Rozdział 7
Ocknęłam się w białej sali. Szpitalnej, sądząc po charakterystycznym zapachu. Spojrzałam na policjanta, który odepchnął się od okna i podszedł do mnie. Dopiero wtedy zarejestrowałam, że mama siedzącą po lewej stronie mojego łóżka głaszcze mnie po policzku.
-Chloe, skarbie? Jak się czujesz?
-W porządku...
-Chciałbym z tobą porozmawiać, Chloe-odezwał się cicho policjant.-Pamiętasz co się stało?
-Tak. To już kwalifikuje się pod przekroczenie granicy obrony koniecznej?
-Zależnie od adwokata, sądu i prokuratora.
-Ale niekoniecznie od całej sytuacji?-uśmiechnęłam się lekko, ale zaraz potem skrzywiłam się z bólu, wciąż czując skutki oparzeń.
-To się rozumie samo przez się. Masz siłę, żeby porozmawiać?
-Przy adwokacie-powiedziała ostro mama.-Poza tym ten świr próbował oblać ją kwasem! Poza tym oszpecił jej chłopaka i koleżankę.
-Właśnie, co z Chrisem?
-Jest po operacji, ale poza kilkoma bliznami nic mu nie będzie.
-To dobrze.
-Twoja koleżanka też ma się dobrze.
-Ciebie poparzyło najmniej, więc prawdopodobnie zemdlałaś pod wpływem emocji.
-Może-odpowiedziałam lekko nieprzytomnym głosem.-Przeżył to?
-Ksiądz?
-Tak, pytam, czy klecha żyje?
-Tak. Ale jego stan jest ciężki.
-Niestabilny, sądząc po tonie?
-Na twoim miejscu bym się nie cieszył. Jeśli umrze, będziesz miała znacznie większe problemy.
-Jeśli umrze, będzie jednego świra mniej na świecie.
-Chloe!
-Jestem socjopatką, nie mam empatii.
-Słyszałem. Więc co tam się stało?
-Sprowokowałam go, spróbował oblać mnie kwasem, uchyliłam się, usłyszałam krzyki, moja świadomość się wyłączyła i włączyła się dopiero, kiedy wbiłam mu nóż w brzuch.
-Wiesz, że twój chłopak próbował cię odepchnąć z linii ataku?
-Hm. Nie, nie wiedziałam. Dlatego zebrał najwięcej, tak?
-Niestety.
-Chcę do niego iść.
-Jak tylko złożysz zeznania.
-Okay.
Weszłam do sali Chrisa chwilę po tym jak udało mi się wyperswadować policjantowi wejście tam ze mną. Chris wyglądał na przerażonego moim widokiem. A raczej tym, że go widzę. Z twarzą i szyją obwiązaną bandażem i bez włosów.
-Przystojniak-rzuciłam na powitanie.
-Chloe, ja... Wiem, wyglądam okropnie, ale...
-Zamkniesz się wreszcie, histeryku?-podeszłam do niego i ostrożnie usiadłam na jego łóżku.-Wali mnie twój wygląd. Zwłaszcza że wyglądasz jak wyglądasz, bo chciałeś mnie obronić. Dziękuję.
Był... zdziwiony. No dobra, ostro zszokowany.
-Wiem, że jestem okropna, ale nie do tego stopnia, żeby zrywać z tobą z takiego powodu po takiej sytuacji.
-Jesteś cudowna.
-Skoro tak twierdzisz. Boli?
-Wiesz co, dostałem taką dawkę morfiny, że jestem na lekkim haju. Kolory trochę mi się zlewają.
-Kiedy mają cię wypuścić?
-Za jakiś miesiąc. Chloe, co tam się później stało?
-Rzuciłam się na niego z nożem.
-O cholera... Będziesz mieć przez to problemy z policją?
-Umiem być przekonująca, Chris. Wszystko będzie okay.
-Jesteś pewna?
-Jasne.
Spojrzał ponad moim ramieniem.
-Cas?
Odwróciłam się gwałtownie, a Casandra zamarła.
-Przyszłam... odwiedzić Chrisa.
-Mhm. Obawiam się tylko, że jest odporny na twoje podrywy.
-Co? On... On wcale mi się nie podoba. W sensie jako chłopak. Jesteśmy tylko przyjaciółmi.
-Słyszysz jak to brzmi?
-Jak niby?
-Mało wiarygodnie.
-Jak się czujesz, Chris?
-W porządku...-odpowiedział, z niepokojem patrząc na moją twarz.
A ja dalej nie spuszczałam drwiącego spojrzenia z Casandry. Po chwili jednak odpuściłam.
-Może uda mi się załatwić tu dla ciebie lody. W ramach podziękowania. Jakieś specjalne życzenia?
-Czekoladowe. Dzięki, Chloe.
-To ja dziękuję. Mój prywatny rycerzyk-pocałowałam go krótko w usta.
-Jak to jest, że u ciebie każde takie określenie brzmi jak pieszczotliwa obelga? W ogóle jak to brzmi, ,,pieszczotliwa obelga". No ale tak.
-Chloe potrafi-mama stanęła w drzwiach.-Dzień dobry. Jak się czujesz, Chris?
-W porządku, dziękuję-wciąż patrzył na mnie.
Pocałowałam go najbardziej ostentacyjnie i długo, jak mogłam sobie teraz pozwolić, potem wstałam i popatrzyłam na Casandrę. Z wściekłością zaciskała zęby.
-No co? Przecież ci się nie podoba, więc nie masz powodu być zazdrosna-minęłam ją, uderzając ją z bara (no co? Stała w drzwiach) i wyszłam, ignorując spojrzenie mamy.
Poszła za mną.
-Co ci zrobiła?
-Nieważne. Idę do baru. Powinni mieć tam kawę, nie?
Westchnęła cicho.
-Mają, ale niezbyt dobrą. Kupię ci colę.
-Okay.
Ruszyłyśmy w stronę szpitalnego baru.
-Kochanie, tata...
-Ma mnie w dupie. I vice versa, więc nie udawajmy, że jest inaczej, okay?
Nie skomentowała, a oczy zaszły jej łzami. Tyle za komentarz mi wystarczyło. Spochmurniałam, ale jej proszące spojrzenie powstrzymało mnie od komentarza.
-To co, cola czy chcesz coś innego?
-Może być cola. Dzięki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top