo co się wtedy poznaliśmy.
Killian westchnął, patrząc na nią.
— Tu me rends fou, tu le sais ça? — wymamrotał, bawiąc się kosmykiem jej włosów.
— Wiesz, że nie znam Francuskiego, prawda? Co to znaczy?
— Nic. — Uśmiechnął się lekko. — Więc lubisz, jak ludzie cię błagają, co?
— Tylko ty, Hayes.
— Ciekawe — powiedział, patrząc na jej wargi. — Proszę, Rory, mogę cię znowu pocałować?
Rory roześmiała się wesoło, tym razem sama łącząc ich wargi. Killian Hayes pocałował ją jeszcze tysiące razy tamtej nocy.
***
— Ubieraj się — oznajmiła Rory, wchodząc do jego pokoju, kiedy czytał książkę na łóżku. Uniósł na nią brew. — Idziemy na łyżwy.
Killian westchnął ciężko, zaznaczając stronę i odkładając książkę na bok.
— Teraz?
— Teraz. — Skinęła głową. — Mówiłeś, że ze mną pójdziesz.
Wstał z łóżka i podszedł do niej, nachylając się lekko. Rory wstrzymała oddech, czując jego perfumy, ale on tylko sięgnął po telefon z szafki za nią i znowu się wyprostował. Uniósł lekko kącik ust, widząc jej reakcje.
— No to chodźmy, łyżwiarko — powiedział, ruszając do drzwi.
— Dupek — warknęła pod nosem Rory, idąc jego śladami.
— Co mówiłaś? — spytał rozbawiony.
— Nic — sapnęła, ubierając buty. — Umiesz chociaż jeździć?
— Gdybym nie umiał, to bym się tak łatwo nie zgodził.
— Oboje wiemy, że to nieprawda.
Killian skrzywił się jedynie w odpowiedzi. Otworzył jej drzwi, przepuszczając ją w nich.
Wollman Rink było tamtego dnia pełne ludzi – bardziej, niż zwykle. Było pełno zarówno dzieci, jak i nastolatków, czy dorosłych.
— Killian — zaczęła Rory, łapiąc go za dłoń, kiedy już ubrał łyżwy. Spojrzał na nią pytająco. — Pamiętasz, jak pytałam, czy potrafisz jeździć?
— Tak? — spytał niepewnie, marszcząc brwi.
—Cóż, ja nie umiem. — Przegryzła wargę. — Chciałam z tobą pójść, żebyś mnie nauczył.
Uniósł brew ze zdziwieniem.
— Mam cię nauczyć jeździć na łyżwach? — powtórzył. Skinęła głową. — No to chodź — westchnął zrezygnowany. — Nie wiem, czy jestem dobrym nauczycielem, ale w porządku.
Rory uśmiechnęła się do niego i wstała z ławki, lekko się chwiejąc. Killian złapał ją za rękę, żeby się nie przewróciła.
— Nie wierzę, że dałem się w to wplątać.
— Nie marudź, szybko się uczę.
Killian okazał się być świetnym nauczycielem, ale Rory była dosyć kiepską uczennicą. Uczył ją przez jakąś godzinę, zanim zaczęła chociaż trochę sobie radzić.
— Nie jest aż tak źle — powiedział, starając się ją pocieszyć.
— Jest tragicznie! Boże, jestem beznadziejna. Jak można nie potrafić jeździć na łyżwach? Wyobrażasz sobie, że kiedyś chciałam zostać łyżwiarką? A ja nawet nie potrafię prosto stanąć!
— Rory, nie każdy daje sobie radę od razu po wejściu na lód.
— Ale ja powinnam — odpowiedziała załamana, pociągając nosem. Rozejrzała się po lodowisku i rozszerzyła oczy, zauważając znajomą twarz. — O Boże... Jeszcze jego tutaj brakowało.
— Kogo?
Rory skrzywiła się, patrząc na blondynkę u jego boku.
— Mój były — wymamrotała, poprawiając chwyt na łokciu Killiana, który ją podtrzymywał, nie pozwalając jej się przewrócić. — Nelson.
