Christmas Mayhem - amaruum
Hej, Winter,
Tu twój braciszek. Pamiętasz mnie jeszcze? Wiem, że długo się nie odzywałem, byłem trochę zajęty, ale razem z rodzicami martwimy się o ciebie. Odkąd postanowiłaś rzucić szkołę, nie mamy od ciebie żadnych wieści. Mama szczególnie za tobą tęskni. Może wpadniesz w tym roku do Aspen na święta? Fajnie byłoby się znów zobaczyć i pogadać. Liczymy, że rozważysz tę propozycję. Zostawiam ci swój numer w razie, gdybyś w złości go kiedyś usunęła.
Całuję, Rainer.
Z mojego gardła wydostaje się siarczyste przekleństwo zakończone ostrym warknięciem, gdy zatrzaskuję laptopa nieco mocniej, niż jest to konieczne. Wiadomość od Rainera sprawia, że krew w moich żyłach niemożebnie zaczyna się gotować, bo jak on śmie?
Wstaję od stołu, nogami odpychając krzesło, które z głośnym skrzypieniem ląduje kilka centymetrów dalej i podchodzę do lodówki, zamaszyście ją otwierając. Wyciągam z niej resztkę wina, która została po minionym wieczorze i na raz wlewam całą zawartość do kieliszka, nieco ją upijając, gdy niebezpiecznie zbliża się do krawędzi naczynia. Następnie narzucam na ramiona gruby szlafrok i chwytając po drodze paczkę papierosów, ruszam w stronę salonu.
Mroźne powietrze uderza we mnie, gdy tylko rozsuwam szklane drzwi, prowadzące na taras położony z tyłu domu, który teraz ginie pod grubą warstwą śniegu.
Wzdrygam się na ten widok, bo choć przez pierwszą sekundę panorama okolicy skąpanej pod białym, miękkim puchem, gdy zapadający zmierzch rozświetlają świąteczne światełka, zapiera dech w piersiach, tak szybko cały entuzjazm mija, gdy w głowie na nowo pojawiają mi się fragmenty z wiadomości Rainera.
Kiedy pięć lat temu nie z własnej woli trafiłam do miejsca oddalonego od rodzinnego domu o tysiące mil, Rainer jako mój starszy brat, nawet nie pomyślał o tym, by mi pomóc. Milczał, gdy z płaczem błagałam matkę o to, by nie wysyłała mnie na inny kontynent do szkoły, która w teorii pomagała dzieciakom takim, jak ja. W teorii, bo w praktyce wyglądało to zupełnie inaczej, gdy niemal dziewięćdziesiąt procent uczniów lądowało tam zmuszanych przez rodziców, a nie dlatego, że chcieli się zmienić. Ja również do nich należałam, bo nigdy nie uważałam, by kara, jaką było zesłanie mnie do szkoły dla trudnej młodzieży, była adekwatna do mojego występku.
Kto, jak kto, ale Rainer powinien był wtedy stanąć po mojej stronie. Tym bardziej że chodziło również o jego najlepszego przyjaciela, który był dla niego, jak brat, i któremu cudem udało się uniknąć konsekwencji.
Mimo czasu, jaki upłynął od tych nieszczęsnych wydarzeń moja złość do mamy i żal do brata nadal nie minęły. Podświadomie wiedziałam, że chcieli dla mnie jak najlepiej. W końcu ich zdaniem byłam wtedy tylko głupią i zagubioną piętnastolatką, która doświadczała młodzieńczego buntu, ale gdy tylko wracałam wspomnieniami do tamtego okresu, nie mogłam powstrzymać złości, jaka we mnie wzbierała. Zupełnie, jakby to wszystko wydarzyło się kilka godzin wcześniej. Jednak ja doskonale wiedziałam, co robię. Byłam świadoma konsekwencji podejmowanych decyzji.
Oboje byliśmy.
Dlatego tak bardzo nie potrafiłam pogodzić się z tym, że mój własny brat wpakował mnie w to gówno, mimo iż wiele razy powtarzał, że sama jestem sobie winna. Pozwolił, bym przez trzy cholernie długie lata tkwiła w miejscu, które miało mi pomóc, a jedynie sprawiło, że jeszcze bardziej nienawidziłam samej siebie. Utwierdzało mnie w przekonaniu, że to, co zrobiłam, było złe, mimo że moje serce krzyczało, bym nie odpuszczała.
Żebym nie zapomniała o wszystkich chwilach, gdy byłam prawdziwie szczęśliwa. Żebym nie żałowała tego, iż udało mi się kochać. Nawet jeśli trwało to przez krótką chwilę.
Gaszę niedopałek papierosa, zanurzając żarzącą się końcówkę w śniegu i upijam spory łyk wina w akompaniamencie cichego syknięcia, które w panującej ciszy jest doskonale słyszalne.
Wzdycham i przymykam powieki, czując nużące zmęczenie. Ciaśniej opatulam się szlafrokiem, mocniej wbijając się w podwórkowy fotel, gdy grudniowy chłód wdziera się pod materiał, przyprawiając mnie o dreszcze. Wzdrygam się, jednak w dalszym ciągu nie ruszam się z miejsca. Wolę by ból skostniałych kończyn i mróz wdzierający się do każdego zakamarka mojego ciała przejął nade mną kontrolę, bym jedyne, o czym musiała myśleć to o tym, jak utrzymać uciekające ciepło zamiast o przeklętym zaproszeniu na święta. W dodatku do przeklętego Aspen, z którym mam za dużo bolesnych wspomnień, niekoniecznie związanych ze świętami. Powrót w to miejsce sprawiłby jedynie, że wszystko wróciłoby do mnie niczym huragan, otwierając dawno zabliźnione rany, których zagojenie zajęło mi więcej czasu, niż powinno. Nie chciałam na nowo przeżywać swojego prywatnego końca świata, które nastąpiło długich i katorżniczych pięć lat temu, a ja spokojnie mogłabym zaliczyć je do tych najgorszych w moim marnym dwudziestoletnim życiu.
