Rozdział 12
Matt.
Wiem, że będziesz czytał ten list w najgorszym momencie swojego życia. Będzie to zapewne tuż po tym jak nie będziesz potrafił włączyć pralki i będziesz szukał instrukcji na półce z albumami. Tak, więc na początek, ten czerwony guziczek z napisem "on" jest do włączania pralki, a potem musisz wybrać odpowiedni program. Ale to napiszę ci na dole. Poza tym nie wrzucaj wszystkiego jak leci, sprawdź czasem kieszenie!?
Pewnie śmiejesz się teraz, ale to dobrze. Nie zapomnij się śmiać. Nie będzie to nic złego kiedy czasem się uśmiechniesz. Nawet mogę powiedzieć, że będę zła kiedy tego nie będziesz robił. Nie wiem gdzie trafię po... no wiesz... kiedy mnie już zabraknie. Jeśli wyślą mnie na górę, w co wątpię, to będę na ciebie patrzeć z góry i uwierz mi ukradnę Bogu kilka piorunów i rzucę w ciebie jeśli będziesz chodził z miną zbuntowanego dzieciaka ( którym umówmy się jesteś odkąd cię znam). Jeśli jednak wyślą mnie na dół, co jest bardziej prawdopodobne, to wyślę do ciebie kolegów demonów i pogadają sobie z tobą inaczej.
Chcę ci przez to powiedzieć, że nie chcę twojego smutku i żalu. To ostatnie czego chciałam dla ciebie. Kocham cię jak wariatka i zawsze będę. Dlatego chcę, żebyś w miarę szybko się ogarnął po mojej śmierci i zadbał o siebie i naszego syna. Właśnie... przejdę do sedna.
Dlatego, że kocham cię nad życie, to znam cię na wylot i wiem co będziesz robił jeśli zdarzy się tak, że zginę w pracy. Piszę ten list bo czuję, że tak właśnie będzie. Nasza praca jest niebezpieczna, ale zawsze to wiedzieliśmy i poniekąd dlatego to kochamy! Ratowanie ludzi, ludzkiego dobytku i cała ta otoczka, jest dla nas jak motor napędowy do dalszego życia. Więc jeśli teraz zgodziłeś się ze mną, to nie broń tego naszemu dziecku.
Chociaż on już nie jest dzieckiem. Wyrósł nam sporych rozmiarów ważniak, który ma charakter po nas obu. Dlatego jeśli nawet cały świat będzie przeciw, on i tak postawi na swoim, a ty masz go wspierać! Rozumiesz? Masz być po jego stronie, choćby nie wiem co! Nie obchodzi mnie twój żal, czy troska. On chce być strażakiem! I jeśli po mojej śmierci będzie dalej chciał nim być, pozwolisz mu! Wiem, że to nie będzie łatwe...
Dasz mu żyć własnym życiem! Kapitanie Casey, rozumiemy się? Mam nadzieję, że przytaknąłeś, bo inaczej pamiętaj pioruny albo demony! On jest mądry, ma to po tobie. Da radę tylko uwierz w niego! To nasz syn, Matt! Chroń go, ale nie zakazami, a wsparciem! Macie tylko siebie!
Dobrze, kończę, bo za moment wrócisz z pracy, a ja jestem cała popłakana. Wiedz, że cię kocham i zawsze będę przy tobie, nawet jeśli nie będziesz mógł mnie zobaczyć. Dziękuję ci za każdy dzień odkąd cię poznałam. Za każdą naszą kłótnię i radości. Za każdą noc i dzień.... Zawsze będziesz moim Kapitanem.
Kocham cię, Alice!