Killian podążył szybko za jej wzrokiem, mrużąc oczy.
— Jakim cudem on mógł ci się podobać? — prychnął. — Naprawdę masz taki słaby gust?
— To nie jest teraz ważne! — warknęła na niego, lekko urażona. — Przyszedł z jakąś dziewczyną! Ładną!
— Obchodzi cię to?
— Obchodzi mnie to, że kiedy ja próbowałam się po nim wyleczyć, on ciągle umawiał się z coraz to ładniejszymi dziewczynami, a ja byłam cały czas sama. — Przetarła twarz. — Upokarzające.
Killian wymamrotał coś pod nosem, ale nie usłyszała co. Nelson musiał ich zauważyć, bo zaczął zbliżać się w ich stronę.
— O Boże... Idzie tutaj — wyszeptała przerażona. — Boże, nie...
— Rory — powiedział chłopak, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. — Po prostu udawaj, że jesteśmy razem — dodał, chwilę przed tym, jak Nelson razem z ładną dziewczyną się obok nich zatrzymali. Rory nie wiedziała, w którym momencie objął ją za talię i przyciągnął bliżej siebie.
— Rory! — Uśmiechnął się w jej stronę szatyn. — Dawno się nie widzieliśmy, co u ciebie?
— Dobrze — powiedziała, uśmiechając się sztucznie. — A u ciebie? Widzę, że ci się... — skrzywiła się lekko, zerkając na blondynkę — układa.
— Och, tak. — Spojrzał rozmarzony na dziewczynę obok. — Valerie jest cudowna.
— Valerie Brown — powiedziała miło dziewczyna, wyciągając najpierw w jej, a później w stronę Killiana, dłoń.
— Killian Hayes — wtrącił obojętnie chłopak. — Ty musisz być Nelson? Rory dużo mi o tobie mówiła.
— Naprawdę? — Szatyn rzucił w jego stronę zaciekawione spojrzenie. — Mam nadzieję, że same dobre rzeczy?
— Och, tak, zdecydowanie — sarknął Killian. — Mówiła również o twojej... przypadłości.
— Przypadłości? — Zmarszczył brwi.
— Tak, tak. Bardzo współczuję. — Poklepał go delikatnie po ramieniu. — Infekcje miejsc intymnych muszą być bardzo nieprzyjemne. Dobrze, że Rory zostawiła cię w samą porę.
Rory spojrzała na niego w szoku, a Valerie skrzywiła się.
— O czym ty mówisz? — zapytał wściekły.
— O grzybicy oczywiście. Chyba, że w końcu zacząłeś dbać o higienę i zdrowie? — Uniósł brew, kierując wzrok na blondynkę. — Valerie, mam nadzieję, że niczym cię nie zaraził?
Valerie odsunęła się lekko od Nelsona.
— Ja... chyba powinnam już iść. Miło było was poznać — powiedziała przestraszona i zaczęła szybko się od nich oddalać.
— Co do... — wymamrotał Nelson. Rzucił wściekłe spojrzenie w ich stronę, po czym ruszył za swoją partnerką. — Valerie, poczekaj!
Rory patrzyła na nich zszokowana, po czym przeniosła spojrzenie na zadowolonego z siebie Killiana. Uniosła kącik ust.
— Ty dupku — parsknęła. — Przecież ona już nigdy się do niego nie odezwie.
— Przynajmniej się później nie zawiedzie, prawda? — Spojrzał na nią z uniesieniem warg. — Naprawdę z nim byłaś? Co ty w nim widziałaś?
— Nie mam pojęcia — westchnęła. — Dobry z ciebie udawany chłopak. Czemu ja cię tak nie lubiłam?
— Odkryliśmy już, że masz słaby gust.
— Masz słabą samoocenę?
Killian uśmiechnął się do niej rozbawiony, po czym mocno ją pocałował.