Biorę kolejny łyk wina, czując, że tego wieczora potrzebuję go znacznie bardziej, niż zazwyczaj, jednak zaraz ze smutkiem spostrzegam dno pustego już kieliszka. Jęczę niezadowolona, bo to oznacza, iż muszę w końcu ruszyć się z miejsca. Opornie podnoszę się z miękkiego fotela, czując jak stopy odziane jedynie w puchate kapcie, odmawiają mi
posłuszeństwa. Są na tyle zmarznięte, że niemal nie czuję już bólu, powoli się do niego przyzwyczajając.
Z trudem docieram do kuchni, a moim ciałem wstrząsa dreszcz, gdy ciepło panujące w całym domu styka się z lodowatą skórą. Sięgam po kolejną butelkę wina i tym razem nie patyczkując się z przelewaniem zawartości do kieliszka, rozkładam się na kanapie w salonie. Surfuję po kanałach, szukając czegoś, co okazałoby się na tyle ciekawe, że mogłabym skupić na tym swoje myśli. W planach mam spokojny wieczór i nie chcę, by nagła wiadomość od Rainera mi go zrujnowała. Tak, jak on zrujnował moje ostatnie lata bycia beztroską nastolatką.
– Cholerne święta – klnę pod nosem tonem pełnym sfrustrowania, gdy po kilku minutach przełączania kanałów nie natykam się na nic, co byłoby mniej świąteczne. Zrezygnowana rzucam pilotem w róg kanapy i upijając wino, oglądam film, który niemal niczym nie różni się od pozostałych, w których święta kończą się fiaskiem.
***
Z trudem otwieram zaropiałe oczy, gdy irytująca muzyka wydobywająca się z telefonu wciąż nie przestaje dzwonić. Zdezorientowana rozglądam się dookoła. Na dworze na dobre zapadł zmrok, telewizor wciąż gra, a zegar stojący obok niego wskazuje kilka minut po dziesiątej wieczorem. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że zasnęłam na dobrych kilka godzin, jednak butelka z winem nadal tkwi w moich rękach, a ja na szczęście zdołałam nie wylać ani kropli.
Odstawiam szkło na stolik i zwlekam się z kanapy, idąc za dźwiękiem, który jak się okazuje, dochodzi z kuchni. Chwytam za smartfon, leżący na kuchennej wyspie i wywracam oczami, zerkając na wyświetlacz, który dosadnie mówi mi o tym, że Rainer próbuje się ze mną skontaktować. Odczekuje chwilę, aż połączenie zostaje zakończone i oddycham z ulgą, która niestety nie trwa długo, gdy urządzenie ponownie się rozdzwania, zakłócając mój spokój.
Biorę głęboki wdech i zbierając wszelkie pokłady cierpliwości, jakie mi zostały względem tego człowieka, naciskam zieloną słuchawkę. W milczeniu przykładam telefon do ucha drżącą ręką. Zamieram, gdy trwającą ciszę przerywa niski, dobrze znany mi głos, którego, choć tak długo nie słyszałam — poznałabym wszędzie.
– Halo? Winter? Jesteś tam? – dopytuje, gdy z moich ust nie wydostaje się żadne słowo. Z wargami zaciśniętymi w wąską linię i przymkniętymi powiekami, zaciskam dłoń na komórce, która stopniowo coraz mocniej wbija się w moją skórę, powodując lekki ból. – Słyszę, jak
oddychasz – napomina. Na jego słowa automatycznie wstrzymuje oddech, otwierając szerzej oczy.
– Czego chcesz? – pytam surowym tonem, nie kryjąc urazy w głosie, która ma być doskonale dla niego słyszalna. Ma wiedzieć, że jestem niesamowicie na niego wkurwiona.
– Nie odpisałaś czy przyjedziesz do Aspen – oznajmia, a ja od razu żałuję, że odebrałam od niego telefon. Podświadomie wiedziałam czego rozmowa będzie dotyczyć, dlatego teraz pluję sobie w brodę, że w ogóle przyszedł mi do głowy ten pomysł. Ostatnie, na co mam ochotę to użeranie się z Rainerem i jego zaciętym charakterem, jednak alkohol krążący w moich żyłach, jak zwykle podsuwał mi głupie pomysły.
– Brak odpowiedzi był moją odpowiedzią. Myślałam, że to oczywiste dla kogoś tak bystrego i spostrzegawczego, jak ty – prycham ironicznie.
Rainer tylko parska śmiechem pełnym politowania.
– Dalej się gniewasz? – pyta, a ja mam ochotę walić głową w ścianę.
– Pytasz, czy nadal gniewam się o to, że razem z matką zrobiliście ze mnie wariatkę i pozbyliście się problemu, wysyłając mnie do jakiegoś wariatkowa w Europie?
Moje pytanie, aż ocieka ironią i sarkazmem, a ponadto wcale nie oczekuje odpowiedzi. W słuchawce słyszę tylko długie westchnienie pełne bezradności.
– Winter, zrozum – zaczyna, a ja już wiem, że znowu zacznie karmić mnie historyjkami o tym, że zrobili to dla mojego dobra. Gówno prawda. – To było jedyne słuszne wyjście. Ta sytuacja źle wpłynęłaby na ciebie, oceny i twoją dalszą przyszłość. Zaprzepaściłabyś szansę na dostanie się na wymarzone studia. I to dla jakiegoś faceta. Tego właśnie chciałaś? – pyta, a ja milknę na krótką chwilę.
Przełykam ślinę, bo choć trudno jest mi to przyznać, to podświadomie wiem, że Rainer ma rację. Skandal, jaki wywołałaby ta sytuacja, byłby niebywale wielką skazą na nazwisku mojego ojca, o której nie zapomniano by przez długi czas. Na tamten moment się tym nie przejmowałam. Żyłam w bańce, gdzie mój tata był dziedzicem fortuny, która ciągle się powiększała, a miejsce na najlepszych studiach miałam zagwarantowane od urodzenia. Sądziłam, że pieniędzmi można było załatwić wszystko. I o ile odpowiednia kwota mogła kupić mi miejsce na jakiejkolwiek uczelni, jakiej tylko chciałam, o tyle jego nie zatrzymałabym za żadne pieniądze.
– Nie mieliście prawa decydować o tym, czego chciałam – cedzę, zaciskając zęby.
