05. Holy Mother Of God, You Made A Mistake: Me
Jest coś kojącego w takim podróżowaniu na tylnym siedzeniu Impali.
I nigdy nie sądziłam, że to przyznam. Zasnęłam do cichego nucenia Deana; muzyka gra gdzieś w tle, i ledwo udaje mi się w ogóle wychwycić jakiekolwiek słowa, bo deszcz tak dudni o samochód. Nawet warkot silnika ani trochę mi nie przeszkadza, chociaż ogólna pogoda trochę martwi.
Nie będę udawać, że ostatnie dni nie dały nam trochę w kość. Ta ostatnia sprawa to był trop prowadzący donikąd; stara przyjaciółka Deana, która zna się dobrze na voodoo i hoodoo, naprawdę chciała nam pomóc, ale koniec końców też się poddała. Byłam z chłopcami w Luizjanie jako... konsultantka do spraw biblijnych.
Bo Castiela zabrakło po tym, co chłopcy zrobili w Kalifornii. Można powiedzieć, że anioł Zachariasz był o krok od osiągnięcia celu danego mu przez archanioła Michaela. Jakby tego było mało, odkryłam, że chłopcy mieli jeszcze jednego brata.
Adam. Oczywiście. Bo przecież nie można byłoby go nazwać inaczej. Ilość biblijnych szczegółów otaczających Winchesterów zaczyna mnie nie na żarty przerażać.
Tak czy inaczej, anioły chciały zastąpić Deana Adamem. Co miałoby sens, bo dzieciak był synem Johna, więc nadawał się do roli w przynajmniej pięćdziesięciu procentach. Cas poświęcił się, żeby chłopaki mogli wyratować swojego braciszka z opresji, co i tak nie wyszło, bo... koniec końców, trafił w niepowołane ręce.
Jak to uznał Dean, jedynym plusem całej sytuacji okazało się "zadźganie wrednego dziadygi". Oczywiście miał na myśli Zachariasza.
Nic nie idzie po ich myśli. I dobija mnie to, bo przyszłość okazuje się wątpliwa także dla reszty wszechświata. Sama śnię o jakichś dziwnych rzeczach, kiedy leżę na tylnych siedzeniach Impali; przed oczami przewijają mi się niewyraźne obrazy.
To głównie miejsca.
Jakaś jaskinia w górach, w której wszystkie ściany są zapełnione runami. Gabinet mojego taty sprzed tragedii. Ten jeden bar, do którego mama lubiła wracać. Salon Eliasa, w którym często spędzałam święta. Dom Bobby'ego, a raczej ogródek za nim, w którym zwykle bawiłam się kryształkami z kolekcji Kathleen.
Trochę tak, jakby mózg serwował mi najlepsze momenty, żeby przygotować mnie na nadejście tragedii.
― Lottie?
Sam Winchester jest naprawdę cudowny. Poważnie, rozumiem już Deana, bo sama byłabym teraz gotowa sprzedać duszę za tego faceta. Ma dobre serce i naprawdę mu zależy. Nawet w tej chwili, kiedy trąca mnie delikatnie palcami w ramię, uśmiecha się przepraszająco, gdy już namierzam go wzrokiem.
― Zatrzymujemy się jednak ― tłumaczy cicho. ― Dean nie da rady prowadzić w taką pogodę.
Jak najbardziej zrozumiałe. Nie wygląda to najlepiej. Kiwam więc głową powoli, podnosząc się do pozycji siedzącej. Sammy z rozbawioną miną wskazuje palcem na moją głowę, więc pochylam się nad oparciami przednich siedzeń, żeby przejrzeć się we wstecznym lusterku.
Wyglądam jak straszydło. Ale nie powinno mnie to dziwić.
Drzwi od strony kierowcy otwierają się nagle i do auta zagląda przemoczony Dean; naciągnął kurtkę na głowę, żeby chociaż odrobinę zminimalizować szkody, ale to nie za bardzo pomogło.
― Wezmę twoje rzeczy, leć do środka ― proponuje, patrząc na mnie wymownie. Zgadzam się krótkim i zaspanym "okej", bo oczy dalej mi się kleją; przecieram przymknięte powieki palcami, podczas gdy Dean narzeka:
― Jezu Chryste, napierdala, jakby jutra miało nie być...
Nie mówię, że nie trafił w dziesiątkę.
Jakieś pięć minut później udaje mi się wbiec do eleganckiego, przestronnego holu. I nie to, że narzekam, ale na przydrożny motel mi to nie wygląda. Gdzie my w ogóle jesteśmy? Bo z tego, co widziałam przed wejściem tutaj, to nie otaczało nas dosłownie nic konkretnego.
To jest środek pola.
― Usiądź na chwilę, załatwimy pokój ― proponuje zdyszany Sam. ― Wywalimy Deana na kanapę, okej? ― dodaje szeptem, kiedy już jego starszy brat biegnie w stronę recepcji, bez zastanowienia zostawiając nas w tyle.
Uśmiecham się wdzięcznie, bo mi naprawdę nie przeszkadza spanie na kanapie, ale dzisiaj nie pogardzę łóżkiem. Chłopaki raz zauważyli, że nie mam nic przeciwko mieszkaniu z nimi, i od tamtej chwili zawsze wybierają dla nas wspólną kwaterę. Czuję się w sumie bezpieczniej, jak są blisko, więc tym razem też wzruszam ramionami.
― Spoko ― zgadzam się z Samem. Mężczyzna posyła mi promienny grymas. ― Ładnie tu ― dodaję, rozglądając się po miejscówce.
Zgodnie z wcześniejszą radą Sammy'ego, zajmuję miejsce na jednej z kanap w poczekalni. Co ciekawe, kiedy do środka wpadają kolejni zagubieni wędrowcy, dwie pokojówki pędzą do nich z ręcznikami. Dean i Sam też takie dostają. Tylko ja siedzę tu sobie jak ostatnia idiotka, cała przemoczona.
Nieważne, wysuszę włosy w pokoju i przebiorę się w świeże ubrania.
Dean gestem dłoni zachęca mnie, żebym podeszła do nich dwóch; zauważam dwa kluczyki w jego ręce, podczas gdy Sam wypełnia ostatnie dokumenty.
― Mają ponoć zajebistą restaurację ― informuje Dean. Kącik moich ust unosi się nieznacznie. Oczywiście, że to jest jego priorytet.
― Bogu dzięki, umieram z głodu ― śmieję się. Poważnie, dałabym się pokroić za coś ciepłego do jedzenia. Nawet Sam się ze mną zgadza, kończąc wpisywanie danych na kartkę. Oni ruszają przodem, a ja uśmiecham się jeszcze grzecznie do recepcjonisty, rzucając na odchodnym:
― Dobry wieczór. Bardzo ładna nazwa hotelu.
Nawet nie podnosi wzroku znad klawiatury komputera. Zaciskam usta w cienką linię, odrobinę... urażona. Chciałam tylko być miła, a ten mnie tak perfidnie olewa.
Odpuszczam sobie. Nie ma sensu się przejmować takimi ludźmi, ale powinien być trochę milszy dla gości. Przynajmniej moim zdaniem. Doganiam chłopców, a Dean ściąga mi z ramienia moją torbę podróżną, chociaż zapewniam, że sobie poradzę.
On ma to gdzieś.
― To było niegrzeczne, że tak cię zignorował ― zauważa Sammy, marszcząc delikatnie czoło. Zerka przez ramię na recepcjonistę, jakby się zastanawiał, czy może nie powinien tam wrócić i powiedzieć mu, co o tym myśli. Głównie dlatego łapię go za rękaw kurtki, zapewniając z pozytywnym grymasem na ustach:
― W porządku, nie przejmuj się. Mają tu dzisiaj kocioł.
✦ . ⁺ . ✦ . ⁺ . ✦
Szwedzki stół to jest genialny wynalazek.
Staję przed trudnym wyborem, bo nie wiem, czy wziąć brownie, czy sernik. Koniec końców, decyduję się na to pierwsze, bo czekolady nigdy za wiele.
A przynajmniej tak właśnie powiedziałby Gabriel.
Nie. Cholera, nie. Nie ma myślenia o Gabrielu. Jeszcze ktoś tam w górze uzna to za modlitwę i ten wariat nagle pojawi się tutaj, na środku restauracji, przyprawiając kilku starszych gości o zawał. Wolałabym tego uniknąć.
Dlatego robię sobie szybko kawkę i wolnym krokiem wracam do Sama. A przynajmniej taki mam plan, bo... wcześniej zauważyłam, że jedna kobieta siedząca przy stoliku z boku uważnie mnie obserwuje, jakbym lada chwila miała ukraść połowę srebrnej zastawy. Teraz, kiedy ją mijam, też nie spuszcza ze mnie uważnego wzroku.
I czuję się przez to co najmniej niezręcznie.
Trochę przypomina mi Rose Gallagher. Ciekawe, co u niej, tak swoją drogą. Od wyjazdu z Knoxville nawet nie zastanawiałam się nad losem ludzi, których tam zostawiłam, bo najzwyczajniej w świecie nie miałam na to czasu. A teraz myślę o Rose tylko dlatego, że jakaś przypadkowa kobieta mi ją przypomniała.
Nieważne. Może ocenia moje wybory życiowe.
Opadam ciężko na miejsce obok Sama, który z jakiegoś powodu przypatruje mi się aż nazbyt troskliwie.
― ...to... głupio mi było wcześniej pytać, ale... gadałaś z nim? ― zagaja, a ja prawie dławię się ciastem. Dlaczego wyskoczył z tym tak nagle? Jakby tego było mało, przeraża mnie fakt, że z biegu pomyślałam wiadomo, o kim. ― Znaczy, widzieliście się od tamtego momentu? ― dodaje już mniej pewnie Sam.
Udaje mi się zażegnać kryzys i odpowiedzieć mu na wydechu:
― Nie. Nie wiem, co robić.
― Chcesz poznać moją opinię?
Grzebię widelczykiem w bogu ducha winnym cieście. A kiedy Sam zadaje to ostatnie pytanie, łypię na niego spode łba z nieukrywanym niepokojem.
― Boję się tej opinii ― przyznaję szeptem.
Ku mojemu zaskoczeniu, Sammy uśmiecha się szeroko.
― Ma na twoim punkcie świra.
Wbijam speszony wzrok w brownie. Nie tego się spodziewałam. I stresuje mnie to. Cholera, mówimy o archaniele. To jest byt, który widział, jak imperia powstawały i upadały. Dlaczego niby miałby zainteresować się właśnie mną? Dlaczego ja miałabym być dla niego wyjątkowa? Żadna ze mnie Helena Trojańska.
Nie wiem, to nadal wydaje mi się takie... nierealne, że z własnej woli spędził ze mną tyle czasu.
― Pomogłam mu trochę ― mamroczę niewyraźnie, bawiąc się małym widelczykiem. Kątem oka zauważam, jak Sam unosi wymownie brwi. ― On pomógł mi. W sumie... to tyle. Teraz zajadam smutek słodyczami i czekam, aż moja waga powie mi jasno, że powinnam przestać, bo któreś krzesło nie wytrzyma.
Niby zaczynam się śmiać pod koniec wypowiedzi, bo chcę po prostu zmienić temat, a to jest akurat pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, ale Sam wydaje się brać to na poważnie.
Może nawet aż za bardzo. To też mnie w nim ujmuje ― przyznał raz, że osobiście często ma problemy z akceptacją samego siebie. Co prawda u niego dotyczy to bardziej piekielnych aspektów, ale wiem, że rozumie.
― Jesteś okej ― zapewnia mnie stanowczo Sam. Nasze spojrzenia się spotykają i przysięgam, że ten facet mógłby roztopić lodowce takim czułym spojrzeniem. Mam ochotę się z nim kłócić, ale kiedy znowu się odzywa, głos grzęźnie mi w gardle, więc odpuszczam. ― Nawet bardziej, niż okej. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. I zasłużyłaś na to ciasto. I na kawę.
Uśmiecham się do niego wdzięcznie. Potrzebowałam to usłyszeć. Kiwam głową powoli, a Sam posyła mi równie pozytywny grymas, nim obydwoje wracamy do jedzenia. On skupia się na swojej sałatce, a ja na brownie, bo zdążyłam już wcześniej nacieszyć się ciepłą zupą dyniową. Była świetna, swoją drogą.
O cieście bym tego nie powiedziała, bo zrobiłabym jednak lepsze.
― ...wiesz, coś mi tu nie pasuje ― odzywam się po raz kolejny, kiedy już kończymy nasze posiłki.
Swoją drogą, Dean poszedł po drugą porcję żarcia razem ze mną, a nadal nie wrócił. Ten człowiek wie, co się liczy w życiu. Apokalipsa wisi nam nad głowami ― może Sam ma rację mówiąc, że zasługujemy na wszystkie proste przyjemności.
― Co dokładnie? ― zastanawia się na głos Sam. Przegląda coś na telefonie, i czuję się trochę winna, że mu przeszkadzam, ale on nie wygląda tak, jakby miał mi za złe.
― Nie wiem, ta nazwa... wyjdę na panikarę, ale u was nic nie jest przypadkowe.
Błagam, The Elysian Fields? Może i dawno nie czytałam niczego o Grecji, bo skupiłam się na biblijnych tematach, ale nie jestem idiotką. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, miejsce nazwane po greckim, mitologicznym raju powinno w nas wzbudzać pewne podejrzenia.
I Sam się ze mną zgadza. Czyli nie uważa mnie za wariatkę. To miłe.
― Potwierdzam, ale mnie bardziej martwi pogoda ― mamrocze niezadowolony Sam. Tym razem to ja kiwam energicznie głową, zapijając zmartwienia kawą, podczas gdy Dean-o wreszcie do nas wraca. Szczerzy się jak głupi do sera, stawiając przed sobą dwa zapełnione jedzeniem talerze. Uwielbiam patrzeć, jak ten facet cieszy się z posiłków, naprawdę. ― Dean. Powinniśmy jechać dalej.
To by było na tyle z dobrego nastroju Dean-o. Jego uśmiech znika w tempie ekspresowym ― zastępują go zmarszczone brwi i usta wygięte w żałosną podkówkę.