***
Aspen i Felice wyjechali z samego rana, kilka dni później. Mieszkanie zrobiło się po tym dziwnie puste. Killian kończył malować swój obraz, a Rory leżała na jego łóżku, pilnując kotkę, której dalej nie nazwali.
— Kiedy pokażesz mi, co malujesz? — spytała zerkając na niego.
— Jeśli będziesz ciągle o to pytać, to prawdopodobnie nigdy. — Przewrócił oczami. — Niedługo kończę. Chcesz zapalić? Zostało mi trochę zioła.
— Tego świątecznego? — prychnęła, a on skinął głową. — No nie wiem, tak przy dziecku?
— Millie nie będzie zła, pewnie gdyby mogła, to sama by spróbowała.
— Och, Millie? Podoba mi się. — Uśmiechnęła się, głaszcząc ją po nosku. — Moja malutka Millie. Mój mały, słodki aniołek. Moje małe kochanie.
Killian spojrzał na nią w ciszy, unosząc brew. Jego biały kosmyk włosów opadł mu na oko, a on go poprawił, rozmazując przy tym niebieską farbę na policzku.
— Co? — warknęła na niego.
Wzruszył ramionami, unosząc w obronie dłonie.
— Nic, nie myślałem, że ci się spodoba.
— Podoba mi się — mruknęła spokojniej. — Moja słodka Millie. Jak na to wpadłeś?
— Moja siostra się tak nazywała — powiedział, odwracając wzrok.
— Siostra? Nie wiedziałam, że masz siostrę. Ile ma lat?
Killian nie odpowiedział, przegryzając policzek. Po chwili odchrząknął i odszedł od płótna, wyjmując z jednej z szafek zioło.
— Miała sześć, umarła razem z moim ojcem z wypadku samochodowym. Jakieś... — zmarszczył brwi, zaczynając zwijać skręta — prawdopodobnie już cztery lata temu. Też w święta.
Rory z szoku kompletnie zamilkła. Killian odwrócił od niej wzrok i nie chciał na nią spojrzeć. Położyła kotkę na poduszkę i wstała, podchodząc do niego. Objęła go od tyłu, kładąc głowę na jego plecach.
— Dlatego nie lubię świąt — dodał spokojnie. — Kiedyś lubiłem, kiedy byliśmy we trójkę; ja, mój brat i Millie. Po śmierci jej i ojca wszystko zaczęło się psuć. Moja mama jakiś czas później znalazła sobie... nową rodzinę, mój brat wyjechał na studia, a mnie wysłała do szkoły z internatem. Kiedy ją skończyłem byłem już pełnoletni, więc dała mi pieniądze od ojca i kazała zająć się swoim życiem. Nie chciała, żebym przyjeżdżał, więc tego nie robię. Dobrze jej z nowymi dziećmi, mężem i Joshem. Ja za bardzo przypominam jej ojca.
— A twój brat?
— Josh? — westchnął. — Josh to coś innego, nie zostawiłby jej, nawet gdyby odpychała go przez lata. Poza tym, jest jej powodem do dumy. — Wzruszył ramionami. — Dlatego zostałem. A ty? Wiem, że nie chodziło tylko o jakąś ich rocznicę.
— Moi rodzice się rozwodzą — odpowiedziała po prostu. — Przy tobie to nic takiego, po prostu... Nie wiem, zostali razem ze względu na mnie, a ja przez lata naprawdę wierzyłam w ich miłość. Patrzenie na to, jak się psuje coś, co było fundamentem naszej rodziny – naszego całego życia – jest co najmniej dziwne. Nie chciałam na to patrzeć.
Poczuła, jak Killian gładzi jej dłoń i uśmiechnęła się lekko. Splótł razem ich palce.
— Nie jestem zła, ani smutna. Nie mam prawa, dali mi więcej, niż mogłam oczekiwać — dodała. — Poza tym, byłoby trudniej, jeśli byłabym dzieckiem. Teraz łatwiej zrozumieć.