Mój puls zaczyna przyspieszać, a ja z powrotem kieruję się do salonu. Łapię za butelkę wina i pełna wściekłości upijam sporą ilość alkoholu. Rainer od zawsze miał niebywały talent
do wyprowadzania mnie z równowagi, a rozmowy z nim w większości kończyły się kłótniami, których nie byłam w stanie znieść na trzeźwo.
– Zapominasz chyba o najważniejszym szczególe, jakim była twoja niepełnoletność – kwituje, nadal zachowując stoicki spokój, co jeszcze bardziej mnie podburza. – Dopóki byłaś dzieckiem, to mama o tobie decydowała. Gdybyś była mniej... niesforna i nie udowadniała na każdym kroku swojej nieodpowiedzialności, tej rozmowy by nie było, a ty nadal mieszkałabyś w Filadelfii, studiując psychologię kliniczną. Tak, jak zawsze tego chciałaś – dodaje, a ja czuję ukłucie w piersi, gdy jego słowa we mnie uderzają. Doskonale wie, że trafił w mój czuły punkt, a po głowie przebiega mi myśl, że zrobił to celowo. Zawsze to robił, by udowodnić swoją rację i dać mi do zrozumienia, że zaprzepaściłam swoją przyszłość dla jakiegoś faceta.
– Problem w tym, Rainer, że sytuacja nie miałaby miejsca, gdybyś potrafił trzymać język za zębami, nie robiąc z siebie maminsynka, by ciągnąć pieniądze od rodziców do końca życia. Robiłeś to wszystko, żebym to ja była tym gorszym dzieckiem. Może i sama pakowałam się w kłopoty, ale potrafiłam też sama sobie z nimi poradzić. To przez ciebie o wszystkim się dowiadywali. Donosiłeś o wszystkich złych rzeczach, które robiłam tylko po to, by twoje stały się dla nich niewidoczne. By cała uwaga rodziców skupiała się na mnie, żebyś dalej mógł roztrwaniać ich pieniądze. Nie byłam ślepa ani głupia. Chciałam tylko żyć, nie przejmując się, co powiedzą ludzie i nie analizując, które moje zachowania negatywnie wpłyną na wizerunek rodziny. Nie bałam się sięgnąć po to, czego chciałam. Nie byłam takim tchórzem, jak ty a ty mi to odebrałeś. Jedyną rzecz, o której sama mogłam decydować. Odebrałeś mi wolność, Rainer. Wolność, której nie zwrócą mi cholerne święta w Aspen i wasze marne próby pojednania.
Nie czekam na jego odpowiedź. Rozłączam się, rzucając telefon na szklany stolik i pozwalam sobie, by gorzkie łzy wydostały się spod moich powiek. Daję upust emocjom, które zaczęły kotłować się we mnie, gdy tylko odebrałam połączenie. Zaczynam płakać jak małe dziecko, nie potrafiąc złapać oddechu. Moim ciałem wstrząsa głośny szloch rozpaczy, który wyrywa się z mojego gardła, a w duchu wyklinam mojego brata za to, że miał czelność dzwonić i rozdrapywać stare rany.
Skulona siadam w rogu kanapy i oplatając kolana rękoma, przyciągam je bliżej klatki piersiowej, po czym chowam głowę w zagłębieniu. Z całych sił staram się uspokoić i opanować nierówny oddech, który miesza się ze słonymi łzami. Czuję paraliżujący uścisk w żołądku, który przyprawia mnie o mdłości. Mimo panującego ciepła, cała dygoczę, gdy stres obezwładnia moje ciało.
Drżącą dłonią odszukuję kieszeń szlafroka, a z jej środka wyciągam paczkę papierosów. Nie dbam o to, że jestem w domu i już po chwili odpalam jednego, mocno się nim zaciągając.
Wiem, że później będę żałować tego, że nie wyszłam na zewnątrz, ale teraz jest to ostatnie, o czym jestem w stanie myśleć.
Nikotyna zderza się z moim gardłem, drażniąc je, a następnie wdziera się do moich płuc, stopniowo przynosząc mi ulgę. Bicie serca powoli zaczyna się normować, a ja w końcu mogę głęboko odetchnąć. Po łzach zostają tylko zaschnięte ślady na policzkach, które przecieram grzbietem dłoni.
Kiedy udaję mi się uspokoić, jedyne, na co mam ochotę to sen. Czuję się na tyle wyczerpana, że nawet nie kłopoczę się z tym, by pójść do sypialni. Zamiast tego, rozciągam się na całej długości kanapy i przykrywając się kocem, zamykam powieki. Mam nadzieję na szybki sen, jednak mija ona w momencie, gdy telefon ponownie się rozdzwania. Przeklinam pod nosem, odszukując wzrokiem urządzenie.
– Bez kurwa żartów – szepcze pod nosem, gdy widzę, że mój brat znowu do mnie dzwoni. Tym razem nie mam zamiaru odbierać. Odrzucam połączenie i podejmuje kolejne próby zaśnięcia. Bezskutecznie, bo sytuacja się powtarza.
Po kilku minutach nieudolnej walki, by się ze mną skontaktować, Rainer nareszcie odpuszcza. Mam nadzieję, że tym razem dosadnie zrozumiał, że nie mam zamiaru przyjeżdżać do żadnego cholernego Aspen. Oddycham z ulgą, gdy telefon milczy przez kilka minut, co upewnia mnie w przekonaniu, że chłopak dał sobie spokój, gdy nagle dociera do mnie dźwięk informujący o nowej wiadomości. Wzdycham i sięgam po telefon.
Chciałem uniknąć przekazania ci tej wiadomości przez telefon, ale widzę, że nadal jesteś kurewsko uparta. Babcia Moira zachorowała. Rokowania są kiepskie. Chcieliśmy, żebyś spędziła z nami święta i miała okazję się z nią pożegnać. To mogą być jej ostatnie święta, Winter. Nie żałuj swojej decyzji.
Moje serce zamiera. Wpatruję się w ekran, w kółko czytając wiadomość od początku. Mam nadzieję, że to tylko zły sen, z którego zaraz się obudzę, ale nic z tego. Łzy ponownie cisną mi się do oczu, kiedy wybieram numer brata, a w ciszy, jaka panuje w domu, słyszę tylko przyspieszone bicie swojego serca.
– Kiedy będziecie w Aspen? – pytam, gdy tylko połączenie się rozpoczyna, nie czekając na słowa Rainera.