Ian czytał list z zapartym tchem. Zachowywał się dokładnie tak jak jego ojciec gdy zaczął czytać list Alice. Najpierw był w szoku widząc jej pismo na białej kartce. Potem zaczął się śmiać z jej żartów. Następną reakcją było osłupienie, a potem już tylko płacz. Tak też teraz wyglądał Ian. Siedział na sofie trzymając pięść przy ustach, a po policzkach płynęły łzy. Czuł jak znów rozpada się na kawałki. Jak tego dnia gdy dowiedział się, że jego matka nie żyje. Rozpadł się i nie potrafił pozbierać. Jej słowa dudniły mu w uszach jakby to ona do niego mówiła z kartki papieru. Każde słowo mimo, iż dla kogoś mogło być błahe, dla niego miało ogromne znaczenie. Jego matka była dla niego wszystkim, a z tego listu wynika, że i on dla niej był wszystkim. To bolało! Bardzo. Mając świadomość, że jesteś dla kogoś nikim, albo że nie dba o ciebie zbytnio jest mniej uciążliwa gdy ta osoba odchodzi. Natomiast gdy znika z twojego życia osoba, która uważa cię za centrum swojego wszechświata... Rozpadasz się i zaczyna wciągać cię czarna dziura wychodząca z twojego wnętrza.
- Odpuściłem, dając ci żyć własnym życiem. Uświadomiła mi, że myliłem się w wielu sprawach i do dziś się mylę - przerwał ciszę Matt. - Kochała nas jak nikt inny nie pokocha nas nigdy. Dlatego wciąż nie mogę zaakceptować tego, że jej nie ma. Wciąż nie mogę też pojąć dlaczego pakujesz się w coś co zabrało ci matkę, która cię tak kochała - dodał ponuro.
- Kochała? Wciąż nas kocha... - poprawił go Ian. - I ja też wciąż ją kocham. Nie rozumiem dlaczego używasz czasu przeszłego? - słowa Matta wzbudziły kolejną falę złości w Ianie. - Nie rozumiesz dlaczego chce być strażakiem? - Ian wstał podszedł śmiało do biurka i położył papier przed Kapitana. - To przeczytaj to jeszcze raz, tym razem ze zrozumieniem! Taki jestem! Nie zmienisz mnie! Jestem strażakiem, tu... - wskazał na swoje serce. - I co byś nie zrobił zostanę nim do końca życia, bo mam wsparcie z góry! - popatrzył ojcu w oczy. - Albo z dołu... - dodał odwracając się na pięcie i wyszedł trzaskając drzwiami. Zostawił ojca w konsternacji. Matt nie rozumiał dlaczego tak zareagował. Nie dostrzegał jak jego słowa bardzo raniły jego syna. Mimo listu od ukochanej żony, nie chciał pozwolić Ianowi na spokojne dążenie ścieżką kariery strażaka.
Ian zatrzymał się dopiero gdy mocny Chicagowski wiatr uderzył go w twarz gdy opuścił budynek. Tego było za dużo! Zbyt wiele emocji! Dawno nie czuł się tak przytłoczony. Ostatni raz gdy opuszczał Chicago. Zabrał samochód i ruszył w nieznanym sobie kierunku. Nie miał planu ani zapasu gotówki. Mijał stan po stanie, aż trafił do Nevady. Tam został na jakiś czas.
Nie wspomina tego za dobrze. Kiedy tylko się zatrzymał w motelu od razu obrał kierunek bar! To była jego zguba. Nie dość, że się upił to pierwszy raz wziął coś więcej niż zioło. Kilka tabletek później nie mógł już bez nich funkcjonować. Zatrudnił się jako barman, potem doszły inne dodatkowe zarobki, dzięki czemu miał dostęp do swojego "leku". To trwało kilka miesięcy. Pił, ćpał, pieprzył wszystkie piękne dziewczyny w mieście. Nic nie było dla niego ważne. Otrzeźwiał kiedy obrobili mu składzik. Miał tam dragi za blisko pięćdziesiąt tysięcy. Cała nowa dostawa, którą miał przywieźć do swojego szefa wieczorem. Okazało się, że ktoś dostrzegł gdzie chowa towar i go zabrał. A Ian? Nie wiedział co robić. Zawinął rzeczy i uciekł do L.A. Miał nadzieję, że tam go nie dopadnie zła ręka! Zostawił dziewczynę, o którą trochę się martwił. Jednak bardziej martwił się wtedy o siebie. Egoizm był jego kolejnym grzechem.