― Pogrzało was? ― pyta z wyrzutem. Zerkamy po sobie wymownie z Samem. ― Leje. Nie ma opcji.
― No właśnie. To jest wręcz... niczym biblijny potop ― zauważam, wpatrując się w niego wymownie. Dean łypie na mnie spode łba z ogromną dozą irytacji, a to znowu sprawia, że wywracam oczami. ― Ej, nie patrz tak na mnie! Po to mnie poprosiliście o pomoc, żebym wytykała takie rzeczy, tak? To zauważam, że Noe lada chwila zacznie budować Arkę.
Dean przenosi spojrzenie na swojego brata, wskazując na mnie głową, kiedy pyta:
― Słyszysz ją...?
Sam potwierdza to kiwnięciem głowy.
― Co więcej, zgadzam się ― odpowiada prędko.
Uśmiecham się delikatnie pod nosem. Ciężko jest tu wybierać faworytów, i wolałabym tego nie robić, bo spędzam z nimi ostatnio sporo czasu, a decydowanie się na jakiegoś ulubieńca zawsze komplikuje sprawy, ale...
...lubię Sama. Naprawdę. Może nawet trochę za bardzo.
― Ile w tym tygodniu spałeś? ― dopytuje zmartwiony Dean. ― Trzy, cztery godziny? Bobby sprawdza wszystkie możliwe tropy, okej? Rozmawialiśmy z każdym specjalistą hoodoo w dwunastu stanach i przegrzebaliśmy wszystkie notatki Hammonda i Honeycomba.
― No, i nie zamierzam się poddać.
― Nikt nie planuje tego zrobić. Zwłaszcza ja. Znajdziemy sposób na pokonanie diabła, okej? Niedługo. Czuję to. I znajdziemy Casa, znajdziemy Adama. Ale wypalony na nic mi się nie przydasz.
Sam zastanawia się nad tym przez chwilę. Przenosi pytający wzrok na mnie, jakby naprawdę zamierzał wziąć pod uwagę także moją opinię. Ja tu jestem na doczepkę. Nie zamierzam się w to wyjątkowo angażować, dlatego wzruszam jedynie obojętnie ramionami. Zrobię to, co oni.
Przecież nie porwę się z motyką na słońce. Nie zamierzam z buta wracać do domu w taką ulewę.
― Dobra. ― Sam wreszcie przystaje na warunki Deana. ― Okej.
Starszy Winchester prostuje się dumnie, po czym wskazuje na brownie, na które zdecydował się tak, jak ja.
― Jak oceniasz ciasto? ― pyta, mrużąc badawczo powieki.
Rozglądam się ostentacyjnie po sali, nachylając się nad stolikiem, żeby wyszeptać konspiracyjnie:
― Zrobiłabym trzy razy lepsze.
Dean wciska do ust spory kawałek. A potem kiwa głową powoli ze zmieszaną miną.
― I z tym się zgodzę ― uznaje. Wymieniamy się sympatycznymi uśmiechami.
Dalej czuję się tak, jakby ktoś wypalał mi dziury w plecach. Z ciekawości oglądam się przez ramię; ta kobieta, która wcześniej mnie obserwowała, nadal to robi. Ale teraz w jej spojrzeniu jest coś... niepokojącego. Jakby była na mnie wściekła, chociaż nic jej nie zrobiłam, do jasnej cholery.
Może przeszkadza jej samo moje istnienie.
― Idę do pokoju ― oświadczam nagle. Nie wiem, mdli mnie. Sam mierzy mnie odrobinę zmartwionym spojrzeniem, kiedy podaje mi jeden z kluczy, ale uspokajam go uśmiechem. Klepię Deana po ramieniu, kiedy go mijam, wołając jeszcze przez ramię:
― Smacznego, chłopcy!
Ostatnie, co słyszę, to wesoły okrzyk Deana.
― Przyjdziemy później!
✦ . ⁺ . ✦ . ⁺ . ✦
W drodze do naszego pokoju zauważam, że musiałam się gdzieś skaleczyć. To tylko maleńkie zranienie na nadgarstku; mogłam zaczepić dosłownie o wszystko. Dlatego wycieram skórę o czarne spodnie i olewam sprawę.
Zajmuję za to jedno z łóżek, kiedy tylko trafiam do kwatery, i zaczynam odpisywać na wiadomości od moich pracownic. Dziewczyny dobrze sobie radzą pod moją nieobecność, i ufam, że niczego nie zawalą. Nawet Gabriel zapewniał mnie, że nie zrobią mi żadnego świństwa.
Spędzam w takiej przyjemnej ciszy przynajmniej pół godziny, starając się więcej nie myśleć o archaniele, ale nic w moim życiu nie było tak ciężkie, jak ignorowanie tego faceta. Poradziłam sobie z żałobą, dałam radę z odnalezieniem się w zupełnie nowym miejscu.
A z planszy zdejmuje mnie typ o miodowych oczach.
― Wow. Spójrz na to, Sammy! ― Nie dałoby się nie zauważyć przybycia Deana. Niby zwraca się do brata, ale kiedy tylko przekracza próg pomieszczenia, puszcza mi porozumiewawcze oczko. Uśmiecham się do niego słabo, poprawiając sobie poduszkę pod głową. ― Jesteśmy jak Rockefellerowie. Czekoladki! ― Oczywiście, że to jest najważniejsza rzecz, którą zauważa. Podnosi mały przedmiot z poduszki na drugim łóżku i podsuwa go pod nos Sama. ― Chcesz?
― Są okropne ― ostrzegam cicho.
Dean krzywi się nieznacznie, ale ufa mojej ocenie. Odkłada słodycze na szafkę przy łóżku z odrobinę zasmuconą miną, jakby mało mu było tych rzeczy, które wcześniej zjadł w restauracji. Nie to, że mu wypominam. Wręcz przeciwnie.
― ...to nieważne, w takim razie ― mamrocze, zamieniając czekoladkę na ulotkę, którą wcześniej pominęłam. ― Wow. Casa Erotica 13 na żądanie! ― Kręcę głową z politowaniem, i nie da się zaprzeczyć, że trochę mnie bawi to, jak cieszą go tak cholernie małe rzeczy. Dean wbija głupkowate, zadowolone spojrzenie w Sama, który parska tylko z niedowierzaniem. ― ...co?
Sammy unosi wymownie brwi; układa dłonie na biodrach, i chociaż nie zerka w moim kierunku, bo chyba czuje się dość niezręcznie z zaistniałą sytuacją, to wskazuje na mnie ostrożnym ruchem głowy.
Przerażone oczy Deana sprawiają, że parskam głośno.
― A, nie, spokojnie, Dean-o. Nie krępuj się.
― Lottie, ja autentycznie zapomniałem, że ty tu nadal jesteś ― mamrocze z zakłopotaniem Dean. Wzruszam lekko ramieniem.
― Porno tak działa na jego mózg ― śmieje się Sam, najpewniej próbując ratować nas wszystkich przed niezręcznym milczeniem. ― Musisz mu wybaczyć. I wiesz co, mi też coś coraz mocniej zaczyna tu śmierdzieć, im dłużej się nad tym zastanawiam.
Podrywam się z miejsca do pozycji siedzącej, z wielkimi od ekscytacji oczami piszcząc:
― Prawda?!
― O co wam znowu chodzi?!
Pełen wyrzutu jęk Deana nie robi na Samie żadnego wrażenia. Ewidentnie przywykł do zachowania brata do tego stopnia, że nie zamierza zbyt emocjonalnie na nie reagować. A przynajmniej stara się walczyć z ochotą na to.
― Dean, pomyśl przez chwilę ― prosi na ostentacyjnym wydechu Sam. ― Co czterogwiazdkowy hotel robi na takim zadupiu?
No właśnie, to się nijak nie klei. I jeszcze ta nazwa. Jakoś nie wydaje mi się, żeby ten potop za oknem też był przypadkowy.
Kobiecy jęk w pokoju obok jest za to małą niespodzianką. Przynajmniej dla mnie, bo Dean uśmiecha się tylko debilnie, a Sam wywraca oczami. A jednak, mimo to, kącik jego ust nieznacznie się unosi.
Ja tymczasem udaję, że mnie tu nie ma. Może pościel zaraz mnie pochłonie, czy coś.
Nic takiego nie ma miejsca.
Za ścianą znowu rozlega się wesoły chichot kobiety; mężczyzna, który z nią jest, coś do niej mówi, ale nie ma opcji, żeby zrozumieć, co. I nie byłoby w tym wszystkim absolutnie nic dziwnego ― to najpewniej jakaś szczęśliwa parka, która nie musi martwić się biblijną Apokalipsą ― gdyby nie fakt, że zaraz potem wszyscy podskakujemy w miejscach, zaskoczeni głośnym hukiem.
Wpatruję się w pęknięcia w ceglanej ścianie, starając się zrozumieć, co właśnie zaszło. Bo to zdecydowanie nie było normalne. Oczy mam wielkie jak talerze, gdy zsuwam powoli nogi z łóżka, pytając szeptem:
― ...co to było?
― Parka zbyt się wczuła...? ― rzuca z nadzieją Dean. Tak, to zdecydowanie byłoby proste wytłumaczenie, ale cisza, która nagle zapadła, raczej dobrze nie wróży.
Dlatego wymownie łypię na mężczyznę spode łba.
― Coś wątpię.
Podziwiam to, jak skutecznie ci dwaj potrafią porozumiewać się bez słów. Wystarczy krótkie spojrzenie, żeby jeden zrozumiał, co chodzi drugiemu po głowie. Biegną do drzwi, zanim w ogóle mam szansę się podnieść, a kiedy już mi się to udaje, Sam zatrzymuje mnie w progu i mówi błagalnym tonem:
― Nie, ty tu zostań.
Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale na to też nikt mi nie pozwala. Sammy niegrzecznie zamyka mi drzwi przed nosem, i jestem w takim szoku, że nawet nie próbuję ich znowu otworzyć, żeby na niego nakrzyczeć.
Poprzednio tak nie było. Z koleżanką od voodoo rozmawialiśmy razem. Zabrali mnie nawet na spotkanie niejakiej Rady Nowego Orleanu, które załatwiła im ta stara znajoma po fachu ― miała na imię Camille i mieszkała w pięknym domu z ogromnym ogrodem. Tak czy inaczej, okazało się, że jak na osobę, która nie poluje na potwory, mam o nich większą wiedzę, niż wielu łowców.
A teraz, co? Nagle jednak nie chcą mnie narażać?
Mija zresztą ledwo trzy minuty, a chłopaki wracają do pokoju. I miny mają nietęgie, więc zgaduję, że coś tu śmierdzi.
Splatam ręce na piersi, posyłając im pytające spojrzenie; Dean pokazuje mi piękny, srebrny pierścionek z brylantem.
― Tyle zostało po parce zakochanych ― wzdycha. ― Jeden dzień bez komplikacji, czy to tak wiele...
Kiedyś mi powiedzieli, że żaden z nich nie ma pewności, dlaczego pech tak się do nich przyczepił. Nie potrafili stwierdzić, czy to ryzyko zawodowe, czy geny, ale teraz ― wiedząc już co nieco o ich powiązaniach z Niebem i Piekłem ― śmiem podejrzewać, że to po prostu jakaś cholerna klątwa.
― Rozejrzymy się trochę ― decyduje Sam. Zerka przelotnie na Deana, który bez problemu wyłapuje ten krótki kontakt. Mocniej zaciska zęby, kiedy zauważa wymownie uniesione brwi młodszego brata, ale ten mało się przejmuje jego zdaniem, bo znowu skupia się na mnie. ― A ty, Lottie...
― Nie ― oponuje Dean. Sammy ucisza go machnięciem ręki. Łapie za flanelową koszulę brata i ciągnie go za sobą z powrotem do drzwi. ― Nie ma opcji!
― Lottie, prośba: postaraj się ściągnąć tu Gabriela.
Nie wierzę, że Sam Winchester to powiedział.
Rozkładam bezradnie ręce, kilka razy otwierając i znowu zamykając usta, bo słowa mnie zawodzą. A on uśmiecha się tylko zarozumiale, doskonale zdając sobie sprawę z tego, w jak czuły punkt uderzył.
Nigdy więcej mu się nie zwierzę w żadnej kwestii.
― Nie wiem, czy przyleci ― jęczę żałośnie. Bo taka jest prawda. Niby obiecał, że się pojawi, ale cholera jedna go wie. Zbudował całą znaną mi osobowość na kłamstwie. Nikogo nie powinno dziwić to, że mam pewne wątpliwości.
― Spróbuj, okej? ― zachęca mnie Sam. Dean dalej próbuje dodać kilka niezadowolonych tekstów od siebie, ale Sammy dosłownie siłą wyrzuca go na korytarz. ― Jestem pewien, że się pojawi, jak tylko... poprosisz.
Po raz kolejny trzaska drzwiami, zanim udaje mi się dopytać, dlaczego wypowiedział to ostatnie słowo tak cholernie dziwnym tonem.
...w tym momencie naprawdę nie podoba mi się to, że zostałam sama.
✦ . ⁺ . ✦ . ⁺ . ✦
Niby mija tylko pięć minut, ale dla mnie to cała wieczność. Kręcę się nerwowo po całym pokoju, obgryzając paznokcie. Nie wiem nawet, jak zacząć. Co miałabym powiedzieć? Jak to wyjaśnić?
Nie rozstaliśmy się ostatnio w pozytywnych nastrojach. Co, jeżeli on wcale nie chce mnie widzieć, bo po tamtej akcji przestał pałać do mnie jakąkolwiek sympatią...?
Z trudem przełykam ślinę, a potem biorę głęboki wdech. Okej. Miałam spróbować, więc spróbuję.
― ...Gabriel? ― szepczę niepewnie.
I nie muszę dodawać choćby słowa.
Pokój wypełnia dźwięk charakterystycznego szelestu. Słyszałam go kilka razy, kiedy Cassie się pojawiał, ale ten jest inny ― odrobinę głośniejszy, wyraźniejszy. Odwracam się gwałtownie, zaalarmowana, i mój wzrok automatycznie pada na uśmiechniętego od ucha do ucha Gabriela.
― Wołałaś, Honey? ― pyta wesoło.