– Przylatujemy za dwa dni – oznajmia.
Kątem oka zerkam na kalendarz wiszący na ścianie. Szybko kalkuluję moje plany na nadchodzące dni i gdy nie odszukuję w głowie żadnych ważniejszych wydarzeń, które musiałabym odwołać, odzywam się:
– W porządku. Przyjadę.
I choć jest to ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę, wiem, że muszę się tam pojawić. Babcia była jedyną osobą, która nie potępiała moich wyborów, a po prostu przy mnie była i mnie wspierała. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym nie miała szansy się z nią pożegnać i podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiła.
Była warta każdego mojego cierpienia, które było następstwem wizyty w Aspen.
***
Zaciskam skostniałe palce na kierownicy z taką siłą, że bieleją mi knykcie. Mrużę oczy, wpatrując się w ciemną i zaśnieżoną drogę przed sobą. Widoczność na jezdni jest znikoma, a reflektory auta pozwalają mi sięgnąć wzrokiem zaledwie o dwa jardy dalej.
Jadę autostradą międzystanową, której długość ciągnie się przez tysiące mil, otoczona górami, które wywołują we mnie niezidentyfikowany lęk i niepokój. Wysokie drzewa w połączeniu z mroźnym, zimowym wieczorem, sprawiają, że w środku mnie tli się strach. Trzyma w ryzach mój żołądek, sprawiając, że serce kołata mi w piersi. Gałęzie drzew rzucają na drogę przeraźliwy cień, na którego widok przełykam ciążącą w moim gardle gulę.
Podkręcam głośność radia, by dodać sobie otuchy, a następnie wprawiam w ruch wycieraczki, gdy padający śnieg przybiera na sile. Klnę pod nosem, zwalniając, bo przez to moja podróż wydłuży się jeszcze bardziej. Jestem w trasie już od trzynastu godzin i niewiele brakuje, bym dojechała na miejsce, gdyby nie niesprzyjające warunki pogodowe. Z jednej strony jestem zła na siebie, że nie wybrałam podróży samolotem, ale pociesza mnie myśl, że jadąc autem, mogę wrócić do domu w każdej chwili, gdyby pobyt w Aspen wyjątkowo zalazł mi za skórę. Nie musiałabym wtedy liczyć na nikogo innego jak na siebie.
Spomiędzy moich warg wydostaje się westchnięcie przepełnione zmęczeniem. Czuję, jak moje powieki samoistnie zaczynają opadać, a to źle wróży. Przekręcam stację w radio, poszukując czegoś tutejszego, aż w końcu natrafiam na prognozę pogody, w której spiker ostrzega przed nasileniem się opadów śniegu, a nawet wystąpieniem burzy śnieżnej. Przeklinam pod nosem na tę wiadomości, gdy zdaję sobie sprawę, że pogarszające się warunki pogodowe mogą zmusić mnie do niechcianego postoju.
Po upływie kolejnej godziny mój samochód nareszcie dotacza się do znaku informującego, że niecałą milę dalej znajduję się zjazd do miasteczka Silverthorne. Oddycham z ulgą na ten widok, postanawiając zatrzymać się w nim, aż pogoda nieco się uspokoi. W dodatku moje zmęczenie sięga na tyle wysoko, że mogłabym stwarzać zagrożenie na drodze.
***
Kolorado wita w Silverthorne.
Uśmiecham się pod nosem, widząc znak powitalny miasteczka. Przeczesuje dłonią skołtunione włosy i już po kilku minutach skręcam w zjazd, przy którym dostrzegam pierwszy hotel. Nie chcąc marnować czasu na dalsze poszukiwania, kieruję się w jego stronę. Wjeżdżam na parking, zatrzymując się jak najbliżej wejścia. Zanim wysiadam z auta, rozglądam się dookoła, orientując się, że poza mną nie ma tu nikogo. Marszczę brwi w zakłopotaniu, zastanawiając się, czy to miasteczko jest na tyle pozbawione turystów, czy hotel ma, aż tak złą renomę, że nikt się w nim nie zatrzymuję.
Przenoszę wzrok na rozpościerającą się przede mną budowlę i po chwili dostrzegam plakat, który od razu rozwiewa moje wątpliwości.
Hotel w remoncie.
– Kurwa – sarkam pod nosem i wycofuję się z parkingu. Ponownie kieruję się wzdłuż ulicy, rozglądając się za innym noclegiem.
Silverthorne samo w sobie jest urokliwe. Typowe górskie miasteczko, które na każdym rogu krzyczy o zbliżających się świętach, poprzez błyszczące ozdoby i namawia do skorzystania z zimowych atrakcji. Jednak przez panującą pogodę ulice świecą pustkami, co sprawia wrażenie, jakby było niezamieszkałe.
Wysiadam z auta, zarzucając na głowę kaptur kurtki, gdy kilka minut później trafiam na Hampton Hotel. Biegiem ruszam w kierunku wejścia, modląc się bym i tym razem nie pocałowała klamki.
Popycham oszklone drzwi i z ulgą wypuszczam powietrze z płuc, gdy ustępują, a ja wchodzę do środka. Na wejściu wita mnie zapach drewna, lasu i odświeżaczy powietrza. Na samym środku stoi recepcja wykonana z mahoniu, którą oplatają migoczące światełka. Poza nią w holu znajduje się szary komplet kanap i foteli oraz kilka stolików z broszurami hoteli, jak i atrakcji, jakie zapewnia miasto. Wchodząc w głąb, udaję mi się dostrzec nieubraną jeszcze zieloną, prawdziwą choinkę, a to wyjaśnia ten przyjemny zapach, unoszący się w powietrzu.
Zdejmuje powoli kurtkę, czując jak ciepło rozchodzące się z kominka, coraz mocniej we mnie uderza. Podchodzę bliżej kontuaru i dopiero teraz dociera do mnie, że jestem tu kompletnie sama. Rozglądam się dookoła, a cisza panująca w budynku jedynie to potwierdza.
Przełykam nerwowo ślinę, gdy w mojej głowie zaczynają pojawiać się sceny z horrorów, które zaczynały się równie niewinnie od zatrzymania w przydrożnym motelu.
