Rozdział 9
-O, siema, Chloe. Przyszłaś dać sobie w żyłę?
-Cześć, Mike. Nie, ale potrzebuję ostrego shota. Czysty towar-podkreśliłam ostro.
-Dziś nie mam, mam tylko jakieś dopalaczowe gówno. Lepiej tego nie bierz, nawet ja się boję.
-Dawaj mi to.
-Chloe...
-Dawaj. Mam sześć stów.
-Jak chcesz. Ale ostrzegam, że jeśli tego nie rozcieńczysz, i to porządnie, zetnie cię. Ostatecznie.
-Spoko. Za sześć stów to ile będzie?
-Dla ciebie? Dziesięć mililitrów.
-Masz-podałam mu pieniądze.
Nawet nie przeliczył. Schował pieniądze do kieszeni i nogą podsunął mi pustą skrzynkę odwróconą do góry dnem. Usiadłam i założyłam nogę na nogę.
-Po co ci to?-zapytał, podając mi bardzo małą, ciemną buteleczkę.
-Nie twój interes, Mike-wzruszyłam ramionami z lekkim uśmiechem.
-Kumam.
-A jakąś czystą strzykawkę masz?
-No mam, pewnie-poszedł do innego pomieszczenia i po chwili wrócił ze strzykawką jeszcze w opakowaniu.-Powaga, po cholerę ci to jak nie dajesz sobie w żyłę?
-Już mówiłam, stary, nie twój interes. Dla twojego dobra.
-O kurwa... Czuję się jak w jakimś pierdolonym filmie sensacyjnym-zaczął się śmiać.-Co ty, kurwa, kogoś chcesz kropnąć?
Zaśmiałam się czysto kurtuazyjnie. Wyłapał kurtuazyjność. Bystry ćpun, cholera jasna.
-Eee... J-ja pierdolę... O-okay, ja nic n-nie wiem.
Wolno wypuściłam powietrze przez nos.
-Nie wtrącaj się i będzie dobrze.
-Tylko się nie wsyp, od kogo masz towar.
-Spoko.
-Bo nie będę cię bronił, jeśli to mnie będą oskarżać.
-Możesz się uspokoić? Póki ty nie zaczniesz sypać, nie znajdą nawet śladu. Zadbam o to.
-Ja pieprzę. Dobra, gorsi od ciebie tu przyłażą, wali mnie to. Umiem być dyskretny.
-Wyjdzie ci to na dobre, kolego.
-Dlaczego zawsze, kiedy mówisz ,,kolego" brzmi to tak creepy?
Wzruszyłam ramionami i ruszyłam do wyjścia z magazynu. Zatrzymałam się jeszcze na moment, kląc w myślach.
-Coś jeszcze?-zapytał drżącym głosem.
Przygryzłam na moment wargę, zastanawiając się.
-Daj mi jeszcze skręta. Stówa?
-Starczy na dwa.
-To daj dwa-wzruszyłam ramionami i podeszłam do niego.
Cofnął się nieco. Naprawdę bystry ćpun.
-No? Długo mam jeszcze czekać?
-N-nie, już ci daję-wyciągnął dwa skręty z kieszeni i podał mi je, dygocząc.
Wyjęłam banknot i spojrzałam na nominał.
-Jednak dwie stówy. No nic, będzie na imprezę.
-Dzie-Dzięki-zająknął się i, wiedząc, że nie ma innego wyboru, sięgnął po pieniądze.
Przyciągnęłam go za wyciągniętą rękę do siebie, odwracając go tyłem. Zatkałam mu usta ręką, wyciągając nóż.
-Wybacz, Mike. Nic osobistego-ironicznie zacytowałam morderców z jednego z gorszych sortów filmowych i wbiłam mu ostrze w brzuch na wysokości wątroby, którą chyba udało mi się przebić, sądząc po kolorze krwi.
Chciał zawyć, ale moja dłoń skutecznie wytłumiła większość dźwięku. Szarpnął się - idiota, wciąż z nożem w brzuchu - ale nie miał ze mną szans. Był wychudzonym ćpunem, a ja wysportowaną, lepiej zbudowaną od niego dziewczyną. Wynik był oczywisty.