Nie do końca panuję nad tym, co robię. Tak się za nim stęskniłam, że nogi same niosą mnie w jego stronę, aż udaje mi się go przytulić. W pierwszej chwili jest odrobinę zaskoczony, ale to nie trwa długo, bo zaraz potem obejmuje mnie tak mocno, że moje stopy na kilka sekund odrywają się od ziemi.
― Whoa, hej! ― śmieje się, ewidentnie zadowolony z mojej reakcji. Głupio mi się od niego odsunąć. Jeżeli to zrobię, od razu zauważy, jak bardzo się rumienię. ― Też tęskniłem!
Nie minęło znowu aż tak dużo czasu. Miesiąc? Chyba tak. Tak mi głupio, Boże. On się chyba szczerze cieszy, że się odezwałam, a ja jak głupia bałam się poprosić go o jakiekolwiek spotkanie.
Pociągam rzewnie nosem, nadal wtulona w jego ramię, aż wreszcie dociera do niego, że coś jest nie tak. To jeden z uroków Gabriela ― on po prostu wie. Zawsze wiedział.
― Hej, spokojnie, już wszystko okej ― szepcze, kilka razy przesuwając dłonie to w górę, to w dół moich pleców. Lubię jego dotyk. Jest taki... kojący. Zgaduję, że anioły po prostu tak mają, bo Cassie też sprawiał zwykle, że czułam się dość bezpiecznie. ― Co się dzieje? ― pyta zmartwiony Gabriel, delikatnie mnie od siebie odsuwając.
Taksuje moją twarz uważnym spojrzeniem. Niby się uśmiecha, ale mruży lekko powieki. Zgaduję, że jest trochę zaniepokojony tym, co może usłyszeć.
A ja wpadam w słowotok.
― Chłopaki poprosili o pomoc, bo Cassie zaginął w akcji po tym wszystkim, co się zadziało w Kalifornii, i to miała być tylko jedna sprawa, i mieli mnie teraz odwieźć do Bobby'ego, ale ten deszcz... wylądowaliśmy tutaj, ale coś jest zdecydowanie nie tak, jak być powinno, i wszyscy zachowują się dziwnie, i...
― Lottie.
Milknę posłusznie, wbijając w niego przestraszone spojrzenie. Ale on nie jest zły, nie jest zirytowany ― wpatruje się we mnie tylko wyczekująco, więc biorę głęboki wdech i podsumowuję:
― Chłopcy kazali mi tu zostać i spróbować cię ściągnąć.
Oblizuje nerwowo usta. I nie podoba mi się to, jak marszczy czoło. Rozgląda się po pomieszczeniu, potem mocniej zaciska palce na moich ramionach i pyta:
― Widzieli cię?
Wyduszam tylko głupie "co?", bo nie rozumiem, o co mu chodzi. Znaczy, staram się łączyć kropeczki, ale jakoś nie umiem porządnie się skupić, kiedy on jest tak blisko.
― Czy ktoś cię widział? ― Gabe zmienia odrobinę poprzednie pytanie. Zastanawiam się nad tym przez chwilę, i nagle w mojej głowie pojawia się słabe wspomnienie Sama.
― Ten facet w recepcji nawet mnie nie przywitał ― odpowiadam. Sammy miał w tej kwestii rację, a ponieważ jestem w niezłym stresie, powtarzam po prostu to, co usłyszałam wcześniej. ― To było niegrzeczne.
Gabriel wbija wymowne spojrzenie w sufit. Wyrywa mu się krótki, nerwowy śmiech.
― O, dzięki ci, Ojcze...
Momentami zapominam, że Bóg, o którym człowiek tylko czytał i słuchał, dla niego jest po prostu tatą. Wszystko, co się dzieje, nadal wydaje mi się tak cholernie niemożliwe. Przywykłam do bożków, potworów i demonów, ale... boska interwencja to jest jednak niezwykła sprawa.
Przypominam sobie o tym, co kiedyś mi wyznał; jeszcze gdy nazywałam go Lokim. Muskam palcami małą ozdobę na mojej szyi.
― ...ten wisiorek od ciebie ma z tym coś wspólnego? ― pytam, przekręcając maleńką klepsydrę między palcami.
Gabriel uśmiecha się tajemniczo. Porusza zaczepnie brwiami, i chociaż wpadłam w absolutnie okropny nastrój, to kąciki moich ust drgają nieznacznie.
― Tak ― przyznaje nęcącym szeptem. ― Oczywiście, że tak.
Mrużę badawczo powieki, uznając, że równie dobrze mogę skorzystać z okazji i dowiedzieć się jeszcze czegoś.
― Dlaczego demony mnie widziały, ale oni już nie...? O co tu chodzi? Ty wiesz, prawda?
Jego dobry humor gdzieś wyparowuje. Odsuwa się ode mnie o krok, jakby z jakiegoś powodu było mu wstyd. Opiera jedną dłoń o biodro, a drugą pociera przymknięte powieki, i wiem już, że chyba nie za bardzo spodoba mi się jego odpowiedź.
Brakuje mi jego dotyku. To głupie, bo ledwo w ogóle cofnął dłonie, ale... otaczam się własnymi ramionami, bo za bardzo się wstydzę, żeby poprosić go o kolejny uścisk.
― Honey, to odrobinę bardziej skomplikowane ― zaczyna swoje tłumaczenie Gabriel. Przypatruję mu się uważnie, jak idiotka zastanawiając się, dlaczego nie umiem oderwać od niego spojrzenia. ― Nie widzą cię, póki nie wiedzą o twoim istnieniu. Demonów mogę się pozbyć i jedyne, czego potrzebuję, to cynk, że coś ci grozi. Z tą wesołą gromadką... jest za to dość... ciekawie.
Czyli to nie demony. To też raczej nie anioły, bo to absolutnie nie byłoby w ich stylu. Ale ta nazwa hotelu... wesoła gromadka...
― To bogowie, tak? ― zgaduję. Gabriel skupia na mnie niemal dumny wzrok, uśmiechając się przy tym zawadiacko. Pstryka potwierdzająco palcami, a ja wzdrygam się nieznacznie, bo po ostatnich przygodach taki gest średnio dobrze mi się kojarzy. Mniejsza o to. ― A ty ich znasz, bo dla nich jesteś Lokim.
― Widzisz, za to cię uwielbiam! ― zachwyca się Gabe. Ja w tym czasie układam sobie wszystko w głowie i wcale mi się nie podobają wnioski, do jakich dochodzę. ― Ty wszystko wiesz.
― Pola Elizejskie ― syczę wściekle przez zaciśnięte zęby, ignorując szeroki uśmiech Gabriela, który blednie nieco, kiedy już się odzywam. ― Jestem idiotką, powinnam to zauważyć na samym...
― Zauważyłaś, tylko nie połączyłaś kropeczek ― szepcze pocieszająco Gabe. Trąca mnie opuszkiem palca w czubek nosa. Odruchowo odchylam się odrobinę, chociaż kiedyś robił to bez przerwy. Powtarzał, że wyglądam uroczo, kiedy marszczę nos. ― Czasami trochę ci to zajmuje, ale koniec końców? Zawsze dochodzisz po nitce do kłębka. Co widziałaś? ― pyta, wbijając we mnie wyczekujące spojrzenie.
― Nic.
Rozkładam bezradnie ręce, bo to prawda. Nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy, a przynajmniej... przynajmniej do momentu, kiedy Gabe unosi wymownie brwi, jakby miał absolutną pewność, że się mylę.
I chyba tak jest.
― Powiedziałeś, że mnie nie widzą ― mówię powoli. Archanioł przede mną wgapia się we mnie z typowym dla siebie, szukającym zwady uśmieszkiem. ― I to by miało sens, ale... w restauracji była taka kobieta, z naszyjnikiem w kształcie czaszek. Ona na mnie spojrzała.
To by było na tyle z udawania Łotrzyka, tudzież Lokiego. Albo mi się wydaje, albo on naprawdę staje się nienaturalnie blady. Wyrywa mu się pozbawione wszelkich emocji "o nie", a ja mrużę badawczo powieki, dopytując:
― Gabe, ty ją znasz, prawda?
― Za dobrze ― przyznaje z żałosnym jękiem. Jakakolwiek była ta relacja, to (sądząc po jego reakcji) raczej nie skończyła się najlepiej. ― Okej, zostań tu, zaraz... postaram się coś załatwić, dobrze? Nie wychylaj się.
Przygryza lekko dolną wargę, i czekam, aż rozpłynie się w powietrzu, jak to ma w zwyczaju ― albo w akompaniamencie szelestu, albo pstryknięcia palcami, ale nic takiego się nie dzieje. Dalej sterczy jak debil na środku pokoju, kołysząc się odrobinę to w przód, to w tył, i wlepiając we mnie te swoje cudowne oczy.
― ...co? ― dukam w końcu, speszona do granic możliwości.
― Co, "co"? ― pyta niewinnie, splatając ręce za plecami. Nie umiem zwalczyć odruchu i wywracam oczami.
― Czemu nadal tu jesteś i się tak dziwnie szczerzysz? To nie jest zabawne. Ja się boję.
― Nazwałaś mnie "Gabe".
...zrobiłam to? Chyba tak. Nieważne, to nie jest teraz istotne i nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się tym ekscytuje. Szczerzy się do mnie jak głupi do sera, a oczy dosłownie mu błyszczą.
Nie wyrobię.
― ...i? ― wyrzucam z siebie nagle. ― Tak masz na imię. Chyba, że to też było kłamstwo.
Potrząsa energicznie głową. Podnosi rękę i zanim pstryka palcami, dodaje wesoło:
― Wrócę za moment.
✦ . ⁺ . ✦ . ⁺ . ✦
Kręcę się po pokoju i nie umiem przestać.
Ciągle zaciskam dłoń na wisiorku od Gabriela i zastanawiam się, jacy bogowie kręcą się po tym cholernym hotelu i czego w ogóle mogliby chcieć. Czy Apokalipsa mogłaby mieć z tym coś wspólnego? Nikt nie chce, żeby świat się skończył, tak...?
...no chyba, że jest się Gabrielem. I zgrywa się typa, któremu na niczym nie zależy.
Do teraz nie potrafię zrozumieć, dlaczego on się tym nie przejmuje. Pojmuję, że chodzi tu o jego rodzinę, a sprawa jest dość skomplikowana ― w końcu od kiedy Cassie dołączył do drużyny potępieńców, zgony w zastępach anielskich zdecydowanie stały się problemem codziennym.
Prawie schodzę na zawał, kiedy Winchesterowie pojawiają się nagle w rogu pomieszczenia, dysząc ciężko. W odruchu zaciskam palce na rękawach koszuli jednego i drugiego, bo stoję dość blisko nich, i piszczę troskliwie:
― Nic wam nie jest?!
Obydwaj wyglądają tak, jakby zobaczyli duchy zmarłych rodziców. Oczy mają szeroko otwarte i nadal ciężko im się oddycha, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że już zdają sobie sprawę z tego, w jak głębokim szambie wylądowaliśmy.
― Lottie, ty wiesz, co tu się dzieje?! ― pyta przerażony Dean. Rozkładam bezsilnie ręce, odpowiadając na wydechu:
― Poganie mają zjazd absolwentów.
Dwie reakcje mają miejsce w tej samej sekundzie. Gdyby nie moje martwienie się sposobem na przeżycie, to uznałabym miny chłopaków za coś śmiesznego.
― Jezu Chryste ― mamrocze Sammy.
― Jasna cholera ― jęczy Dean-o.
― Tak, właśnie ― kontynuuje nienaturalnie wysokim głosem Sam. Uśmiecha się złośliwie do brata, w międzyczasie wyswobadzając się z mojego uścisku. ― Swoją drogą, następnym razem, jak powiem, że powinniśmy jechać dalej? Po prostu jedźmy dalej.
― Następnym razem ― o ile będzie następny raz, bo ja się z tego zdecydowanie wypisuję ― jak powiem wam, że coś mi śmierdzi, to też posłuchacie, tak? ― proszę cicho, a Sammy odpowiada mi nerwowym, energicznym kiwaniem głowy.
― Tak. Zdecydowanie.
― Okej, nie ma sprawy, a co teraz robimy? ― wtrąca spanikowany Dean. Podzielam jego przerażenie, naprawdę. Ręce trzęsą mi się jak szalone, dlatego po prostu próbuję bawić się palcami, żeby mniej było ten fakt widać. ― Jaki mamy plan? Bo na moje oko to jest dość dużo rzeczy do zrobienia? Uratować gości i zatłuc kilka potworów. O ile szczęście nam dopisze.
― A kiedykolwiek wam dopisało?
Wyrywa mi się długie westchnienie pełne ulgi, gdy Gabriel pojawia się na kanapie obok nas, rzucając tym ostatnim, niezbyt miłym komentarzem. Ja wiem, że uwielbia droczyć się z Winchesterami, ale w chwili obecnej mógłby sobie odpuścić; tym bardziej, że Dean odwraca się w jego stronę z wściekłym mruknięciem:
― Chrzań się, Gabriel.
― Wiesz co, Dean, trochę wdzięczności, okej? ― W sumie sama jestem zaskoczona, że w ogóle się odzywam. Nie mam odwagi na wydzieranie się na starszego Winchestera, ale zwrócenie mu uwagi to już inna sprawa. ― Czaję, wszyscy jesteśmy wkurzeni, ale to on was wyciągnął z bagna ― zauważam trafnie.
Gabe śmieje się cicho.
― Dlatego właśnie najbardziej lubię Lottie, a nie was dwóch, młotki ― stwierdza, podrywając się z kanapy. Puszcza mi porozumiewawcze oczko i... jak mam być szczera, to wolę nie patrzeć na Dean-o. Boję się, co mogłabym zobaczyć.
Obserwuję więc Gabriela, zaciskając usta w cienką linię, żeby nikt nie zauważył, że staram się zwalczyć zadowolony grymas.
― To twoja sprawka? ― drąży Dean. Gabriel parska cicho.
― Błagam. Zero finezji. Tak nisko mnie oceniasz? Jestem tu, bo nie mogłem pozwolić, żeby Lottie stała się krzywda przez wasz debilizm. Uratuję wasze tyłki.
