1

Widzę tylko ciemność. Czuję zgniły odór spalenizny i kurzu. Czym sobie zasłużyłem na taki żywot?

Parskam w ciemności, widzę tylko chmarę kurzu, które wywołuję. Rozglądam się w poszukiwaniu ludzi, którzy mają podpiąć mnie do tego wozu, w którym zazwyczaj ciągnę węgiel.

Mocno opieram się o sznurkowy kantar w nadziei, że go zerwę, ale tylko bardziej wpijam go w już dosyć głęboką bliznę pod kantarem.
                             
                                         ***

Z płytkiego snu, który wydaje się trwać kilka sekund budzi mnie uderzenie ręki w mój zad.

- Idziesz! - warczy na mnie Matthew.

Szarpę głową do góry, obnażam zęby i kładę po sobie uszy sprzeciwiając się, ale znowu dostaję klapsa.

Nerwowo rżę ruszając nierównym stępem przed siebie. Znam już drogę na pamięć, 2 lata w kopalni zrobiło swoje.

Po 5-minutowym marszu po raz pierwszy od
kilkunastu miesięcy...

Słyszę kroki kroki konia.

Nadstawiam wysoko uszy i zarzucam łbem.

- Cześć. - rżę zachrypniętym głosem, ale zaraz się krzywię na jego dźwięk. Oh, jak ja dawno nie mówiłem...

- Hej. - parska. Z tonu głosu rozpoznaję, że to moja dawna przyjaciółka, którą poznałem na początku mojej pracy. Nawet nie zdążam jej odpowiedzieć, bo..

Zaraz tego żałuję, że w ogóle się odezwałem. Z tyłu rozbrzmiewa krzyk Matthewa i jeszcze kilku innych górników.

Gwałtownie zrywam się do przodu i z trudem jak najszybciej przebieram nogami przechodząc w nierówny galop. Miałem dzisiaj szczęście - wózek był zaskakująco lekki.

Kładę uszy po sobie i brnę w ciemność. Po minucie się męczę, ale mimo tego zwalniam.

Mam wrażenie, że mój kantar zaraz przerwie mi pysk na wylot - niestety trzyma się i to bardzo dobrze.

Słyszę trzask, zapewne oderwała się jedna z "rączek" wozu. Niestety chomąto tak bardzo naciska, że jestem zmuszony zwolnić.

Opieram się o ścianę i ciężko dyszę.

- Tu jest! - słyszę krzyk Thomasa, który celuje we mnie latarką. Snop światła szybko mnie okala.

Zapewne Thomas widzi spoconego, dyszącego konia opierającego się o ścianę. Ciemnigniade, umięśnione zwierzę patrzy na nich zabójczym i nieufnym wzrokiem. Węgiel cały się wyspał, koń pokryty bliznami nawet nie drży.

- Bierzemy go! - krzyczy ktoś i gwałtownie wystrzela w moją stronę.

Przerażony odskakuję w bok ocierając się boleśnie o ścianę. Mimo to zmuszam się do wolnego, urywanego galopu.

Zaraz tego mocno żałuję.

Kiedy zamierzam stawić kolejną nogę, natrafia ona na kamień.

Zdezorientowany tym nagłym zwrotem akcji potykam się i boleśnie spadam na ostre kamienie, które zapewne teraz ranią mi skórę na brzuchu.

W kilka sekund ludzie podbiegają do mnie. Teraz nie mam jak uciec - po prostu leżę bez ruchu i wpatruję się ciemność.

Powoli odzyskuję słuch i słyszę jakieś mamrotanie ludzi, który klęczą nade mną.

- ...złamana.

- ...już nic z niego nie będzie.

- Co zrobimy?

- Trzeba go uśpić! Z niego nic nie będzie.

- Jak mamy go uśpić? - słyszę niecierpliwy głos. - Kołysankę mu zaśpiewać? Przecież on nie wyjdzie na powierzchnię, nie umie, więc jak mamy go zawieźć do weterynarza?

- Masz rację. - mówi ktoś inny. - Pozostaje...

- ...wpakować mu kulkę w łeb. - dokańcza Matthew.

Wiedziałem, że nigdy mnie nie lubił. Byłem dla niego zwykłą pracującą maszyną. Nawet nie dał mi imienia.

Wzdycham cicho. Wiem, że to moje ostatnie godziny, a może minuty.

Czuję gwałtowne, mocne szarpnięcie, które nakazuje poderwanie się do góry. Z trudem wstaję. Po bólu w prawej nodze domyślam się, że jest złamana.

Matthew stanowczo ciągnie mnie za sznurek, który przywiązał mi wcześniej. Posłusznie ruszam w ramiona śmierci.

Po kilku minutach docieramy do pewnego miejsca. Jest ono większe i bardziej oświetlone - nigdy wcześniej tu nie byłem. Od razu na początku uderza mnie woń zgnilizny i krwi. Robię krok do tyłu, ale ktoś z kopie mnie po zadzie.

Nie mam wyjścia. Idę do przodu.

Matthew przywiązuje mnie do jakiegoś słupka, a ja przenoszę ciężar na trzy nogi, aby tak bardzo nie obciążać tej złamanej.

Słyszę kroki ludzi, którzy się ode mnie odsuwają. Tylko jeden człowiek po chwili podchodzi. Rozbrzmiewa ciche kliknięcie.

Po chwili czuję, że ktoś przystawia mi zimny metal do głowy. Nie jest to miłe uczucie, kładę po sobie uszy.

Ale ten dyskomfort spowodowany metalem, to nic w porównaniu z tym.

Ten sam mężczyzna bardziej wbija mi ten metal w głowę, czuję, że zaraz zrobi mi się tam dziura. Moja złamana noga coraz bardziej pulsuje.

- Teraz! - krzyczy ktoś z tyłu.

Mężczyzna stojący obok mnie łapie mocniej za metal, a później naciska spust.

Po pomieszczeniu rozchodzi się jeszcze większy huk.

Teraz domyślam się, że człowiek chce mnie zastrzelić.

Zaciskam mocno oczy. Czy już umarłem? Przecież to nawet nie bolało.

- Chybił! - słyszę przerażony krzyk.

- Wali się! Uciekajcie!

Ale dla ludzi nie ma już ucieczki. Ściany się walą, wyjście zasypują tysiące kawałków węgla.

Przerażony tym wszystkim rżę.

Szarpę za sznurek, próbując uciec, ale wiem, że nie ma już ucieczki.

Umrę tu razem z nimi, pod gruzami.

Słyszę szybkie kroki, jakiś człowiek podchodzi do mnie i mnie szybko przytula.

Po zapachu domyślam się, że to Matthew.

- Wybacz mi... - czy on płacze? - Po prostu chcę ci skrócić cierpienie...

Nawet nie zdążam poczuć znajomego mi już chłodu zimnego metalu na mojej głowie.

Rozlega się kolejny huk, i tym razem nie chybi.

Chwiejąc się padam na ziemię, w tym samym czasie, kiedy sufit zawala się na wszystkich i wszytko chonie ciemność.

824 słowa.
To mój pierwszy oneshot, myślę, że się spodobał :) Wiem, troszkę drastyczny xd
❤❤❤

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top