Kilka razy uderzam palcem wskazującym w dzwonek stojący na recepcji, licząc, że dzięki temu ktoś się zjawi i mnie obsłuży. W międzyczasie mój wzrok napotyka klucze porozwieszane na ścianie naprzeciwko z przypiętymi, jak mniemam, numerami pokojów. Z konsternacją na twarzy zauważam, że nie brakuje ani jednego, jakby w hotelu nie było żadnych gości. Moje serce jeszcze bardziej przyspiesza, a ja zaczynam robić się coraz bardziej nerwowa, gdy nagle zza pleców dociera do mnie niski, męski głos.
– Hotel jeszcze jest nieczynny, ale zapewniam, że znajdzie pani coś w okolicy – oznajmia mężczyzna, a zanim się odwracam, w mojej głowie kiełkuję myśl, jakobym kiedyś już go słyszała.
– To drugie miejsce, w którym się zatrzymuję i jak się okazuję, drugie nieczynne – oznajmiam, odwracając się w kierunku, z którego dochodził głos. – Zaczynam tracić nadzieję, że cokolwiek jest tu otwarte – dodaję, zatrzymując się i wzrokiem szukając nieznajomego mężczyzny. Chwilę mi to zajmuje, ale gdy w końcu na niego natrafiam – zamieram.
Mężczyzna stoi u szczytu schodów, prowadzących na piętro, które położone są zaraz przy kominku z prawej strony recepcji. Lewą ręką sunie po poręczy, gdy powoli z nich schodzi, ostrożnie stawiając kroki. Nieprzerwanie się w niego wpatruję, nie mogąc opanować szaleńczego bicia serca, które wyrywa się w jego stronę, jak i drżącego oddechu na samą myśl, że dzieli nas tak niewiele. Brunet mierzy mnie uważnym spojrzeniem, a ja nie mam wątpliwości, że on również mnie poznał.
– Vincent – szepcze pod nosem niedowierzająco, niemal niesłyszalnie, gdy w końcu przystaje naprzeciwko. Miła woń jego perfum od razu we mnie uderza, a ja przypominam sobie wszystkie noce, w których zasypiałam otulona tym zapachem.
– Winter – wypowiada moje imię z tą samą czułością, z którą robił to pięć lat temu, i która działa na mnie równie paraliżująco, co wtedy.
Ostrożnie przykłada palec wskazujący do mojego policzka i przejeżdża nim, odgarniając zbłąkany kosmyk włosów za ucho. Mam wrażenie, że wyznacza ścieżkę pełną wrzącej lawy na mojej twarzy, kiedy ciepło jego dłoni zderza się z moją zmarzniętą skórą. Moim ciałem wstrząsa dreszcz przyjemności, gdy jego dotyk rozbudza we mnie głęboko skrywaną tęsknotę i na nowo wzbudza chęć przekroczenia granic przyzwoitości. Przypomnienia sobie jak cholernie dobrym uczuciem było oddawanie się w jego ramiona.
Przypomnienia sobie, jak to było posiadać go na własność.
– Minęło tyle czasu, a ty nadal wyglądasz tak samo... – Cichy pomruk wydobywa się z moich ust, gdy wtulam twarz w dużą dłoń. Łypie wzrokiem na jego atletyczną sylwetkę, odzianą w błękitną koszulę, spod której przez niedopięte guziki wyłania się klatka piersiowa.
Rękawki materiału podwinięte są do łokci, dzięki czemu z łatwością mogę dostrzec wypukłe żyły zarysowujące się na jego przedramionach. Zagryzam dolną wargę, gdy moje spojrzenie zjeżdża nieco niżej, natrafiając na srebrną klamrę paska przeplecionego przez szlufki czarnych, garniturowych spodni. – Tak samo dobrze – dodaję, przymykając powieki i delektując się tą chwilą. Mimo upływu czasu nadal potrafię przywołać w pamięci obraz jego ciała, które teraz skrywa pod ubraniami.
– Za to ty... – mówi, odchylając głowę i mierzy mnie wzrokiem pełnym podziwu. – Wydoroślałaś. Już nie jesteś moją małą, niewinną Winter – dodaje, a mnie mimowolnie ściska w żołądku na te słowa, bo pięć lat temu pragnęłam być jego już na zawsze.
– Niewinną to z pewnością – prycham ze śmiechem na rozluźnienie atmosfery, bo choć kiedyś łączyło nas wiele, ta niechciana rozłąka sprawiła, że stres przejmował nade mną kontrolę, a ja czułam się jak zakochana i zagubiona nastolatka w towarzystwie swojego obiektu westchnień.
– Co tu robisz, Winter? Czy ty... szukałaś mnie? – pyta, a w jego głosie wyczuwam nutę nadziei. Wstrzymuję oddech na jego słowa.
– W zasadzie trafiłam tu przypadkiem – oznajmiam, czując, jak własne słowa kruszą mi serce.
Naprawdę chciał, bym go szukała?
– Takie przypadki mogłyby mi się trafiać częściej – kwituje, układając wargi w półuśmiechu. Przyjemne ciepło rozlewa się we mnie, uświadamiając, że tęskniłam za tym widokiem równie mocno. – Długo planujesz zostać?
– Właściwie zależało mi jedynie na przeczekaniu, aż pogoda nieco się polepszy. Potem miałam ruszać dalej – odpowiadam, zerkając, jak jego mięśnie ramion napinają się, gdy pomaga mi uporać się z kurtką.
– Miałaś? To znaczy, że twoje plany uległy zmianie? – dopytuje ciekawsko, unosząc jedną brew i odwiesza moją kurtkę na wieszak za recepcją.
– To zależy, jak długo pozwolisz mi tu zostać – droczę się. Vincent tylko śmieje się w odpowiedzi, a mi do głowy przychodzi bardzo ważna kwestia. – Swoją drogą, jak to się stało? – pytam, unosząc ręce i obracam się na boki, wskazując na wnętrze budynku. – Nigdy nie wspominałeś, że twoja rodzina posiada hotelu w takim miejscu – napomknęłam, rozglądając się dookoła wzrokiem pełnym podziwu.