Sam Winchester nie da mi żyć. Trąca mnie łokciem w ramię raz, a kiedy nie reaguję, robi to znowu. Łypię na niego wymownie spode łba, a ona tylko uśmiecha się odrobinę złośliwie, jakby tylko czekał, aż powiem "tak, miałeś rację".
― Wyciągniesz nas stąd? ― upewnia się Dean. Gabe klaszcze w dłonie.
― Bingo. Tamci bogowie albo was zabiją, albo użyją jako przynęty. Tak czy inaczej, zrobią z was słabe nuggetsy.
Wolałabym nie skończyć jak tragicznie przyrządzony kurczak. Z trudem przełykam ślinę, i chyba robię to odrobinę za głośno, bo Gabe zerka na mnie orientacyjnie, jakby sprawdzał, czy powinien w jakiś sposób interweniować.
― Z tego, co pamiętam, to niedawno ty kazałeś nam odgrywać role i chciałeś się nas pozbyć! ― przypomina wściekle Dean-o. Zaprzeczyć się nie da. Byłam, widziałam. I Gabriel też zdaje sobie sprawę z tego, że przestałam na niego patrzeć z wdzięcznością. A w moich oczach pojawiła się najpewniej iskierka zawahania.
Archanioł stawia na bagatelizowanie tematu.
― Oj, przestań ― śmieje się wymijająco. ― Noc jeszcze młoda, koniec bliski. Michael i Lucyfer zatańczą lambadę... ale nie dziś. I nie tutaj.
― Serio? Dlaczego ci niby zależy?
Sam wydaje się być zirytowany pytaniem swojego brata. Spogląda na mnie, potem na Gabriela, który chyba nawet tego faktu nie zauważa, aż wreszcie zaczyna:
― Głupio pytasz. Gdyby nie Lottie...
― Prawda, nie zależy mi.
Kilka rzeczy dzieje się jednocześnie, kiedy Gabriel rzuca tym ostatnim tekstem. Dean marszczy czoło i wbija w archanioła niemal obrażone spojrzenie. Sam wywraca oczami i wydaje się żałować, że w ogóle się odezwał, a Gabe zachowuje się tak, jakby... mnie tu w ogóle nie było.
Przewaga widowni, tak?
― Ale... ja i Kali... mieliśmy... romans ― informuje z takim głupim, zadowolonym uśmieszkiem. Skupiam się na podłodze. Podłoga jest ciekawsza. ― Dziewczyna była napalona, a ja jestem sentymentalny.
Król sprzeczności ma na imię Gabriel.
Momentami myślę sobie, że mu zależy, bo przecież się tu pojawił i wydawał się cieszyć z tego, że poprosiłam go o przybycie. A potem on robi coś takiego i przypominam sobie, że jestem nikim. Błagam, Kali? Hinduska bogini? Widziałam tę kobietę. To ta z naszyjnikiem w kształcie czaszek. Nie mam szans. I nie zamierzam z nią konkurować, o nie.
Zaciskam usta w cienką linię i udaję, że wcale mnie to wszystko nie rusza, ale potem przypadkiem, z ciekawości, podnoszę wzrok na Deana i Sama. Głównie dlatego, że to dziwne milczenie trochę mnie stresuje. Co ciekawe, niemal natychmiast napotykam spojrzenie Dean-o.
On mi ewidentnie współczuje.
― Poważnie? ― parska wrednie, znowu przenosząc skupienie na odrobinę zdezorientowanego Gabriela, który wzrusza bezradnie ramionami. ― Ty masz zero wyczucia, stary.
...czy on... wszedł w tryb starszego brata nawet w moim przypadku? To miłe. To bardzo miłe, naprawdę. Doceniam to. I podczas gdy ja uśmiecham się wdzięcznie do Deana, starając się nie patrzeć na Gabe'a, Sam przejmuje pałeczkę.
― Mają szansę pokonać szatana?
― Serio, Sam? ― parska z niedowierzaniem Dean. Przyznaję, że mnie też odrobinę zaskoczył tą akcją, ale tylko w pierwszej sekundzie. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym więcej sensu nabierają słowa Sammy'ego.
― Macie lepszy pomysł? ― pyta, skacząc wzrokiem po mnie i Dean-o. I zanim którekolwiek z nas ma szansę odpowiedzieć "tak" lub "nie", to Gabriel studzi entuzjazm Sama.
― To jest okropny pomysł. Lucyfer ich zmiażdży. Dlatego zwijamy się, póki mamy szansę.
― Dobra, w takim razie pstryknij palcami i nas stąd zabierz ― proponuje ochoczo Dean, a Gabe parska rozeźlonym śmiechem.
― Chciałbym, uwierz mi. Kali trzyma was na smyczy.
...oh. O nie. To może być... mała komplikacja.
Przesuwam palcami po małym skaleczeniu na nadgarstku. Rana już się zasklepiła. Wygląda to tak, jakbym zacięła się kartką, i w sumie ból też jest porównywalny. Niby to taka drobna rzecz, a jest tak cholernie upierdliwa.
― Co to jest, Świątynia Zagłady? ― kpi sobie Dean, ale mi zdecydowanie nie jest w tym momencie do śmiechu, bo... w sumie całkiem możliwe, że trafił w dziesiątkę.
― Wolałabym nie odgrywać pewnych scen z tego filmu ― uznaję, podnosząc dłoń na wysokość twarzy. ― Zrobiła coś z krwią, tak? ― upewniam się, zwracając się do Gabriela, który w mig pojawia się zaraz przy mnie.
Zaciska palce na mojej ręce, dokładnie oglądając małe zranienie, a kiedy na mnie patrzy, w jego oczach maluje się swojego rodzaju... przerażenie. Co wydaje mi się abstrakcyjne, bo przecież jest cholernym archaniołem.
― ...ty też? ― szepcze.
― Myślałam, że to zwykłe skaleczenie, ale co, jeżeli...
Urywam, chyba trochę zszokowana, kiedy czuję delikatny chłód w okolicach zranienia. Wpatruję się w skaleczenie jak zaczarowana, a ono po prostu... znika. Gabriel przesuwa kciukiem po tym kawałku skóry, na którym przed chwilą widniał zaczerwieniony ślad. Robi to tak delikatnie, tak czule, że jego dotyk wydaje mi się wręcz nieprawdziwy.
Uśmiecha się zawadiacko, kiedy podnoszę na niego wzrok, i zapewnia z przekonaniem:
― Zajmę się tym.
― Dobra, my w tym czasie wyciągniemy gości z zamrażarki ― wzdycha ostentacyjnie Dean, więc Gabriel niechętnie skupia spojrzenie na nim. Wydaje się cholernie zirytowany pomysłem Winchestera.
I nadal zaciska palce na moim nadgarstku.
― Zapomnij. I tak będzie ciężko.
― Nazwali cię Lokim. Czyli tak naprawdę nic nie wiedzą.
To akurat jest bardzo przydatne i naprawdę istotne. Nie było mnie tam, i nie do końca wiem, co widzieli chłopaki, ale już jeden bożek potrafi być problemem, a co dopiero kilku. Fakt, mamy pewną przewagę, jeżeli nikt nie wie, kim tak naprawdę jest Gabriel.
― Mówiłem ― przypomina protekcjonalnym tonem. ― Mój program ochrony świadków nadal działa.
― To co ty na to: rób, co ci powiemy, bo zdradzimy ziomkom z restauracji twój wielki sekret ― proponuje ze złośliwym grymasem Dean. Palce Gabriela odrobinę za mocno wbijają się w moją skórę, ale trwa to zaledwie ułamek sekundy, bo zaraz potem przywołuje się do porządku i jego dotyk znowu staje się delikatny. ― A chyba nie za bardzo przepadają za aniołami.
Gabe wzrusza obojętnie ramionami.
― Znowu odbiorę wam głosy.
― Napiszemy to.
― Odetnę wam ręce.
Unoszę brwi, odrobinę przestraszona. Momentami zapominam, czym dokładnie jest Gabriel i do czego tak naprawdę jest zdolny. A takie teksty skutecznie mi o tym przypominają ― tym bardziej, że nadal trzyma mnie za nadgarstek i chyba nie zamierza puścić.
To nie tak, że boję się coś zrobić. Mogłabym się od niego odsunąć i po prostu wiem, że zwyczajnie by mi na to pozwolił. A mimo to... nie chcę. Tęskniłam za nim. Cieszę się nawet tak małym kontaktem, póki mogę.
― To chyba wzbudzi pewne podejrzenia, na przykład: "dlaczego biegacie sobie bez rąk, chłopaki?" ― kpi sobie Dean, i odrywam spojrzenie od dłoni Gabriela tylko dlatego, że ten nie odpowiada jakimś kąśliwym komentarzem.
Wygina usta w podkówkę, udając, że zastanawia się nad tym, co jeszcze mógłby zrobić, aż wreszcie zerka na mnie przelotnie. Marszczy czoło, jakby nie podobał mu się wniosek, do którego doszedł. Stuka palcem o mój nadgarstek, aż wreszcie znowu uśmiecha się tajemniczo i mówi:
― Dobra. Ale ona zostaje tutaj.
Chcę się kłócić, naprawdę, ale nikt tutaj nie daje mi dojść do głosu.
― Z tym się akurat zgadzam ― uznaje ochoczo Sam.
Gabriel posyła mi jeszcze jeden, ostatni uśmiech. A potem rozlega się ten wyjątkowy szelest i archanioł znika. Pocieram palcami to miejsce na nadgarstku, w którym jeszcze przed chwilą czułam dotyk Gabriela. Wbijam wzrok w chłopców, ale kończy się na tym, że skupiam się na Samie. Wydaje mi się, że u niego mam większą siłę przebicia.
Dean kieruje się instynktem starszego brata. Widzę, jak na mnie patrzy. Nie ma opcji, żeby zgodził się na jakąkolwiek propozycję z mojej strony; nie teraz.
― Mogę...
― Nie, Lottie ― przerywa mi Sammy. Między jego brwiami pojawiają się te pełne współczucia zmarszczki, które widziałam już zbyt wiele razy. ― Gabriel ma w tej kwestii rację. I tak znowu wciągnęliśmy cię w kłopoty.
To sprytne. Bo kiedy ja próbuję przekonać Sama do tego, żeby zabrał mnie ze sobą, Dean zbiera sprzęt i podaje go bratu. Są gotowi do pracy, zanim mój umysł daje radę zrozumieć, że to Sam trzyma klucze do pokoju.
― Nie możecie tak po prostu... ― urywam, absolutnie zszokowana, kiedy trzaska mi drzwiami przed nosem. ― Sam! ― wołam, pociągając kilkukrotnie za klamkę. Na nic się to zdaje. Uderzam pięściami w drzwi, zdesperowana. ― Sam!
Krzyczenie nie jest mądre. Co powiedział Gabe? Nie widzą mnie, póki nie wiedzą o moim istnieniu? Ale Kali ewidentnie zdaje sobie z niego sprawę, więc wypadałoby uważać. Dlatego odsuwam się od drzwi i przysiadam na brzegu jednego z łóżek, absolutnie spanikowana. Serce wali mi jak oszalałe i nie mogę uspokoić nerwowego, urywanego oddechu.
Rozumiem, że Winchesterowie i Gabriel starają się mnie chronić, ale jeżeli coś im nie wyjdzie, ja też nie skończę dobrze.
Ani trochę mi się to wszystko nie podoba.
✦ . ⁺ . ✦ . ⁺ . ✦
Nie wiem, ile czasu mija, ale mam dość samotności.
Kiedyś mi to nie przeszkadzało. Nawet lubiłam być sama. Bo tak było lepiej, a może nawet bezpieczniej ― niekoniecznie dla mnie, ale dla innych ludzi. A potem pojawił się Gabriel; zaczęłam interesować się życiem braci Winchester i nadal angażuję się w ten szalony świat łowców, zawsze odbierając telefon, kiedy ktoś potrzebuje tłumaczenia albo porady.
A przecież rodzice mieli rację. Nie nadaję się do tego.
...to co ja tu robię?
Ktoś tam na górze chyba pomylił się w jakichś obliczeniach, czy coś. A może to moja wina. Sama się w to wcisnęłam. Zgodziłam się na pewne rzeczy, bo ktoś mnie o coś poprosił, i teraz czekam tu albo na zbawienie, albo na wyrok śmierci, i raczej nie ma nic pomiędzy tymi dwoma opcjami.
Zamek w drzwiach wydaje charakterystyczny dźwięk, a ponieważ siedziałam w absolutnej ciszy, teraz podrywam się z miejsca na nogach jak z waty. Najgorsze jest to, że w progu nie pojawia się żaden z mężczyzn, których dobrze znam. Cieszyłabym się na widok Sama i Deana, i byłabym wręcz wniebowzięta, gdyby przyszedł po mnie Gabriel, ale nie.
Taksuję go uważnym wzrokiem, oceniając zagrożenie, ale recepcjonista hotelu chyba nie zamierza mnie zabić. Przynajmniej nie teraz, nie od razu.
Jestem prawie pewna, że kiedy tu przyjechaliśmy, imię na jego plakietce wyglądało inaczej. Teraz, kiedy na nie patrzę, uderza we mnie dziwna fala zwątpienia.
― Charlotte, jak mniemam? ― zaczyna, elegancko splatając dłonie za plecami. Kiwam głową powoli.
― ...niestety ― mamroczę. Mężczyzna w progu wpatruje się we mnie przez chwilę, i wydaje mi się, że sam do końca nie jest pewien, jak powinien się zachować. Mruży powieki, przechylając delikatnie głowę, a na jego twarzy maluje się coś w rodzaju... współczucia.
― Mercury ― przedstawia się grzecznie.
Wiem. Umiem czytać, ma to na plakietce. Tak czy inaczej... jejku.
Kathleen i Anthony Honeycomb toczyliby tu pianę zachwytu z ust.
― Wow ― dukam nieśmiało. ― Wie pan, gdyby nie okoliczności, to powiedziałabym, że to spory zaszczyt, i w ogóle.
Kącik jego ust unosi się ledwo zauważalnie. Przypadła mu do gustu ta moja ostatnia wypowiedź, to jedno jest jasne. To nie zmienia faktu, że przyszedł tu chyba w konkretnym celu ― wzdycha cicho, poważnieje odrobinę i mówi:
― Byłoby mi miło, gdybym nie musiał używać siły.