Po może minucie jego ciało zwiotczało i pozwoliłam, by upadło na ziemię. Odsunęłam się o krok, spojrzałam na kałużę krwi, a potem na swoje ubranie. Westchnęłam krótko. Ni to wyprać, ni to wyrzucić. Najbezpieczniej będzie chyba ukryć. Albo spalić. Później się tym zajmę, już w domu. O tej porze po drodze już nie powinno być nikogo.
Zabrałam cały towar, jaki miał przy sobie i wszystkie pieniądze. Będzie na jakiegoś ćpuna.
Zresztą... I tak mam coś jeszcze do załatwienia.
Znalezienie ojca zajęło mi niecałą godzinę. Stał w ciemnej uliczce, dyskutując ze ścianą, ewidentnie schlany, bo ,,pod wpływem" to zdecydowanie za słabe określenie.
-Piewdohona... Kurhwa...
Bolesna świadomość więzów krwi...
-Ho fam?!
To w zamierzeniu miało być chyba ,,Kto tam?". Dobra motywacja, żeby nie nadużywać alkoholu-nie wyglądać i nie zachowywać się jak on.
Nie wychodziłam z cienia, więc nie było mnie widać. Uznał, że tylko mu się wydawało i upił kilka łyków z butelki, którą trzymał. Ledwo mógł ustać na nogach. O walce czy ucieczce nie było mowy. Wolno ruszyłam w jego stronę, w prawej, luźno opuszczonej ręce trzymając strzykawkę.
-Fy! Piewdohona...!
-Tak, tak, wiem. Obiecałam mamie, że już nigdy jej nie tkniesz i zamierzam dotrzymać słowa-doskoczyłam do niego, bez najmniejszego problemu wbiłam mu igłę w szyję i nacisnęłam tłok.
Chciał mnie odepchnąć, ale zanim zdążył mnie choćby dotknąć, odskoczyłam na bezpieczną odległość i spojrzałam na pustą strzykawkę oświetloną światłem mojej komórki. Udało się. Popatrzyłam na niego. Zamarł na moment, zachwiał się i upadł. Odczekałam kilka minut, a potem sprawdziłam puls.
-Branoc-rzuciłam drwiąco, używając słowa, z którego kiedyś korzystał on, usypiając mnie, kiedy miałam kilka lat.
Potem poszłam do domu. Zamarłam przed budynkiem, widząc, że w salonie pali się światło. Wiedziałam, że nie uda mi się przemknąć do pokoju, nie wzbudzając podejrzeń mamy. Spojrzałam na swoją bluzkę i spodnie we krwi. Cholera.
Weszłam do środka i zajrzałam do salonu, łudząc się, że może mama nie mogła zasnąć i przyszła do salonu pooglądać telewizję albo coś poczytać, ale nie. Leżała na kanapie blada, a lewa ręka luźno wisiała z kanapy. Podbiegłam do niej. Dopiero teraz miałam szansę zobaczyć, co się stało. Mama podcięła sobie żyły, a krew wypełniała podstawioną plastikową miskę. Odrzuciłam zakrwawiony nóż, który miała na brzuchu i z paniką zaczęłam tamować krwawienie. Bez zastanowienia zdjęłam z siebie bluzkę i przycisnęłam ją do kilkunastocentymetrowej rany. Wyciągnęłam komórkę i wybrałam numer alarmowy. Trwało wieczność zanim odezwał się dyspozytor.
-Dzień dobry, w czym...?
-Ulica Lithany'ego, kobieta po próbie samobójczej, podcięte żyły, straciła około...-popatrzyłam na miskę-litra krwi. Próbuję zatamować krwawienie.
-Spokojnie, już wysyłamy karetkę. Pani nazwisko?
-Cholera, krwawienie nie ustaje... Co jest...?
Mój wzrok przykuło opakowanie leków. Wytężyłam wzrok, próbując odczytać małe litery na pudełeczku jakieś trzy metry ode mnie, nie przestając zaciskać rąk na zdecydowanie zbyt mocno krwawiącej ręce mamy i ignorując, że dyspozytor coś do mnie mówi.
-KURWA!-warknęłam głośno.-Wzięła opakowanie tabletek rozrzedzających krew. Szacowany czas przyjazdu karetki?
-Dziesięć minut. Proszę znaleźć coś, czym będzie pani mogła zatamować krew.
-Wpadłam na to! Zrobiłam to bluzką.