– Jeszcze do niedawna sam o tym nie wiedziałem. Kilka miesięcy temu dostałem go w spadku po dziadku, z którym niespecjalnie utrzymywałem kontakt, ale byłem jego jedynym wnukiem. Jak się okazało po jego śmierci, uwzględnił mnie w swoim testamencie, przepisując
mi cały hotel. Postanowiłem od razu zabrać się za odświeżenie wnętrza, by zdążyć z otwarciem do rozpoczęcia sezonu zimowego, ale jak widać, pracę nieco się wydłużyły – wyjaśnia, gestem ręki zapraszając mnie do miejsca, gdzie stoją kanapy. Siadamy na jednej z nich, przodem do siebie.
Czuję, jak zaczynam się rumienić, gdy Vincent wlepia we mnie swoje spojrzenie, które niemal przecina mnie na wylot. Mam wrażenie, że mężczyzna bez trudu odczytuje ze mnie każdą emocję i obawę.
– Ale gdy patrzę na ciebie, siedzącą tak blisko mnie, że znowu mogę cię dotknąć... moja złość na inżyniera, który dał dupy z projektami, mija. – Niemal szepcze, gdy po moim rdzeniu przechodzi dreszcz ekscytacji.
Te słowa wymazują z mojej głowy wszelkie wątpliwości odnośnie do tego, czy Vincent tęsknił za mną przez te wszystkie lata równie mocno, co ja za nim. Utwierdzają mnie w przekonaniu, że to, co nas łączyło, mimo tego, że było zakazane, było również prawdziwe. Jedyne w swoim rodzaju.
– To wszystko stało się tak niespodziewanie, że nawet nie miałam okazji się z tobą pożegnać – mówię, nieco nostalgicznym tonem, wspomnieniami wracając do dnia, w którym opuściłam Filadelfię i Vincenta, a ból związany z tym wydarzeniem na nowo gości w moim brzuchu.
Odchrząkuje, poprawiając się w miejscu i próbując pozbyć się tego nieznośnego kłucia w żołądku.
– Ja również nie mogłem się z tym pogodzić przez te wszystkie lata. Momentami nawet żałowałem, że nie trzymałem języka za zębami – wyznaje, a mówiąc to, patrzy mi prosto w oczy.
– Nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego powiedziałeś o nas mojemu bratu?
Wykorzystuję sytuację, by pociągnąć go trochę za język. Ze względu na naszą nagłą rozłąkę nigdy nie miałam okazji go o to zapytać, a przez wiele lat to pytanie zdążyło głęboko zakotwiczyć się w mojej głowie.
– Był dla mnie jak brat. Nie widziałem powodów, przez które miałby tego nie zaakceptować. Nie widziałem powodów, przez które miałby potępić naszą miłość, Winnie – wyznaje. Mimo złości, jaką czuję na samo wspomnienie tego, że Vincent zdradził nasz sekret Rainerowi, moje serce mięknie, gdy słyszę, w jaki sposób wypowiada zdrobnienie, którym zwykł mnie nazywać. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak długo go nie słyszałam, jak i z tego, że mój mózg całkowicie je wyparł. Zapomniałam, że kiedykolwiek ktoś mnie tak nazywał, jakby ono nigdy nie istniało.
– Byłam jego młodszą siostrą, a ty jego najlepszym przyjacielem – stwierdzam, dając do zrozumienia, że to był wystarczający powód, aby Rainer o niczym się nie dowiedział. – Poza tym... obiecałeś mi to – dodaję, przypominając, co spotyka się z ciężkim westchnieniem z jego strony.
– Wiem i nigdy nie powinienem łamać tej obietnicy, nadszarpując twoje zaufanie – obwieszcza, dłonią poprawiając czarne włosy. Chwilę się nad czymś zastanawia, jakby analizował czy powinien wypowiedzieć słowa, które cisnęły mu się na usta. – Ale ty nie zachowałaś się lepiej, kłamiąc na temat swojego wieku – wypomina, a jego słowa są równoznaczne z tym, jakbym dostała w twarz.
W milczeniu wpatruję się w niego i choć uważam, że jest najlepszym, co mogło mnie w życiu spotkać, to w tym momencie mam ochotę wydrapać mu oczy.
– A co by to zmieniło? – prycham, próbując opanować złość w głosie.
– To, że będąc nieświadomy tego, ile naprawdę masz lat, mogłem wpakować się w poważne kłopoty! – wypala zbyt ostrym, jak na moje oko, tonem. Przełykam ślinę, bo jego słowa działają na mnie, jak czerwona płachta na byka.
– Nie miałam pojęcia, że Rainer nigdy nie powiedział ci ile mam lat, a ty nigdy o to nie pytałeś! Uznałam, że jesteś tego w pełni świadomy, zatem nie okłamałam cię. Jedynie sprawiłam, że byłeś przekonany o mojej pełnoletności – przedstawiam swój punkt widzenia, nie starając się ukryć złości w głosie. – Poza tym, gdybyś wiedział... pewnie nawet byś na mnie nie spojrzał – dodaję, łagodniejąc i ściszając ton.
– W tym rzecz, Winter.
Zamieram. Niemal słyszę, jak moje serce pęka, gdy przed oczami przelatują mi wszystkie wspólnie spędzone chwilę, które Vincent przekreślił w jednej sekundzie.
– Nie powiedziałeś tego – syczę, mrużąc brwi w dezorientacji. Łzy zaczynają łaskotać mnie pod powiekami.
– Kochanie, wiem, że to boli – mamroczę, zbliżając się do mnie i oplata rękoma moje drżące dłonie. – Ale spróbuj mnie zrozumieć. Miałaś tylko piętnaście lat, gdy robiłem z tobą te wszystkie rzeczy... Cholera i choć tak bardzo kochałem to z tobą robić, to mogłem trafić za kratki, gdyby tylko ktoś się o tym dowiedział. Powinniśmy się cieszyć, że skończyło się to w ten sposób, a teraz możemy siedzieć tu razem. Jak za dawnych lat.
Jego ciepły oddech zderza się z moją skórą, gdy znajduję się na tyle blisko, by oprzeć swoje czoło o moje. Jedną ręką zaczyna gładzić mnie po włosach, a ja przymykam oczy, napawając się jego obecnością i zapachem, który zawsze sprawiał, że traciłam zdrowy rozsądek.
– Tak cholernie za tobą tęskniłem. Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę – szepcze wprost w moje usta. Przybliżam się jeszcze bardziej, rozchylając wargi i pragnąc ponownie poczuć na nich te od niego.