Tak, też wolałabym uniknąć takiej sytuacji. Kiwam głową na zgodę, a on gestem dłoni zaprasza mnie, żebym dołączyła do niego na korytarzu. No dobra, ledwo daję radę ruszyć się z miejsca, ale mój mózg wie chyba, że innej opcji nie mam.
Kiedy siedziałam sobie zamknięta w pokoju, próbowałam coś wymyślić. Przeglądałam nasze rzeczy w poszukiwaniu czegoś, co mogłabym wykorzystać, ale nie znalazłam absolutnie nic sensownego. Większość przydatnych sprzętów została w aucie.
Żadne z nas nie spodziewało się, że ten wieczór skończy się w tak beznadziejny sposób.
― Dokąd idziemy? ― zastanawiam się nieśmiało, kiedy Mercury wskazuje mi odpowiedni kierunek. Co ja bym dała, żeby pozwolił mi zwiać w stronę wyjścia, o Boże.
...nie. Nie potrafiłabym chyba tak po prostu uciec. Mam kontakty, mogłabym tu kogoś ściągnąć; tyle, że musiałabym wyjść poza budynek, bo mój telefon przestał działać, kiedy chłopcy zostawili mnie w pokoju.
― Na kolację ― odpowiada gdzieś za moimi plecami Mercury, i robi to tak niepokojącym tonem, że aż przystaję, bo po plecach przechodzi mi nieprzyjemny dreszcz.
― ...nie mam wielkiego wyboru, no nie?
Mężczyzna znowu wydaje się przechodzić przez kilka sekund zwątpienia. Zaciska usta w cienką linię, ewidentnie walcząc z samym sobą. Wydaje mi się, że ma ochotę obejrzeć się za siebie, jakby naprawdę rozważał puszczenie mnie wolno, ale... koniec końców, lojalność wobec innych wygrywa.
Wzdycha ciężko, potrząsając przy tym przecząco głową.
― Obawiam się, że nie.
Okej. Znaczy, mam ochotę to powiedzieć, ale jestem przerażona, więc w milczeniu kontynuuję podróż ku zagładzie, co chwilę stosując się do krótkich poleceń Mercury'ego. W prawo. Prosto. Do hotelowej restauracji.
Chłopaki wiedzą, że to się dzieje? Gdzie jest Gabe? Co z Sammym i Dean-o?
...w sumie, śmieszna sprawa. Mercury był ― między innymi ― rzymskim posłańcem bogów. Znam jeszcze jednego takiego spryciarza, co to zgodnie z biblijną historią bawił się w zwiastowania. Może ja po prostu przyciągam pewnego rodzaju indywidua.
Chociaż jestem prowadzona na śmierć, to Mercury okazuje się naprawdę kulturalny. Otwiera dla mnie drzwi do restauracji i przepuszcza mnie w nich ze spojrzeniem, które jasno mówi, że nie powinnam próbować niczego szalonego.
Nie to, że byłabym w stanie. Ja ledwo stoję.
A kiedy już przekraczam próg, na kilka sekund zamieniam się w posąg, chłonąc oczami całą tragiczną scenę rodzajową. Gdyby Leonardo da Vinci nadal żył i szukał inspiracji do kolejnego dzieła w typie "Ostatniej Wieczerzy", tu znalazłby moment idealny do uwiecznienia.
Niecodziennie widuje się coś takiego.
Skaczę wzrokiem po plakietkach na piersiach innych obecnych. Ganesh. Odyn. Zao Shen. Baron Samedi. Isis. Ciekawe, czy znają Dionizosa. Może pamięta Kathleen Honeycomb i to interesujące spotkanie z nią.
Kali rozpoznaję od razu. Stoi u szczytu długiego stołu razem z facetem o ostrych rysach twarzy, ubrana w tę samą czerwoną bluzkę i czarną, ołówkową spódnicę, w których widziałam ją wcześniej. I wygląda idealnie, nie potrafię temu zaprzeczyć. Ja nadal nie ogarnęłam się do końca po przygodzie na dworze.
Jak zwykle wypadam tragicznie. I nie wiem, jak się zachować. Co powiedzieć. Plus jest taki, że dostrzegam chłopaków ― Gabriel siedzi najbliżej Kali i Baldura, jak się okazuje (udaje mi się odczytać imię), a Dean i Sam są po prawicy archanioła. Wszyscy trzej na zadowolonych nie wyglądają.
― Kali, była umowa. ― Gabriel jest pierwszą osobą, która się odzywa; notabene w tym samym momencie, w którym Mercury zamyka za nami drzwi i wskazuje mi krzesło obok Sama. Jak mam być szczera, to nawet chętnie to miejsce zajmuję, bo cała trzęsę się jak galareta. ― Miałaś ją wypuścić.
Napotykam spojrzenie Kali i przysięgam, że oddałabym wszystko, żeby zapaść się teraz pod ziemię i już nigdy nie wyjść na powierzchnię. W jej oczach zdecydowanie jestem bezwartościowym robaczkiem. Kulę się w miejscu, skubiąc nerwowo skórki przy paznokciach.
― Wypuszczę ― zapewnia Kali, ale w jej głosie pobrzmiewa taka dziwna kpina, która sprawia, że nie do końca jej wierzę. Z trudem przełykam ślinę, odwracając wzrok. Przegrywam to małe starcie spektakularnie, ale błagam, kto odważyłby się walczyć z boginią? ― Dotrzymuję słowa.
― Nic ci nie jest?
Nie pojmuję, że Gabriel zwraca się szeptem właśnie do mnie, póki Sam nie uderza knykciami prawej dłoni o moje udo. Przenoszę spojrzenie na archanioła, niewiele przed tym myśląc. Czoło ma zmarszczone, gdy w skupieniu omiata mnie uważnym wzrokiem.
Gardło boli mnie od zduszania łez, ale wymuszam słaby, smutny uśmiech.
― Nie, w porządku ― zapewniam ledwo dosłyszalnie.
― Ładna odsiecz, swoją drogą ― komentuje złośliwie Dean. Gabe posyła mu wredny, rozzłoszczony grymas, a ja zaczynam chyba powoli godzić się z okrutną prawdą.
Umrzemy tu. Najpewniej. Chyba, że któryś z aniołków się pofatyguje, żeby scenariusz ich idealnej Apokalipsy się nie spieprzył. Aktualnie to chyba nasza jedyna opcja na jakikolwiek ratunek, a i tak nie wiem, czy chciałabym, żeby taki Michael tu przyleciał. Raczej nie wydaje się najprzyjemniejszym typem.
I tak źle, i tak niedobrze. Każdy plan, który zaczyna kwitnąć w mojej głowie, jest z góry skazany na porażkę.
― Niespodzianka, prawda? ― kpi sobie Kali. Wpatruje się w Gabriela z wyższością, pewna swego. Zazdroszczę jej takiej... swobody w swego rodzaju odwadze. ― Łotrzyk nas wykiwał.
Oglądam się przez ramię na kogoś, kto zatrzymał się za moim krzesłem. I prawie mi się serce zatrzymuje, bo to jest Odyn. Odyn, który zmrużył groźnie powieki. Zdecydowanie nie podoba mu się to, jak z niego zadrwiono, ale... jak mam być szczera, to powinien winić prawdziwego Lokiego o całe to zamieszanie.
No dobra, może i nie. Gabriel wydaje się być równie bezczelny, co Loki ― inaczej cały ten przekręt zdecydowanie by nie wyszedł i nie udałoby im się utrzymać tego kłamstwa tak cholernie długo.
Gabe poprawia się nieznacznie na swoim miejscu, ale wydaje mi się, że jakaś magiczna siła powstrzymuje go przed podniesieniem się z krzesła.
― Kali, błagam, nie rób tego ― wyrzuca z siebie na wydechu archanioł.
Mdli mnie. Nie jest dobrze. Nie wiem, czy to kumulacja nerwów, czy po prostu zazdrość i niechęć do samej siebie. Palce mnie bolą. Kilka kropel krwi plami mój sweter; nie zauważyłam, w którym momencie posunęłam się za daleko w skubaniu skórek paznokciami.
― Jesteś teraz mój ― informuje dumnie Kali. Przysiada sobie na kolanach Gabriela, jakby chciała podkreślić to, jak wielką ma teraz władzę, i obejmuje kark archanioła z przesłodzonym uśmiechem. ― I masz coś, czego potrzebuję.
Siedzimy na tyle blisko siebie, że Sam bez problemu zaciska palce na mojej lewej dłoni, nie zwracając uwagi na to, że jednak trochę brudzę go krwią. Zrobił to specjalnie. Właśnie po to, żebym przestała się torturować, bo najpewniej będzie do tego kolejka chętnych, którzy mnie wyręczą.
Na przykład Kali.
Okazuje się, że mamy z Baldurem podobny problem. Różnica polega na tym, że ja czuję, do czego to wszystko zmierza, a on... chyba nie do końca. Tak czy inaczej, nasze spojrzenia się spotykają, bo najwyraźniej obydwoje nie chcemy patrzeć, jak Kali wsuwa dłoń pod kurtkę Gabriela.
Wiem, czego szuka.
Pojawienie się srebrnego sztyletu sprawia, że wszyscy zebrani wydają z siebie dziwne, zszokowane westchnienie. Też wpatruję się w anielskie ostrze, bo ten przedmiot narobił już wystarczająco dużo kłopotów.
― Ostrze archanioła ― mówi zachwycona Kali. Zsuwa się z kolan Gabriela, wskazując na niego czubkiem broni i dodaje oskarżycielskim tonem:
― Należące do archanioła Gabriela.
Staram się zrozumieć jej złość. Ona przynajmniej przeżyła tylko jeden szok ― ja najpierw znałam Tommy'ego Colemana, potem Lokiego, a dopiero na koniec dowiedziałam się prawdy o Gabrielu.
Który, swoją drogą, nadal próbuje zgrywać niewzruszonego. Nie wiem, czy to jest taka dobra strategia, bo jedyne, co widzą w nim teraz bóstwa, to zdrada.
― No i dobra! ― parska wrednym śmiechem Gabe. ― Mam skrzydła! Co z tego? Nie mylę się co do Lucyfera.
― Kłamie. To szpieg.
Gabriel wywraca oczami. I ja też mocno zaciskam zęby, żeby się nie odezwać. Co prawda... zrobiłabym to pewnie zbyt cicho, żeby zwrócić na siebie czyjąkolwiek uwagę. Ale pamiętam, co słyszałam ostatnim razem.
― Nie jestem szpiegiem. Jestem zbiegiem. I próbuję was ratować. ― Głos trochę niebezpiecznie drży mojemu ulubionemu archaniołowi i stąd wiem, że mówi szczerze. On chce pomóc. Na swój własny, pokręcony sposób, który wydaje mu się właściwy. A oni nie dają mu na to szansy. ― Znam swojego brata. I powinien was przerażać nie na żarty. Nie pokonacie go! Wiem, jak to się skończy.
Krwawo dla nas wszystkich. Tak to szło.
Zerkam przelotnie na nasze dłonie, moje i Sama, i myślę sobie, że w ogóle nie powinno mnie tu być. To oni są częścią tej całej przepowiedni. Po co w ogóle się w to wpakowałam...?
― To tylko twoja historia. Nie nasza ― parska wściekle Kali. Przerażałaby mnie mniej, gdyby nie trzymała anielskiego ostrza w dłoni. A teraz nie mogę oderwać wzroku od srebrnego przedmiotu. ― Arogancja Zachodu nie zna granic. Myślicie, że jesteście jedyni. Mordujecie w imię swojego Boga. Ale istnieją inne religie. A on nie jest jedynym Bogiem. A teraz... co? Wydaje wam się, że możecie po prostu zniszczyć całą planetę? Mylicie się. Są nas miliardy. I byliśmy tu pierwsi. Jeżeli ktoś ma prawo zniszczyć ten świat... to ja.
Coś mi się wydaje, że nie wszyscy obecni by się z tym zgodzili. Taki Odyn, na przykład; teraz ułożył dłoń na oparciu mojego krzesła i wcale nie czuję się z tym komfortowo, więc pochylam się nieznacznie do przodu, żeby uciec od wszelkiego kontaktu z nim.
Kali spogląda wymownie na ostrze, które trzyma. Potem znowu na Gabriela. I osobiście za szybko pojmuję, do czego z tym wszystkim zmierza. Reszta dochodzi do tego wniosku niedługo po mnie ― dokładnie w tym momencie, w którym bogini szepcze niezbyt przekonujące "przykro mi".
Mój krzyk miesza się tragicznie z krzykiem Gabriela, i chociaż to on zostaje dźgnięty prosto w serce przez kogoś, na kim ewidentnie mu zależało, to sama też czuję się tak, jakbym umierała. Krzesełko, na którym siedziałam, przewraca się z głośnym łomotem. Odyn cofa się o krok dla własnego bezpieczeństwa, ale nie ze względu na mebel. Robi to przez jasno błękitne światło, które wypełnia pomieszczenie.
Sammy nie puszcza mojej dłoni. On to połączenie perfidnie wykorzystuje. Ponieważ wyrywam w stronę Gabriela z absolutną pustką w głowie, Winchester obejmuje mnie mocno ramieniem, żebym nie wlazła Kali pod nóż jako kolejna chętna.
― Lottie, czekaj, hej ― mamrocze niewyraźnie Sam; on też mruży odruchowo powieki, i okazuje się, że jestem jedyną, która nie odwróciła wzroku od zamordowanego archanioła.
To się nie mogło stać. To nie może tak wyglądać. To nie może się tak skończyć. To nie mogło być tak cholernie proste.
Przypominam sobie, że powinnam oddychać i przysięgam, że brzmię jak zepsuta zabawka, kiedy to robię. Zaciskam mocno zęby zaraz potem, żeby nie szlochać żałośnie przy grupie bogów, i przyciskam czoło do klatki piersiowej Sammy'ego. Mężczyzna obejmuje mnie opiekuńczo ramionami. Coś jeszcze mówi, ale mój umysł nie potrafi tego przetworzyć.
― Można ich zabić. ― Głos Kali to zupełnie inna historia. Bo każde słowo dociera do mnie bez problemu. Sama wydaje się być poruszona tym, co tu zaszło. ― Możemy zabić Lucyfera.