— Nie wszystko musisz zawsze rozumieć, Rory — odpowiedział Killian. — I masz prawo być wściekła lub przygnębiona. To, że nie jesteś już dzieckiem, nie czyni cię mniej ludzką. Masz prawo krzyczeć lub płakać, kiedy tylko masz na to ochotę.
Rory uśmiechnęła się do siebie, wdychając jego zapach.
— Ty też, Hayes.
— Rory — prychnął, odwracając się w jej stronę — ja jestem ciągle zły.
Uchylił lekko okno i pociągnął ją za rękę w stronę parapetu. Rory usiadła na niego, a on naprzeciwko niej. Zapalił używkę, zaciągając się mocno.
— Dlaczego cały czas mówisz na mnie Hayes? Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem, jak mówisz na mnie po imieniu.
— Dlaczego nie? Co za różnica, czy mówię na ciebie po nazwisku, czy imieniu? — Wzruszyła ramionami, zahaczając kostką o tą jego. — Ty mówisz do mnie Rory, tak jak każdy inny.
— Lubię twoje imię.
— A ja lubię twoje nazwisko. Chyba, że chcesz, żebym zaczęła zwracać się do ciebie po imieniu?
— Nie musisz — odpowiedział, przymykając oczy i podają jej skręta. — Możesz na mnie mówić jakkolwiek tylko chcesz, Rory.
Przekrzywiła głowę, spoglądając na niego. Widać było, że się trochę rozluźnił. Oparł głowę o ścianę za sobą, uwydatniając gardło, miał zamknięte oczy oraz mały uśmiech na ustach.
— Killian — powiedziała w jego stronę, żeby sprawdzić, czy zasnął, kiedy już spaliła resztę.
— Boże — wymamrotał, uśmiechając się szerzej. Spojrzał na nią kątem oka. — Nie mów tego zbyt często, Rory.
— Dlaczego?
— Nie chcę, żeby mi się znudziło — powiedział, wstając i wyciągając w jej stronę dłoń. Położyli się na łóżku, a ona przytuliła się do niego, kładąc głowę na jego klatce piersiowej. Zaczął bawić się jej włosami. Millie położyła się bliżej głowy Rory. — Dobrze się czujesz?
Zerknęła na niego, kiwając potwierdzająco głową.
— Lubię to, jak pachniesz — mruknęła, kładąc z powrotem głowę, wsłuchując się w bicie jego serca. Killian przełknął ciężko ślinę.
— Rory? — mruknął.
— Tak?
— Nie łam mi serca.
Uśmiechnęła się do niego sennie, trochę smutno.
— Naprawdę tego nie chcę, Hayes.
Milczeli przez chwilę. Rory powoli czuła, jak zasypia.
— Lubię twoje oczy — wymamrotała. — Wyglądają, jakby znajdowały się w nich gwiazdy.
— Gwiazdy? — spytał, gładząc jej włosy.
— Tak — odpowiedziała sennie. — Gwiazdy. Uwielbiam gwiazdy.
Killian przez chwilę milczał.
— Tu me donnes de l'espoir.
Spojrzała na niego kątem oka, ale miał zamknięte oczy. Splotła z nim mały palec u ręki i sama ponownie je zamknęła.
— Espoir — zaczęła, smakując tego słowa na języku. — Znam to słowo. To znaczy nadzieja, prawda?
Nastała kolejna chwila ciszy.
— Tak — odpowiedział w końcu cicho. — Nadzieja.
— Trzymaj ją. Mam nadzieję, że masz jej wystarczająco dla nas obojga.
— Nadzieja nie zawsze jest dobra, Rory.
— Wiem — powiedziała — ale chcę wierzyć, że nas ona nie zawiedzie.
Killian długo nie odpowiadał, ale jeśli w końcu to zrobił, nie usłyszała już tego; zasnęła, słuchając bicia jego serca, z jego palcami w jej włosach.
***
Było zbyt dobrze. Rory zawsze wiedziała, kiedy coś miało się zaraz zmienić – zepsuć. Nie wiedziała czemu, po prostu zawsze jakimś cudem to odczuwała. Z Killianem wszystko okładało się tak dobrze, że Rory zaczęła się stresować. Zaraz miał się wszystko zepsuć, czuła to.