Całe szczęście nie muszę długo czekać, aż mężczyzna napiera na mnie z całej siły, ciskając w usta zachłannym pocałunkiem, przepełnionym minioną tęsknotą. Bez zastanowienia go oddaję, zarzucając mu przy tym ręce na szyję. Czuję, jak wypełnia mnie ulga i poczucie spełnienia, które wędruję w dół mojego brzucha, znajdując swój koniec u zbiegu ud. Podniecenie wzrasta z każdym agresywniejszym muśnięciem warg, a ja na dobre przypominam sobie to wspaniałe uczucie euforii, które wypełniało mnie za każdym razem, gdy jego dłonie błądziły po moim ciele, pieszcząc je z nieprzerwanym pożądaniem.
– Nawet nie wiesz, ile razy wracałem myślami do nocy, w których miałem cię tylko dla siebie – mruczy między pocałunkami. – Świadomość, że znowu tu jesteś, sprawia, że nie chcę cię już nigdy puścić.
Z moich ust wydobywa się jęknięcie, gdy w akompaniamencie tych słów jego ręka wsuwa się pomiędzy moje nogi. Mężczyzna coraz bardziej pochyla się nade mną, a już po chwili leżę płasko na kanapie. Vincent obdarowuje mnie mokrymi pocałunkami, sunąc wargami od szyi, aż po obojczyki. Odchylam głowę do tyłu, poddając się przyjemności, która dociera do każdego zakamarka w moim ciele, powodując, że pragnę go poczuć. Tu i teraz.
Palcami zwinnie podciąga materiał mojego swetra do góry, z łatwością się go pozbywając. Następnie rozpina zamek moich spodni, wkładając rękę do środka i z wyuczoną delikatnością zaczyna mnie pieścić, drugą dłonią mocno ugniatając jedną z piersi. Z trudem łapie kolejne oddechy, gdy jego ruchy stają się coraz szybsze i pewniejsze, prowadząc mnie na skraj rozkoszy.
– Taka piękna i cała moja – mamrocze.
Sięgam do paska jego spodni i po omacku staram się go rozpiąć. Gdy w końcu udaję mi się z nim uporać, dłonią przejeżdżam po bokserkach, na których zarysowuje się satysfakcjonująca erekcja. Z ust mężczyzny wydostaje się ciche warknięcie, gdy droczę się z nim przez kilka sekund, aż w końcu sam uwalnia go spod czarnego materiału.
– Nie każ mi dłużej czekać. Ani jednej, pieprzonej sekundy.
Te słowa niosą się po ścianach budynku, by na końcu zawisnąć w powietrzu, między zduszonymi jękami i odgłosem naszych ciał, kiedy brunet chwyta mnie pod uda. Podnosi mnie tylko po to, żeby zaraz opaść na miękki dywan, aż w końcu wbija się we mnie, wyrywając z mojego gardła głośne sapnięcie. Wstrzymuję oddech, gdy zaczyna rytmicznie się poruszać, przyprawiając mnie o drżenie ciała.
– Nigdy nie przestałam być twoja – wykrztuszam, całkowicie zaaferowana błogostanem, do jakiego doprowadza mnie Vincent. Mam jednak nadzieję, że mężczyzna zrozumie, iż moje słowa były nawiązaniem do tych, które wypowiedział jakieś dwa kwadranse temu, gdy się zobaczyliśmy. Nic więcej nie mówi, składając na moich ustach gwałtowny pocałunek.
Jego ruchy są szybkie, mocne i zdecydowane, a to wystarcza, by wpędzić mnie na skraj prawdziwego szaleństwa, które na końcu okazuje się drogą do wiecznej nirwany.
***
Ze snu wyrywa mnie ciężkie, męskie ramię, które przyciąga mnie do siebie odrobinę za mocno. Otwieram oczy, dostrzegając rękę Vincenta, która oplata mnie w pasie, zgniatając mój brzuch i sprawiając mi tym lekki ból. Krzywię się, próbując rozluźnić się z jego objęć, co spotyka się z jęknięciem niezadowolenia z jego strony. Czekam chwilę i ponawiam próbę, jednak bezskutecznie. Uścisk jest niemal żelazny.
– Już chcesz ode mnie uciec? – bełkocze zachrypniętym głosem, a ja czuję jego oddech gdzieś na swoich łopatkach. Oczami wyobraźni widzę, jak chowa twarz w moich włosach.
– Długo spaliśmy? – pytam, unosząc głowę. Z miejsca, w którym leżymy, bez problemu jestem w stanie dostrzec okna i zauważyć, że na dworze nadal panuje noc, a śnieg nie przestał sypać.
– Jakieś dwie godziny – oznajmia, unosząc rękę, którą mnie obejmuje i zerka na zegarek, który zdobi jego nadgarstek. – Dawno nie miałem tak regenerującej drzemki – kwituje ze śmiechem, a ja długo nie pozostaje mu dłużna.
– Cieszę się, że chociaż w tym mogłam ci pomóc.
Kiedy Vincent w końcu wypuszcza mnie z objęć, czuję ogarniający mnie chłód, dlatego rozglądam się w poszukiwaniu ubrań. Zauważam je porozrzucane po podłodze, zaraz niedaleko nas, dlatego czym prędzej wstaję z miejsca. Pozostaję tyłem do mężczyzny, kiedy ponownie je na siebie zakładam, a z ust nie schodzi mi uśmiech, gdy w głowie ciągle na nowo odtwarzam sceny minionych godzin.
Kiedy pięć lat temu Rainer wraz z matką odebrali mi wolność, sądziłam, że już nigdy nie poczuje tego wyzwalającego uczucia. Dzisiaj Vincent sprawił, że ponownie miałam okazję go zaznać i wiem, że nie chcę tracić tego już nigdy.
– Zdradzisz mi, dokąd tak właściwie jedziesz?
Głos bruneta przecina panującą ciszę i dociera do mnie, a ja zastanawiam się, czy powinnam mówić mu prawdę. Nie wiem, czy nadal utrzymuje kontakt z moim bratem. Nie chcę przypadkiem sprawić mu przykrości, gdyby okazało się, że nie otrzymał zaproszenia do Aspen. Z drugiej strony wiem, że to właśnie kłamstwa sprawiły, że wiele spraw się pokomplikowało.