― Dobra ― wzdycha Dean Winchester, i wszyscy posłusznie milkną. Rozumiem szok. Też nie spodziewałam się, że się odezwie. Wychylam się nieśmiało zza Sama, nadal zaciskając palce na jego kurtce. ― Słuchajcie, prymitywy.
― Oszalałeś? ― syczy przez zaciśnięte zęby Sam.
Dean z trudem przełyka ślinę. Rozkłada bezradnie ręce.
― Skończyły nam się opcje ― tłumaczy krótko, zaraz potem znowu zwracając się do wszystkich zebranych. Podziwiam, że daje radę zachować zimną krew, bo ja ryczę jak jakaś niestabilna psychicznie wariatka. ― Każdego innego dnia... robiłbym, co w mojej mocy, żeby was pozabijać, wy posrane szympansy. Ale, hej... nadszedł czas desperacji. Więc mimo, że najchętniej poderżnąłbym wam gardła, kutasy, pomogę wam.
Zerkamy po sobie wymownie z Samem. Gabriel mówił, że to okropny pomysł i najpewniej doprowadzi do wielu zgonów. Boże, robię wszystko, żeby tylko na niego nie patrzeć; skupiam się na Deanie, który nonszalanckim krokiem kręcił się wcześniej po sali, a teraz stoi przy barku, śmiało polewając sobie porządną porcję alkoholu.
― Pomogę wam zabić diabła ― kontynuuje z odrobinę głupkowatym uśmiechem Winchester. Rozumiem, że ten łyk whiskey był na odwagę. ― A potem wszyscy będziemy mogli wrócić do dobrych czasów polowania na siebie nawzajem. Chcesz Lucyfera, cóż, gościa ciężko znaleźć. ― Dean-o parska cicho, patrząc prosto na Kali. Albo mi się wydaje, albo on też nie zamierza zerkać w stronę archanioła. ― Ale ja i Sam możemy go tu sprowadzić.
Zły pomysł. Okropny pomysł. Myślałam, że gorzej być nie może, ale najwyraźniej się myliłam. Kiedy ja się nauczę, że wszechświat uwielbia rzucać mi kłody pod nogi...?
― ...jak?
Przenoszę zaskoczone spojrzenie na Kali. To by było na tyle, jeżeli chodzi o zastanowienie się nad tym, co właśnie zrobiła. Pociągam rzewnie nosem. I to sprawia, że Dean sobie o mnie przypomina.
― Po pierwsze, chyba była jakaś umowa w temacie Lottie ― przypomina, wskazując mnie szklanką z resztkami whiskey. Kali sunie analitycznym wzrokiem po całej sali, splatając ręce na piersi i przywdziewając piękną maskę obojętności. ― Po drugie, wypuścicie przystawki i główne dania, a potem pogadamy. Albo pokonamy diabła razem, albo możecie się mną dosłownie udławić.
Sammy przyciska mnie do siebie odrobinę mocniej, kiedy wzrok Kali znowu pada na naszą dwójkę. Kobieta przechyla lekko głowę, jakby poważnie zastanawiała się nad propozycją Deana, aż wreszcie kącik jej ust drga nieznacznie.
― Zgoda ― uznaje, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. ― Ona idzie, ty zajmujesz się naszą kolacją ― rozkazuje, przenosząc skupienie na Deana. ― A twój brat zostaje ― dodaje na koniec, z takim perfidnym, okropnym uśmiechem na ustach.
Nie podoba mi się taki plan. Pozostawienie Sama z bandą bogów ani trochę nie wpisuje się też w gusta Deana, bo dopija alkohol z kwaśną miną. Mimo wszystko, starszy Winchester wymienia się porozumiewawczym spojrzeniem z młodszym bratem. Obydwaj skinają głowami na zgodę.
Fiolka z krwią nagle materializuje się w dłoni Kali; jej palce pokrywają się płomieniami i przedmiot po chwili pęka, a ciecz paruje. Robi mi się... minimalnie lżej na sercu.
― Sammy... ― zaczynam, próbując po prostu przypomnieć mu, co Gabriel uważał na temat nierównej walki.
Jego zdaniem ci bogowie nie mają szans w starciu z Lucyferem.
Swoją drogą, to miałoby sens. Czy się to wszystkim podoba, czy nie, ludzka wiara gra w całym tym bałaganie ogromną rolę. Pogańskie bóstwa wylądowały na dalszym planie, gdy chrześcijaństwo stanęło wyżej na tym symbolicznym podium. Wątpię, żeby Kali dysponowała mocą na tyle potężną, aby zniszczyć Lucyfera.
Oni wszyscy, razem wzięci, mogą okazać się niewystarczający.
― Idź do auta ― przerywa mi cicho Sam. Dean, który przechodzi obok, łapie mnie za ramię i zaczyna odciągać od swojego brata. Puszczam ubrania Sammy'ego bardzo niechętnie, a on uśmiecha się do mnie pocieszająco. ― Będzie dobrze.
Nie będzie. Tego jednego jestem akurat pewna.
Potykam się o własne stopy, kiedy Dean-o prowadzi mnie do wyjścia w wielkim pośpiechu. Mijamy Odyna, który posyła mi interesujące, ciężkie do skategoryzowania spojrzenie spod swoich siwych, krzaczastych brwi.
Odwracam wzrok, strasznie speszona. Wolę wpatrywać się w podłogę. Skupić się na tym, żeby się stąd wydostać, bo brakuje mi tchu i czuję się tak, jakbym miała zaraz zemdleć. To jest... całkiem prawdopodobne.
― Jednego nie rozumiem ― odzywa się znowu Kali, kiedy już z Deanem sięgamy drzwi. Winchester staje do mnie bokiem, żeby móc spojrzeć na boginię. Ja tego nie robię. Nie wiem, czy ze strachu przed nią, czy... z obawy o to, że mogłabym znowu zobaczyć Gabriela. ― Jej. Jest inna, niż wy. Nijak tu nie pasuje.
Wiem. Wiem o tym praktycznie od zawsze, a jednak jakimś niefortunnym zrządzeniem losu i tak ciągle wracam do tego nadnaturalnego świata. Czasami robię to z własnej woli, czasami nie, ale prawda jest taka, że kiedy już raz złapało się połączenie z pajęczą siecią łowców, nie da się z niej wyplątać.
Dean nie odpowiada. Ja też tego nie robię.
Wychodzimy z restauracji.
✦ . ⁺ . ✦ . ⁺ . ✦
Potykam się o własne stopy, kiedy wybiegam z hotelu, i trochę zaskakuje mnie spokój, który panuje na zewnątrz. Ulewa ustała, chociaż jestem prawie pewna, że jeszcze chwilę temu słyszałam krople bijące o okna, kiedy tu szłam. Dean dał mi kluczyki do auta i kazał czekać na niego i Sama, bo ― jak sam uznał ― może jednak uda im się z tego wyrwać.
Trzęsącymi się dłońmi otwieram auto i wskakuję na przednie siedzenie Impali, czując przynajmniej pewną namiastkę bezpieczeństwa. Policzki nadal mam mokre od łez i dosłownie się nimi dławię. Pochylam się do przodu, starając się złapać jakiś normalny rytm oddechu, ale nie potrafię.
Tym bardziej, kiedy wyczuwam słodki zapach karmelu i wanilii. Mój własny umysł mnie zdradził i po prostu się nade mną znęca.
― Hej, Honey.
Ja dzisiaj nie przestanę krzyczeć.
Wiem, że znam ten głos, ale podświadomość mówi mi, że nie powinnam go słyszeć. Gabriel nie żyje. Widziałam, jak umierał. Dlatego kiedy ktoś kładzie dłoń na moich plecach, bez sekundy zawahania zaczynam żałośnie machać łapami, żeby odpędzić zjawę. Oszalałam. Matko kochana, myślałam, że minie chociaż kilka dni, zanim zacznę świrować, ale nie!
― Hej, hej, cicho! ― Ale czemu on mnie cicha?! Nie żyje. Nie ma prawa mnie cichać. Boże, dlaczego ja patrzę na kanapę z tyłu, siadając bokiem na swoim miejscu? Dlaczego widzę te znajome, miodowe tęczówki? Dlaczego Gabriel tu jest? Odwaliło mi do reszty, czy... ― Spokojnie, to tylko ja!
Wbijam paznokcie w oparcie przedniej kanapy, odrobinę się uspokajając. Znaczy, nadal dławię się szlochem i brzmię żałośnie, bo wyrywa mi się krótki, zaskoczony jęk. Coś kłuje mnie w klatce piersiowej. Wszystko mnie boli.
― ...ty ― powtarzam głupio.
Gabriel uśmiecha się słodko. Zbyt słodko. A ja szczypię się w wierzch tej dłoni, którą nadal trzymam na oparciu kanapy. Jezu Chryste. Nie mam zwidów. On tu naprawdę jest.
Moje usta poruszają się w wielu niewypowiedzianych słowach, kiedy staram się poukładać sobie w głowie całą tę przedziwną sytuację. Zerkam na hotel, potem znowu na zadowolonego z siebie Gabriela, i powtarzam to kilka razy. To co ja tam widziałam? Kolejną iluzję?
Strasznie była realna. Na tyle realna, żeby złamać mi serce.
― Oczywiście, że ja, a kto inny? ― śmieje się z politowaniem Gabe. Wbijam w niego pełne niedowierzania i wyrzutu spojrzenie, ale zdaje się tego nie zauważać. ― Kali dotrzymała słowa, chwali jej się. Przykro mi, że z zazdrości kazała ci na to wszystko patrzeć, byłoby łatwiej, gdyby...
― Co to miało być?!
Piszczę tak głośno, w tak wysokiej częstotliwości, że Gabriel odchyla się nieco, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. I dobrze. Ja nie wierzę, że upozorował swój zgon w tak bolesny dla mnie sposób. On wie, że mi na nim zależy, tak? Wie, że nie wycieram nosa wierzchem dłoni ze względu na jakąś chorą gierkę?
...wie, że przez chwilę naprawdę byłam przekonana, że już nigdy więcej go nie zobaczę?
― Pokazówka ― odpowiada z nieśmiałym uśmiechem Gabe.
Rozchylam usta, gotowa znowu na niego krzyczeć, ale... nie umiem. Na powrót czuję, że emocje i płacz boleśnie ściskają mi gardło. Dlatego przymykam powieki, absolutnie zrezygnowana, i z cichym jękiem uderzam czołem o oparcie kanapy przed sobą.
Gabe milczy. Ja też. Słychać tylko moje beznadziejne szlochanie. A potem czuję, jak Gabriel ostrożnie przejeżdża palcami po moich włosach. Wzdrygam się mimowolnie ― nie dlatego, że nie chcę, żeby mnie dotykał. Po prostu zdążyłam się już pogodzić z tym, że nigdy więcej tego nie poczuję.
― Przepraszam ― szepcze, i robi to z zaskakująco wielką dozą pokory w głosie. ― Improwizowałem.
Podnoszę powoli głowę. Nasze spojrzenia się spotykają i to jest ten moment, w którym między brwiami archanioła pojawia się pełna niezrozumienia zmarszczka. Patrzy na mnie tak, jakby nie do końca pojmował, dlaczego reaguję na to wszystko w ten, a nie inny sposób.
― Gabe, ty...
― Czekaj chwilkę.
Rozkładam bezradnie ręce. Nawet nie da mi dojść do słowa. W sumie... po dłuższym namyśle, może to i lepiej. Jeszcze powiedziałabym w emocjach coś, czego mogłabym potem żałować.
Oglądam się przez ramię na wejście do hotelu. Z budynku wybiega masa przerażonych ludzi ― idę o zakład, że wyglądałam tak samo jeszcze dwie czy trzy minuty temu. Domyślam się, że to niedoszła kolacja pogańskich bogów.
Naiwnie szukam w tłumie Deana, i ― ku mojej ogromnej uldze ― wreszcie go dostrzegam. Zatrzymuje się przy drzwiach, poganiając ostatnich gości i zachęcając ich do prędkiej ucieczki. Czekamy, aż tłum zwinie się z miejsca, i wtedy Gabe uchyla okno z tyłu.
― Dean! ― woła szeptem. Wywracam oczami. Nie wierzę. Po prostu, cholera, nie wierzę. ― Dean!
Winchester już miał wracać do hotelu, ale zauważa mnie, a potem archanioła na tylnym siedzeniu i... zastyga. Rozumiem go. Błąd w systemie właśnie dał o sobie znać. Dean-o otrząsa się z tego małego szoku i unosi pytająco brwi.
Ja mu nie umiem wyjaśnić, co tu zaszło. Sama jeszcze nie do końca to rozumiem. Dlatego wzruszam bezsilnie ramionami.
― Nie patrz na mnie ― irytuje się Gabe. Że też on w ogóle ma czelność robić nam jakiekolwiek wyrzuty o cokolwiek w obecnej sytuacji. ― Zachowuj się normalnie. Wsiadaj.
Dean chyba nie jest pewien, czy w ogóle powinien się w to mieszać, ale po krótkiej chwili zawahania bierze głęboki wdech i szybkim krokiem okrąża auto, chcąc dostać się do miejsca kierowcy. Klękam na kanapie, żeby cały czas patrzeć na Gabriela; i robię to ostrożnie, bo wiem, że Dean kocha ten samochód i ukręciłby mi głowę za zabrudzenie tapicerki.
― Człowieku, nie ma w tym nic normalnego ― zaczyna wściekle Winchester, kiedy już zamyka za sobą drzwi. Gabriel dalej szczerzy się jak głupi do sera i to tylko jeszcze bardziej rozjusza Deana. ― Myślałem, że nie żyjesz. Ja nie chcę nigdy więcej słyszeć, jak Lottie krzyczy w ten sposób, to było straszne.
Zaciskam usta w cienką linię, kiedy przypadkiem napotykam spojrzenie Gabriela.
Poważnieje zaledwie na sekundę. Potem odwraca wzrok. I znowu wchodzi w tryb Łotrzyka ― tego, którego najlepiej poznali Dean i Sam.
― Naprawdę uwierzyłeś, że dałbym Kali prawdziwe ostrze? To mogłoby mnie zabić.