To było przerażające. Za każdym razem, kiedy coś sobie układała, to nagle się niszczyło.
I miała rację. Zaczęli się kłócić o wszystko co tylko było możliwe. Może była głupia, jeśli myślała, że tym razem mogłoby być inaczej. Myślała, że teraz się nie zepsuje, że teraz ona i Killian nie zaczną nagle się kłócić i zachowywać, jakby wcześniej nie było tak samo za każdym razem.
Rory była wściekła. Nie dlatego, że w ogóle zaczęli się kłócić, ale dlatego, że dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że to była jej wina. Ona była powodem kłótni, bo tworzyła te powody celowo. Podobno robiła tak zawsze; kiedy stawało się zbyt dobrze, wycofywała się, nie chcąc się już dłużej angażować. Ona to zaczęła, a Killian nie wytrzymał, przez co zaczęli wrzeszczeć na siebie, jakby nie potrafili bez tego żyć.
Mówili sobie rzeczy, których normalnie by sobie nie powiedzieli.
— Mam dosyć, musimy to skończyć — warknęła na niego w końcu Rory. — Nie chcę tego dłużej ciągnąć, cokolwiek to jest.
— O czym mówisz?
— O tym, co zaczęliśmy — powiedziała nagle zmęczona, siadając na kanapie i podciągając do klatki piersiowej kolana. — To się nie uda, Killian. Nie uda.
Killian zamrugał, jakby się przesłyszał.
— Przestań, Rory. Przestań.
Spojrzała na niego ze skruchą.
— Taka jest prawda, nie uda nam się. To będzie katastrofa.
— Rory...
— Przepraszam — powiedziała cicho, zamykając oczy. Poczuła, że usiadł obok niej.
Rory Bonilla wiele razy śniła o miłości – tej nieskazitelnie pięknej, której pozazdrościć mogłyby jej same postacie z bajek, które rodzice opowiadali jej na dobranoc. Marzyła o niej codziennie, ale ciągle wydawała jej się ona nieosiągalna.
Jednak teraz, kiedy Rory w końcu mogła ją dotknąć, kiedy mogła poczuć jej ciepło na opuszkach palców i smak na ustach, miłość wymykała jej się z dłoni szybciej, niż zdążyła się nią wystarczająco nacieszyć.
Może miłość po prostu nie była dla niej
— Miałaś nie łamać mi serca — odpowiedział w końcu.
Przełknęła ciężko ślinę, próbując się nie rozpłakać.
— Miałeś w nas wierzyć.
Killian prychnął bez humoru.
— Jak można wierzyć w coś, co nigdy nie miało szans istnieć, Rory? Nie wytrzymaliśmy ze sobą zbyt długo, nie zauważyłaś?
Nie odpowiedziała.
Rano, razem z Killianem, zniknęły również jego rzeczy.
***
— Proszę — powiedziała Kaleigh, podając je jakiegoś drinka. — Sytuacja dalej taka sama?
— Jaka? — mruknęła, pociągając łyka alkoholu.
Sylwester spędzali na dachu jakiegoś budynku. To w zasadzie był klub, do którego czasami przychodzili. Rory była boleśnie świadoma faktu, że gdzieś tutaj kręcił się Killian, z którym od jakiegoś czasu się nie odzywali. Ciężko było wytłumaczyć Felice oraz Aspenowi, jak doszło do tego wszystkiego; dlaczego rzeczy Killiana zniknęły i dlaczego w ogóle się wyprowadził. Millie była jakimś pocieszeniem, ale nic nie potrafiło sprawić, żeby zapomniała o tym, jak zepsuła sytuację oraz to, że była to tylko i wyłącznie jej wina.
Mieszkanie z Killianem było ciężkie, jednak mieszkanie bez niego było nieznośnie ciche i niemal fizycznie bolesne. I to wszystko było przez nią i jej głupi strach.
— Dobrze wiesz jaka, nie udawaj głupiej.