Jak już mówiłam.
-Jest pani w stanie wziąć coś jeszcze, żeby uszczelnić opatrunek?
Rozejrzałam się po salonie.
-Chyba nie. Jestem w salonie, poduszka da raczej niewiele.
-Zna pani ranną?
-To moja mama.
-Okay. Ile masz lat?
-Dziewiętnaście-podobno na tyle wyglądałam, a niekoniecznie chciałam, żeby szukali mi opiekuna.
-Okay. Mogę mówić ci na ty?
-Wali mnie jak będzie pan do mnie mówił-wysyczałam i wzięłam głęboki oddech.-Ale próbę uspokojenia doceniam. Za ile bedzie karetka?-usłyszałam, że załamał mi się głos.
-Moment... Osiem minut.
-Kpiny?
-Korki. Jak wygląda mama? Czy...
-Jak wykrwawiająca się kobieta, na przykład?-wycedziłam.
Nie zareagował na moją odpowiedź.
-Nie zaczyna dygotać? Nie sinieje?
-Nie dygocze i nie jest sina, tylko blada.
Milczał przez kilka niepokojąco długich sekund.
-Sprawdź puls.
Zadygotałam, słysząc to polecenie. Zrobiłam to i z ulgą wyczułam puls. Słaby to słaby, ale puls.
-Słaby, ale jest-powiedziałam zduszonym, prawie płaczliwym głosem.
Najwyraźniej nie zrozumiał.
-Powtórz, proszę.
-Jest puls-powiedziałam głośniej i wyraźniej.-Słaby.
-Ważne, że jest. Nie powiedziałaś w końcu jak się nazywasz.
Milczałam, patrząc na mamę, czując, że krew przecieka mi przez palce.
-Jak masz na imię?-upomniał się o moją uwagę.
-Chloe.
-Okay, Chloe, ja jestem Dave. I jak ci idzie?
-Tamowanie? Krew przecieka mi przez palce. Umiem to robić! To pieprzone tamowanie krwawienia przez te tabletki nie działa!-to zdanie raczej nie tylko w moich uszach zabrzmiało tak głupio i żałośnie.
-Rozumiem. Wiem, że to trudne, ale musisz się uspokoić. Ratownicy niedługo będą.
-,,Niedługo"...-zasyczałam.
-Niedługo. Spokojnie, Chloe. Co z mamą?
-Bez zmian. I wciąż krwawi.
-To normalne. Wszystko będzie dobrze.
Po kilku minutach usłyszałam syreny, które brzmiały jak fanfary zwycięstwa-mama wciąż żyła, a pomoc była już na miejscu. Już wyszli z karetki i... Nie pukajcie, debile, tylko wchodźcie!
-OTWARTE!
Weszli do salonu i od razu zaczęli się nią zajmować.
-Świetnie się spisałaś.
-Przeżyje?-szepnęłam i niekontrolowanie zaczęłam szlochać.
Wizja śmierci mamy była cholernie przerażająca.
-Zrobimy wszystko...
-Nie prościej odpowiedzieć ,,Nie wiemy"?-wyszeptałam, z trudem łapiąc oddech.
-Twoja mama przeżyje.
-Zatamowane, pani doktor.
-Zabierzcie ją do karetki, a ja zajmę się nią-spojrzała na mnie.-Chloe, tak?
Skinęłam głową, patrząc jak biorą mamę na noszą i wynoszą ją z salonu.
-Chcesz coś na uspokojenie?
Pokręciłam lekko głową.
-Na pewno?
-Tak.
-Jesteś cała we krwi. Weź prysznic i przyjedź do szpitala świętej Joanny. Taksówką.
Trochę nieprzytomnie spojrzałam w dół. Doktor i dwójka ratowników widzieli mnie zakrwawioną i w samym staniku. Będą mieli o czym gadać na stacji-pomyślałam już nieco uspokojona i skinęłam lekko głową.
-Albo wiesz co... Pojedź z nami, tylko weź sobie jakieś ubranie.
-Miała mnie pani zająć, rozumiem, ale proszę mi powiedzieć, co tam się dzieje.
-Mama jest opatrywana.
-Pani doktor-odezwał się jeden z ratowników z krótkofalówki.-Prosimy do nas. Szybko.
-Co jest?
-Wstrząs.
-Już idę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top