― ...to co oni tam mają? ― zastanawiam się na głos. Gabe puszcza mi oczko, uśmiechając się przy tym przebiegle.
― Fałszywkę z puszki po napoju.
Wciskam łokieć w oparcie kanapy i przeczesuję włosy palcami, wzdychając ciężko:
― Wykończysz mnie.
― Oby nie, a przynajmniej nie w taki sposób. Miałem inne plany ― chichocze dwuznacznie Gabriel. Posyłam mu zmęczone spojrzenie, i to go trochę uspokaja. Odchrząkuje, jakby nagle naprawdę poczuł się odrobinę niezręcznie, i skupia się na Deanie. ― To... leć podwędzić naszą krew, okej?
― Co? ― duka Dean-o. Ja też marszczę czoło w niezrozumieniu.
― Słyszałem, co tam się działo. Kali cię lubi. Złap za krew i spadamy stąd ― proponuje wesoło archanioł. I chociaż z początku Gabriel wydaje się być pozytywnie nastawiony do całej wymyślonej przez siebie akcji, to łypie groźnie spode łba na Winchestera, kiedy tylko ten zerka w moją stronę. ― Nie, nawet na nią nie patrz, ona tam nie wróci. Po moim trupie.
Dean parska wrednie.
― To już się stało.
Z trudem przełykam ślinę i odnoszę wrażenie, że robię to zbyt głośno. To milczenie, które zapada między nami na dłuższą chwilę, okrutnie mnie stresuje i przytłacza.
― Oddaj ostrze. ― Jestem wdzięczna Deanowi, że przerywa ciszę. ― To prawdziwe. Albo jeszcze lepiej, dlaczego nie weźmiesz się w garść i nie pomożesz nam pokonać Lucyfera?
Okej, chwila.
Dobra, rozumiem problem z Kali i tym, że nadal ma krew chłopców, więc trzyma ich w garści, ale to? Nie wiem, dlaczego Deanowi wydaje się, że to jest takie proste, skoro on nigdy nie skrzywdziłby Sama w wyjątkowo dotkliwy sposób. Prędzej wolałby się sam pochlastać, niż zabić swojego młodszego braciszka.
Jakim cudem tego nie pojmuje?
― Ty chyba nie mówisz poważnie ― parska z niedowierzaniem Gabe.
― Śmiertelnie poważnie.
Posyłam Deanowi odrobinę rozczarowane spojrzenie. Nie rozumiem, dlaczego to robi, i to w taki agresyny sposób.
― Od kiedy kumplujesz się z bandą potworów? ― Gabriel ucieka. Próbuje zmienić temat. A ja siedzę cicho, bo nie mam rodzeństwa i nie do końca powinnam się chyba w ogóle odzywać. ― Tylko tym dla ciebie są, prawda?
― Może i tak, ale Sam miał rację. To nasza jedyna opcja. No chyba, że masz inny pomysł.
Gabe zastanawia się nad tym przez chwilę, a potem klepie oparcie przedniej kanapy. Opada na tylne siedzenia z ostentacyjnym westchnieniem.
― Cóż, powodzenia z tym. Ja? Ja zabieram ze sobą Lottie i znikam. Jeżeli te lemingi chcą skoczyć z klifu, to proszę bardzo, ich sprawa.
Układam obydwie ręce na skórzanej tapicerce i opieram brodę na dłoniach, przyglądając się uważnie Gabrielowi. On też wydaje się ignorować Deana ― uśmiecha się do mnie pocieszająco, jakby chciał zapewnić, że naprawdę nic mi nie grozi i do tego właśnie dążył od samego początku.
― Przejrzałem cię na wylot, wiesz o tym? ― denerwuje się Dean. Nie zamierza odpuścić. To chyba rodzinne, jeżeli chodzi o Winchesterów. ― Ta otoczka cwaniaka, to całe "gówno mnie to obchodzi"? Uwierz mi, trzeba się na tym znać. Jestem taki sam.
― Doprawdy?
Gabriel udaje, że sobie z tego porównania kpi. Słowo kluczowe: udaje. Patrzę na niego i wiem, że jest świadomy podobieństw, o których wspomniał Dean. Cholera, musiałabym być ślepa, żeby tego nie widzieć.
― Tak ― potwierdza absolutnie pewny siebie Dean. Przymykam na moment powieki, żeby przypadkiem znowu nie napotkać spojrzenia archanioła. Boję się, że mogłabym przez to pęknąć. ― Krew nie łączy cię z tymi dziwolągami, ale to twoja rodzina.
― Dosłownie wbili mi nóż w serce! ― parska wściekle Gabe.
― Może i tak, ale dalej ci na nich zależy. Tak to już jest. Jak kogoś kochasz, to jesteś w stanie wybaczyć mu cholernie wiele.
Ależ sobie wybrałam moment na otwarcie oczu, nie ma, co. Patrzę w miodowe tęczówki Gabriela i prędko pojmuję, że byłam jego pierwszą myślą, kiedy usłyszał ten ostatni tekst Deana.
A on był moją.
Jestem na niego wściekła. Przeraża mnie to, jak bardzo mi na nim zależy. Kłamał na każdym kroku. Sfingował swoją śmierć, żeby wywinąć się od odpowiedzialności i uczuć, które okazały się dla niego niewygodne ― bo nie wmówi mi, że nie czuje czegoś do Kali, nawet po tym wszystkim, co zaszło.
On wie, że ujdzie mu to na sucho. Że nie potrafię tak naprawdę go znienawidzić.
― ...Dean... ― zaczyna niepewnie Gabriel, ale Winchester nie jest w nastroju na słuchanie kolejnych wymówek.
― Bez ciebie tam zginą ― przypomina okrutnie. ― Potem zginiemy też my, a to znaczy, że...
Nie kończy, ale kątem oka zauważam, jak wskazuje na mnie głową. Gabe kuli się w miejscu. Nie wygląda jak potężny archanioł; przez kilka sekund wydaje mi się aż przerażająco ludzki.
I kiedy znowu się odzywa, robi to cicho. Nie ma żartów, nie ma uszczypliwości albo dwuznacznego komentarza.
― Nie mogę zabić brata.
― Nie możesz, czy nie chcesz? ― Z jednej strony mam ochotę przywalić Deanowi w ramię za to pytanie. Z drugiej? Rozumiem, z czego wynika, i widzę, że Gabriel też się nad tym wszystkim zastanawia. To jest trudna chwila. A wymowne milczenie jest dla Dean-o wystarczającą odpowiedzią.
― Tak myślałem ― wzdycha ciężko, zrezygnowany, po czym zgarnia kluczyki z siedzenia obok mnie i wciska je do stacyjki. Rozumiem, że to wymowne "musimy być gotowi na wszystko, włącznie z szybką ucieczką". ― Lottie, zostań tu ― dodaje, grożąc mi palcem.
Dean trzaska drzwiami i znowu zostaję sam na sam z Gabrielem.
Mam łzy w oczach. Rozumiem, jakie to jest dla niego trudne. Cała ta sytuacja to horror dla nas wszystkich, ale w szczególności dla każdego z braci. Ja tylko stoję i obserwuję całość z boku. Osobiście mnie to nie dotyczy, ale nie umiem się nie angażować, bo zależy mi na tych facetach.
Okej. Mam tylko kilka sekund na podjęcie ostatecznej decyzji i naprawdę nie wiem, co we mnie wstępuje. Może mi się po prostu przypomina cała sytuacja z Kali. Cofam rękę, kiedy Gabe sięga po moją dłoń; posyła mi zdezorientowane spojrzenie, a ja mamroczę niepewnie:
― ...sentyment, tak?
Tak to ujął, prawda? Że jest sentymentalny i między innymi dlatego nie chce, żeby bóstwa umierały. Zgaduję, że sporo z nimi przeżył, kiedy podawał się za Lokiego.
― Lottie... ― zaczyna Gabriel, ale nie słucham go dłużej. Chociaż wiem, że będę ledwo trzymać się na nogach, a w oczach dalej mam łzy i wyglądam jak gremlin wyciągnięty z kanałów, to wyskakuję z auta. ― Czekaj, nie! Nie idź tam!
Brzmi na spanikowanego, ale nie patrzę na niego więcej. Zamiast tego wołam Deana po imieniu, aż łaskawie się zatrzymuje.
Rozkłada bezsilnie ręce, a kiedy te opadają mu bezwładnie po bokach, uderza otwartymi dłońmi o uda. Odwraca się w moją stronę, i dobrze, że w porę hamuję, bo wpadłabym prosto w jego klatkę piersiową.
― Miałaś zostać w aucie ― przypomina mi z ostentacyjnym westchnieniem.
Nie wiem, czy dałoby się brzmieć bardziej protekcjonalnie, niż Dean Winchester w tym momencie. I dobija mnie to, jak mam być całkowicie szczera ― nie to, że nie zauważyłam już wcześniej pewnego schematu, ale... to i tak w pewnym sensie boli.
Biorę głęboki wdech.
― Posłuchaj mnie przez chwilę, okej? ― zaczynam wściekle. Naprawdę niezbyt często okazuję taką złość; wolę dusić to w sobie, a to i tak zamienia się potem w zwykły smutek, ale teraz wszystko dzieje się szybko i adrenalina robi swoje.
Dean unosi wyczekująco brwi, a ja nie umiem się powstrzymać ― zerkam jeszcze raz przez ramię na Impalę. Gabriel nadal tam jest. Cholernie przybity, osamotniony i chyba odrobinę zdezorientowany. Wracam wzrokiem do Dean-o, bo jeżeli jeszcze chwilę poświęcę na rozpaczanie nad archaniołem, to pewnie do niego pobiegnę.
A nie mogę.
― Okej ― mówię szybko. ― Wiem, że zawalił, ale... jakim ty potrafisz być czasami hipokrytą, Dean-o.
Zbijam go z tropu zarówno tym, co mówię, jak i tonem głosu. Bo mi jest go po prostu szkoda.
― ...co? ― duka skonfundowany Winchester.
Wskazuję Gabriela niezbyt dokładnym ruchem dłoni. Nie wiem, czy chcę, żeby wiedział, że o nim rozmawiamy. W sumie, możliwe, że to słyszy. Cała ta miejscówka to jedna wielka enigma.
― Prosisz go o coś, czego sam nigdy nie byłbyś w stanie zrobić.
― On... ― Dean gubi się we własnych słowach. Między moimi brwiami pojawia się pełna empatii zmarszczka. To chyba sprawia, że robi mu się jeszcze bardziej głupio. ― Ten typ... mówimy o szatanie!
― Tak ― potwierdzam prędko, stawiając jeszcze jeden krok w stronę Deana, bo zaczyna mi brakować odwagi, a co za tym idzie, wypowiadam się o wiele ciszej. ― Dla nas jest tylko tym. Dla niego jest bratem.
Dean przechodzi taki malutki, osobisty kryzys. Patrzy na mnie, potem na Impalę, potem znowu na mnie. Co chwilę otwiera i na powrót zamyka usta, chyba starając się znaleźć jakieś sensowne słowa. Średnio mu wychodzi, więc decyduję się na kontynuację monologu:
― Gabriel zrobił dużo wątpliwych rzeczy, ale miał rację w jednej kwestii. Ty to Michael. Sam to Lucyfer. Byłbyś w stanie zabić Sama? Nawet, gdybyś wiedział, do czego doprowadzi jego dalsze życie...?
Nie podobają mu się te wnioski, do których doszłam, ale ja wiem, co przed chwilą widziałam. Gabe go słuchał. Tak, jak słuchałby starszego brata. I okej, zaczął się kłócić, ale tak to właśnie zwykle wygląda.
― To nie jest taka sama sytuacja, Lottie.
Unoszę wymownie jedną brew, układając dłonie na biodrach.
― Ta sama logika. ― Wzruszam lekko ramionami. ― Nie dziwię się, że nie chce się na to zgodzić.
― Po prostu masz do niego słabość.
Ciężko jest jej nie mieć. Gdyby Dean spędził z nim tyle czasu, co ja, zrozumiałby. Nie wiem, czy na dłuższą metę umiałabym poradzić sobie bez Gabriela po tym, co dla mnie zrobił.
A wypominanie mi tego jest ciosem poniżej pasa, jak mam być szczera, bo Dean wcale nie jest lepszy. Nie jestem idiotką. Widziałam, jak on i Cas na siebie patrzyli. Wiem, co byliby gotowi zrobić dla siebie nawzajem.
― Mam, i co? ― szepczę. Dean marszczy czoło, odchylając się nieznacznie, żeby stworzyć między nami jakiś bezpieczny dystans; chyba znowu wzięłam go z zaskoczenia. ― Mam też rację, do cholery. Traktujesz mnie jak gówniarę, która tylko trajkocze ci nad uchem, ale prawda jest taka, że rozumiem więcej, niż może ci się wydawać.
― Wcale cię nie uważam za...
― Dean, błagam ― parskam wściekle. ― Idę tam z tobą, bo może się do czegoś przydam. Może ten idiota się namyśli. ― Milknę na chwilę, słabym ruchem ręki wskazując na Impalę. Winchester skina głową, ale bez przekonania. ― I żeby była jasność: robię to, bo tak trzeba, a nie dlatego, że wybieram jakąś stronę w tym konflikcie, rozumiesz?
Nie czekam na odpowiedź. Ruszam przed siebie, chociaż przez chwilę wątpię, czy dam radę w ogóle otworzyć drzwi hotelu. Sama jestem w szoku, kiedy mi się udaje.
― ...tak ― mamrocze niewyraźnie Dean, gdzieś za moimi plecami. ― Okej.
Nie wierzę, że z własnej woli wracam do tego piekła.
✦ . ⁺ . ✦ . ⁺ . ✦
Przez całą drogę powrotną myślę tylko o tym, jak Sam i Dean mieliby niby ściągnąć tu Lucyfera. Z tego, co kojarzę, wspominali o takiej magicznej sztuczce Casa ― dosłownie wyrzeźbił im w żebrach jakieś symbole w anielskim języku.
To mnie zafascynowało najbardziej, ale nie było czasu, żeby Cassie opowiedział mi o tym coś więcej. Tak czy inaczej, może oni wiedzą jeszcze o czymś, o czym ja nie mam pojęcia. To by miało sens, bo przecież o wielu rzeczach mi nie mówią, i wcale tego nie oceniam.