— Nic nowego, nie widziałam go od wtedy. — Wzruszyła ramionami. — Przyszedł dzisiaj?
— Tak — westchnęła współczująco Kaleigh. — Widziałam, jak rozmawiał jakiś czas temu z Joshem.
Rory skinęła milcząco głową, wypijając resztę drinka.
— Rory — powiedziała Kaleigh, kładąc dłoń na tą Rory. — Zaraz północ. Nie sądzisz, że słabo byłoby zaczynać ten rok bez niego?
— On nie chce mnie widzieć, Kaleigh. Nie chcę go męczyć.
— Dziwne — westchnęła, wstając — bo on mówił to samo o tobie. No, ale skoro tak mówisz, to pewnie tak jest, prawda? — Uniosła brew. — Powinien być na zewnątrz, w razie gdyby jednak cię to zainteresowało.
Odeszła do baru, mrugając w jej stronę i witając się po drodze z jednym z jej znajomych. Rory zacisnęła zęby, piorunując ją wzrokiem, po czym wstała zdeterminowana.
— Pieprzona Kaleigh — mruknęła pod nosem, przepychając się przez tańczących ludzi, w stronę wyjścia z zatłoczonego klubu.
Kiedy buchnęło w jej stronę zimne powietrze, wzdrygnęła się lekko i rozejrzała, szukając go wzrokiem.
Killian tam był, opierając się o oświetloną ścianę, paląc swobodnie papierosa i już na nią patrzył, kiedy spojrzała mu w oczy. Przełknęła ślinę, kiedy odepchnął się od cegły i zaczął iść w jej stronę. Przekrzywił lekko głowę, skanując ją wzrokiem, po czym wyciągnął w jej stronę paczkę papierosów, ale ona odmówiła.
— Przepraszam — wypaliła nagle, kiedy żadne z nich dalej się do siebie nie odezwało.
— Za co? — spytał Killian, wypuszczając dym spomiędzy warg.
— Dobrze wiesz za co.
Odwróciła od niego wzrok, byleby tylko na niego nie patrzeć.
— Nie chciałam tego robić; mam na myśli cię od siebie w taki sposób odpychać. Po prostu... nie umiem inaczej. Zawsze tak robię.
Killian się nie odzywał, ale jego oczy były skierowane w jej stronę z takim skupieniem, że wiedziała, że wciąż jej słuchał.
— Wierzę w nas, naprawdę w nas wierzę. I chcę z tobą być, Killian, wiesz, że chcę — westchnęła. — Ale boję się kochać. To mnie przeraża. Jak można oddać komuś w ręce tak wielką cząstkę siebie? I w dodatku nie oczekiwać niczego w zamian?
— Nie na tym to polega, Rory.
— Wiem, teraz wiem. Ale chcę się tego nauczyć, tego, jak kochać — oznajmiła. — I chcę, żebyś to ty mnie nauczył. Żebyśmy wspólnie się tego nauczyli.
Miała wrażenie, że gdzieś wokół dobiegają odgłosy odliczania do północy, ale nie potrafiła teraz się na tym skupić.
— Przepraszam, za wszystko. Zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał dać mi tego naprawić. Jeśli nie będziesz chciał już mieć ze mną nic do czynienia — powiedziała. — Ale chcę spróbować. Naprawdę bym chciała, Killian.
— Chryste, Rory — zaczął, wyrzucając niedopałek papierosa. — Czy ty czasami przestajesz mówić?
— Co? — Zmarszczyła brwi. — Nie rozumiem, o co ci chodzi. Chcę cię przeprosić..
— A ja naprawdę chciałbym cię teraz pocałować — przerwał jej Killian. Teraz Rory mogła wyraźniej usłyszeć odliczanie ostatnich sekund przez północą. — Mogę?
Rory uśmiechnęła się szeroko w jego stronę, obejmując jego szyję. To był pierwszy raz kiedy pocałowała kogoś o północy; oraz, jak miała nadzieję, nie ostatni. A przynajmniej nie z Killianem Hayesem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top