W L.A. postanowił wyjść na prostą. Za gotówkę, która mu została z handlu wynajął mieszkanie. Zrobił sobie detoks i po kilku dniach męczarni doszedł do siebie. Postanowił wrócić do swoich marzeń. Zapisał się do akademii, chciał być strażakiem, jak sobie kiedyś zaplanował. Kilka miesięcy i stanął w remizie. Ekipa przyjęła go chłodno, co było dla niego zaskoczeniem. Do tej pory widział remizę jako ciepłe miejsce, gdzie jest jego rodzina i czuł się tam jak w domu. Tym razem było inaczej. Jako stażysta był nikim, więc najcięższa praca spoczywała na nim. Po czasie okazało się, że trafił do najgorszej remizy w mieście i co by nie robił nie było tam za dużego pola do popisu, więc zrezygnował. Nie chciał być "takim" strażakiem, który cały dzień siedzi grając w karty z innymi strażakami, a na wezwaniach jest jak żółw z przyczepioną naczepą. Nuda!
Chciał być kimś więcej, więc zapisał się na dodatkowy kurs medyczny. Zajęło mu to sporo czasu, nie był dobrym uczniem, ale przebrnął przez to i dostał się do karetki. Po kilku miesiącach pracy spotkał chłopaka, który rozpoznał w nim gościa z Nevady. Ian był w szoku, że ten wie kim jest. Szybko zawinął się z partnerem z dzielnicy i ruszył dalej ratować życia. Jednak to nie był koniec historii. Do Caseya zgłosiło się dwóch policjantów. Prosili go o pomoc, wyciągając przeciwko niemu kilka dowodów, które dostali z małego miasteczka w Nevadzie. Tego Ian się nie spodziewał, a że więzienie nie było na liście jego życzeń poszedł na współpracę. W czasie wolnym miał wkręcić się w grupę zajmującą się handlem dragami. Miał udawać medyka który miał im dostarczać co raz to nowsze specyfiki. Udało się, ale po kilku dniach Iana napadło czterech gości. Zapakowali go do auta i wywieźli. Był wtedy pewny, że już po nim, mimo iż policja miała go osłaniać. Jednak gdy się nie zjawili jedynym pocieszeniem była szybka śmierć, bo to co zrobili mu tam w jednym z magazynów Ian nie zapomni do końca życia.
Zawsze myślał, że tortury są tylko na filmach i w prawdziwym życiu nikt nie jest w stanie traktować drugiego człowieka prądem. Mylił się, choć dorastał w Chicago! Mieście Papy Johnn'ego i Al Capone! Przestępczość to codzienność w Chicago, ale Ian był wychowywany w bańce mydlanej zwanej kochającą rodziną. Czuł się bezpieczny w swoim mieście. Tutaj jest w obcym. Wisiał kilkanaście godzin na haku pod sufitem ze związanymi rękoma, nim wpadła policja. Zagarnęła całe towarzystwo, a Iana odwieźli do szpitala. Wstrząs mózgu, kilka połamanych żeber i arytmia wywołana prądem. Do tego, jak wisienka na torcie, dziura po kuli. Tą akurat dostał przypadkiem, rykoszet z broni policjanta.
Gdy doszedł do siebie miał tylko jeden plan. Zniknąć. Jednak nie miał pojęcia gdzie. Do głowy przyszło mu tylko jedno.... Chicago!
Kolejny gotowy. Mam nadzieję, że nie zanudziłam.
Takie małe wyjaśnionko, żeby można było pójść dalej.
⭐ i komentarze mile widziane (jak zwykle) XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top