– Do Aspen – odpowiadam zgodnie z prawdą po chwili namysłu. Zerkam na mężczyznę, chcąc zobaczyć jego reakcję, ale nie dostrzegam nic, co mogłoby wskazywać na to, że poczuł się urażony. Oddycham z ulgą na ten widok.
– Chcesz powiedzieć, że spędzisz tegoroczne święta z rodziną? – pyta niedowierzająco, a ja marszczę brwi w niezrozumieniu.
– Dlaczego tak cię to dziwi?
– Od dwóch lat nie dawałaś znaku życia, a będąc jeszcze w szkole, nie chciałaś ich widywać. Jestem po prostu zdziwiony – oznajmia, jak gdyby nigdy nic, a ja nieruchomieje na chwilę.
– Chcesz mi powiedzieć, że przez cały ten czas wiedziałeś, gdzie byłam? – odzywam się z wyrzutem. W duchu modlę się, by Vincent zaprzeczył, ale nic z tego. Tej nocy moje serce ponownie się kruszy.
– Uwierz, próbowałem się z tobą kontaktować, ale każdy list, telefon czy osobiste odwiedziny musiały być uzgadniane z twoją mamą. Potem rzuciłaś szkołę nikogo o tym nie informując, a ja nie wiedziałem, gdzie cię szukać.
Parskam na wspomnienie swojej matki. Mogłam się tego domyślić. Była w stanie posunąć się do wszystkiego, byleby postawić na swoim. Cholerna, nieugięta Erika pieprzona Adams.
– Co zmusiło cię do przyjazdu? Bo nie uwierzę, że zrobiłaś to z własnej woli, chcąc pojednać się z rodzinką. W dodatku w święta, których nienawidzisz bardziej od nich.
Rzucam mu spojrzenie pełne rozbawienia.
Nadal znajdujemy się na podłodze, gdzie Vincent opiera się plecami o kanapę z łokciami zarzuconymi na jej siedzisku, a ja zajmuje miejsce tuż obok niego. Wzdycham przeciągle, gdy przypominam sobie o powodzie przyjazdu, a szara rzeczywistość boleśnie we mnie uderza.
– Babcia Moira zachorowała – mówię cicho. – Rainer twierdzi, że to mogą być jej ostatnie święta. Nieważne jak bardzo ich nienawidzę, nie wybaczyłabym sobie, gdybym je przegapiła – dodaję, spuszczając wzrok na swoje palce. Chcę skupić swoją uwagę na czym innym, by nie myśleć o chorobie babci i jej konsekwencjach. – Gdyby nie to, nawet nie przyszedłby mi ten pomysł do głowy.
– Wtedy byśmy się nie spotkali – zauważa, a ja mu przytakuję. – Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu – dodaje. I choć wiem, że ma rację, nie potrafię powstrzymać bólu, atakującego mój żołądek.
– To jedyna dobra rzecz, jak mogła mnie spotkać w te święta.
Oboje milkniemy, wpatrując się w siebie nawzajem w zupełnej ciszy. Badam wzrokiem jego zmęczoną twarz, którą powoli pokrywają niewielkie zmarszczki i zarost. Moje serce raduję się na ten widok i w tej chwili jestem wdzięczna, że pogoda zmusiła mnie do zrobienia sobie postoju.
– Dokładnie pamiętam dzień, w którym opowiedziałaś mi, jak bardzo nienawidzisz świąt, popierając to całkiem zabawnymi argumentami. Pamiętam też, jak bardzo zapragnąłem wtedy to zmienić. Chciałem dać ci nowe, lepsze wspomnienia, żeby ten okres nie kojarzył ci się tylko z czymś złym i dołującym. Oprócz tego chciałem podarować ci coś namacalnego, co przypominałoby ci o mnie i dodawało otuchy za każdym razem, gdyby coś nie szło po twojej myśli. Jedyne czego żałuję to tego, że zabrakło mi na to czasu.
Przełykam ciężko ślinę, wpatrując się w niego z rosnącą w moim gardle gulą, utrudniającą mi wypowiedzenie czegokolwiek, gdy Vincent wyciąga telefon i spogląda na wyświetlacz.
– Już po północy, a to oznacza, że dokładnie pięć lat temu, dwudziestego czwartego grudnia w wigilię, odebrano mi cię. Twoja matka wysłała cię na inny kontynent w pieprzoną wigilię tylko po to, abyśmy się więcej nie spotkali. Straciłem tym samym okazję, aby podarować ci to. – Z tymi słowami unosi ręce, sięgając gdzieś do swojej szyi. Mija chwila, nim wyciąga spod koszuli złoty łańcuszek i ostrożnie układa go sobie na dłoni.
Wstrzymuje oddech, spoglądając na niego wielkimi oczami i czując, jak łzy coraz bardziej cisną mi się do oczu. Jego słowa sprawiają, że cały ból związany z tamtymi wydarzeniami gości w moim sercu. I choć teraz mam go ponownie na wyciągnięcie ręki i już nikt nie jest w stanie mi go odebrać, nie potrafię zrobić nic, by ten ból minął. By ktoś zabrał go ode mnie bezpowrotnie.
– Chciałem podarować ci go pięć lat temu. Jako dowód, że będę obok zawsze, gdybyś tego potrzebowała – wyjaśnia, zbliżając się do mnie, a moim oczom ukazuje się, mała blaszka z wygrawerowanymi dwiema, małymi literami.
V&W.
– Przez cały ten czas go nosiłem. I choć nie było cię przy mnie fizycznie, miałem cząstkę, która mi o tobie przypominała. Zaraz obok serca, które nigdy nie przestało za tobą tęsknić. Przejdźmy przez to razem, Winnie. Pojedźmy do pieprzonego Aspen razem, aby
wprowadzić świąteczny chaos i pokazać im wszystkim, że się mylili. Że nie byłaś tylko głupią i naiwną nastolatką, a ja nie byłam facetem, który to wykorzystał. Pokażmy im, że razem możemy wszystko, bo świat od zawsze należał do nas. Być może sprawi to, że te święta będą łatwiejsze do zniesienia, a ty w końcu poczujesz się lepiej
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top