Jestem tu jako wsparcie.
Kiedy wracamy do restauracji, jest w niej zaskakująco pusto; zostali tylko Baldur, Sammy i Kali, która bawi się anielskim ostrzem. Z Mercurym minęliśmy się na korytarzu, kiedy szedł w stronę recepcji. Wydawał się dziwnie przygaszony. Ciekawe, co zaszło pod naszą nieobecność.
― Po przedstawieniu ― rzuca na samym wstępie Dean, kiedy dołączamy do zbiegowiska. ― Ostrze jest fałszywką, a Gabriel żyje. Przykro mi, że dowiadujesz się w ten sposób, siostro, ale zrobił z ciebie idiotkę.
Kali zaciska mocno zęby. Wymieniają się wymownymi spojrzeniami z Baldurem, a potem kobieta ciska srebrnym przedmiotem w ścianę po swojej prawej. Wzdrygam się mimowolnie, odruchowo stawiając krok w tył, ale kiedy bogini skupia na mnie swój wzrok, przełykam gorzki posmak przerażenia i mówię:
― Żebyś nie czuła się osamotniona, to dodam, że kłamstwo to jego drugie imię.
― Puściłam cię wolno. ― Wypowiada się tak, jakby w ogóle nie interesowała jej ta ostatnia wypowiedź z mojej strony. I najpewniej tak właśnie jest. ― Po co wróciłaś?
Bo wiem, jak to jest stracić najbliższych. I chociaż Gabriel nie przyzna tego na głos, to jestem pewna, że uważa te pogańskie bóstwa za coś w rodzaju rodziny, jak to zauważył Dean. Nie chcę, żeby Gabe też został całkowicie sam, i wcale nie podoba mi się wizja tego, że miałby być zmuszony do bratobójstwa, ale...
...w innym wypadku czeka nas koniec świata.
Nie uwierzę, że jest na tyle samolubny, żeby pozwolić na taką tragedię. I to właśnie chcę powiedzieć, ale ktoś mnie ubiega. Sammy wskazuje na mnie kciukiem, z niecodzienną pewnością siebie stwierdzając:
― Gabriel ma słabość do Lottie.
I fajnie. Zamieniam się w pomidora i zaczynam grzebać czubkiem prawego buta w podłodze, mając nadzieję, że ta zaraz się zapadnie i szczęśliwie mnie pochłonie.
― Mi się wydaje, że to tylko jego głupia gierka, kolejna z wielu, ale Sam ma teorię, że nasz archaniołek dałby się za nią pokroić, więc... przekonamy się, kto ma rację ― śmieje się nerwowo Dean, zaciskając nagle palce na moim ramieniu. ― Tak czy inaczej, potrzebujesz jej żywej.
No, tak, miło byłoby pożyć jeszcze trochę. Wstydliwie splatam dłonie za plecami. A Kali nawet na moment nie odrywa ode mnie wzroku ― czuję, jak dosłownie wypala mi dziurę w głowie. Ani trochę nie jest to przyjemne.
― Przyleciał tu specjalnie dla niej ― dodaje Sammy, i to jest ta chwila, w której Kali wreszcie zmienia punkt zainteresowania. Niepewnie podnoszę wzrok, żeby zorientować się w sytuacji, i z biegu zaczynam tego żałować.
Ta kobieta mnie stresuje.
― Słucham? ― parska kpiąco. ― To ja go wezwałam. Podejrzewałam, czym jest, i chciałam sprawdzić, czy się nie mylę. Oczywiście miałam rację.
...oh.
Nie to, że w pełni wierzyłam w jego troskę o mnie. Czyli to dlatego tak szybko się pojawił ― bo już był w pobliżu, jak zgaduję. Zerkam na Sama, jakbym chciała mu bez słów przypomnieć o naszej rozmowie z wcześniej. "Ma na twoim punkcie świra", tak, akurat. Boże, dlaczego ja jestem taka naiwna?
Sam posyła mi przepraszające, pełne współczucia spojrzenie, ale zaraz potem skupia się na Kali. Kręci powoli głową, rozczarowany, i powtarza to, co wcześniej powiedział Dean:
― Chryste, zero wyczucia. Zero.
Nie mogę mieć za złe Kali, że powiedziała prostą prawdę. Dlatego siedzę cicho i nie robię sceny. Nie ma we mnie nic wyjątkowego, a Gabriel jest po prostu... cholernie skomplikowany. Tak, to słodki facet, ale nadal nie rozumiem, czego oczekuje i dlaczego tak naprawdę w ogóle się mną w jakikolwiek sposób interesuje.
― Poważnie? ― Prychnięcie Deana zwraca na niego moją uwagę. ― On? ― dodaje, i chociaż archanioła nie ma w pomieszczeniu, to doskonale wiem, do czego pije Winchester.
I szczerze? Już dzisiaj wystarczająco mnie wkurzył.
― Słuchaj, ja nie kwestionuję twoich wyborów życiowych, Dean-o ― odpowiadam powoli, ostrożnie dobierając każde słowo. ― Nie to, że ci wypominam, ale ktoś jeszcze w tym pomieszczeniu ma słabość do skrzydlatego faceta i to nie jest Sam. Ani Kali.
Dean mruży groźnie powieki. Grozi mi palcem, ale ewidentnie składa broń, kiedy mamrocze:
― A to akurat wredne zagranie było.
― Prosiłeś się o to. Ja się tylko bronię. Mam do tego prawo.
Dean chce coś jeszcze powiedzieć, ale gdzieś w tle rozlega się okropny łomot. Od tego się zaczyna ― wszyscy odruchowo odwracamy się w stronę drzwi, bo z każdą sekundą jest tylko gorzej. Powtarzający się co chwilę huk nie jest aż tak przerażający, jak pełne cierpienia krzyki. Światła nad naszymi głowami też niebezpiecznie przygasają.
Starszy Winchester bez słowa zmienia położenie. Zatrzymuje się przede mną, przy okazji zerkając orientacyjnie na Sama.
― Co się dzieje? ― wyduszam słabo.
Dean nawet na mnie nie zerka.
― Nic dobrego, jak znam życie.
To Sam wydaje się być najbardziej poruszony zaistniałą sytuacją; bierze głęboki wdech, zaciskając dłonie w pięści tak mocno, że aż bieleją mu knykcie.
― To on.
Wystarczą dwa słowa z ust młodszego Winchestera, żebyśmy wszyscy zrozumieli, o co chodzi. Po plecach przechodzi mi cholernie nieprzyjemny dreszcz. Przez sekundę zastanawiam się, gdzie jest Gabriel, ale przypominam sobie, że mogłam się mylić co do niego.
I to w każdym możliwym aspekcie.
― Jak to możliwe? ― zastanawia się Kali, i już nie jest taka pewna siebie, jak wcześniej. O, nie. To jest głos kobiety, do której powoli dociera okrutna prawda: ona też popełniła błąd.
― Nieważne, spadajmy stąd ― proponuje spanikowany Dean, a Sammy prędko zgadza się z nim energicznym kiwaniem głową. Cała nasza trójka odsuwa się na bok. Wydaje mi się, że celem starszego Winchestera jest kuchnia. Pewnie dałoby się przez nią trafić do innej części hotelu i zwiać.
Tyle, że jest już za późno. Na korytarzu robi się przeraźliwie cicho, i zaledwie sekundę po tym, jak Baldur oświadcza, że "nie możemy uciec", drzwi stają otworem przed wysokim mężczyzną.
Jest nienaturalnie blady, a na jego twarzy i rękach widać... coś, co przypomina oparzenia. Ma krótkie blond włosy i jasnoniebieskie oczy, i gdyby nie te nieprzyjemne rany i wszechobecna krew, pewnie nie uznałabym go za wielce przerażającego.
― Oczywiście, że nie możecie ― zaczyna niskim głosem Lucyfer. Boże, nie wierzę, że to się naprawdę dzieje. Okej, mój umysł ogarnął już pogańskie bóstwa, anioły i archanioła, ale to jest diabeł. ― Nie poprosiliście o pozwolenie. Sam, Dean... ― Szatan uśmiecha się do chłopców ciepło, jakby naprawdę cieszyło go to spotkanie. ― Miło znów was widzieć.
Baldur wyrywa przed siebie. Kompletnie ignoruje Kali, która wyczuła już chyba okropną atmosferę, bo ostrzega:
― Baldur, nie rób tego.
No, nie powinien.
Sammy sięga po moją dłoń; bez słowa zaciskam palce na jego ręce, szczerze przerażona.
― Myślisz, że to twoja planeta? ― parska wściekle Baldur. Zerkam wymownie na Kali; to ona mu wpakowała do głowy tę propagandę. A przecież Gabriel ich ostrzegał. ― Kto dał ci prawo?
Kpiący uśmiech Lucyfera jasno daje mi do zrozumienia, że on wcale nie przejmuje się szarżującym na niego bogiem. Baldur bierze zamach, ale na tym kończy się jego walka.
Zakrywam usta wolną dłonią, ale o sekundę za późno, bo wyrywa mi się przerażony pisk. Pięść Lucyfera przebija się przez klatkę piersiową Baldura. Diabeł trzyma w zakrwawionej dłoni jeszcze bijące serce, kiedy informuje ze stoickim spokojem:
― Nikt nam go nie daje. Sami po nie sięgamy.
Lucyfer wycofuje rękę, rzucając serce Baldura gdzieś na bok z mrożącym krew w żyłach, złowieszczym uśmiechem, a martwe ciało kochanka Kali pada na podłogę w akompaniamencie głośnego łomotu.
Niedobrze mi. Wracam wspomnieniami do jednej nocy. Wtedy, w gabinecie taty. Też było tam tak dużo krwi, o ile nie więcej, ale Gabriel zjawił się w samą porę. Gdzie jest Gabriel? Gdzie, do cholery, jest Gabriel?!
Kali uznaje chyba, że pora pokazać, na co ją stać. Widziałam wcześniej przedsmak tego, co potrafi, ale teraz, kiedy cała jej sylwetka pokrywa się płomieniami, brakuje mi tchu. Głównie dlatego, że powietrze staje się cholernie gorące i ciężkie, ale... nie zaprzeczę, że jest to widok jeden na milion.
Sammy ciągnie mnie za sobą, niemal boleśnie ściskając moją dłoń. Popycha mnie na podłogę; ląduję na kolanach obok kucającego za przewróconym stołem Deana. W ostatniej możliwej sekundzie Sam również chowa się za meblem, a zaraz potem nad naszymi głowami zaczyna szaleć piekło.
...i kończy się równie szybko, co zaczyna. Wyściubiamy nosy ponad stół, z wielkim rozczarowaniem odkrywając, że Lucyferowi nie przypaliło nawet ubrań. I to dlatego diabeł uśmiecha się do Kali zuchwale, zaraz potem sprzedając jej solidne uderzenie prosto w twarz.
Kobieta ląduje po drugiej stronie pomieszczenia, mocno otumaniona.
― W porządku? ― pyta troskliwie Sammy. Jemu też ciężko oddychać.
Już mam odpowiadać, że jeszcze żyję, ale głos grzęźnie mi w gardle, kiedy słyszę znajomy szelest. Gabriel pojawia się zaraz za Deanem i przysięgam, że serce omija mi zbyt wiele uderzeń w tym momencie.
― Nie za bardzo ― informuje na wydechu archanioł, zaraz potem wydając z siebie dziwny, krótki śmiech. ― Lepiej późno niż wcale, no nie? Strzeż tego jak oka w głowie ― dodaje, wciskając w dłonie Deana jakieś pudełko z DVD.
I zwiewa. Znaczy, taki ma plan; w porę wychylam się zza Deana, mocno zaciskając palce na kurtce Gabriela. Szepczę jego imię ― z niezrozumieniem i zmartwieniem zarazem. Gabe uśmiecha się słabo, mamrocząc:
― Wiesz, sentyment.
Wyrywa mi się, zanim mam szansę rozłożyć ten tekst na najdrobniejsze elementy. I tak pewnie nie byłabym w stanie tego przeanalizować, bo w głowie mam okropny kocioł.
Sam próbuje wciągnąć mnie z powrotem za stół, ale się nie daję. Podnoszę się odrobinę, żeby lepiej widzieć, co się dzieje, i zgaduję, że robię się jeszcze bardziej blada, niż wcześniej.
Lucyfer podchodzi do Kali i już jest gotów zmiażdżyć jej głowę, kiedy nagle niewidzialna siła go od niej odpycha. Diabeł przelatuje przez całą restaurację, przywalając w ścianę zaraz obok drzwi. A Gabriel, z zuchwałym uśmiechem i ostrzem archanioła w dłoni, pojawia się w tym miejscu, w którym przed chwilą stał jego starszy brat.
― Lucy! ― woła melodyjnie, jakby to wcale nie była sprawa życia i śmierci. I muszę przyznać, że jego podejście do sprawy minimalnie mnie uspokaja. Co prawda nadal cała się trzęsę, ale kącik moich ust nieznacznie się unosi. ― Wróciłem.
Wzdycham głośno z ulgą. Która, swoją drogą, też nie trwa długo.
Lucyfer zbiera się z podłogi z drwiącym parsknięciem na ustach. Wolnym krokiem rusza w stronę Gabriela, który pomaga Kali się podnieść; nie wypuszcza jej z objęć, kiedy grozi bratu srebrnym sztyletem i mamrocze krótkie "nie tym razem".
Diabeł się zatrzymuje. Na kilka sekund mruży powieki, zbity z tropu. Przechyla delikatnie głowę i dochodzę do wniosku, że wygląda trochę jak Cassie, kiedy przerasta go zrozumienie ludzkich emocji.
Może jednak naprawdę są rodziną.
― Chłopaki! ― woła Gabe. ― Zabierzcie je stąd!
Sam podrywa się pierwszy, a Dean prędko idzie w jego ślady. Ja jestem ostatnia. Dołączam do chłopców i Kali, chyba w odruchu sięgając po wolną dłoń Gabriela. Bez zawahania zaciska mocno palce na mojej skórze, i przez kilka sekund naprawdę wierzę, że to wszystko jednak ma szansę na dobre zakończenie.
Gabe wskazuje głową na drzwi, ruszając w tamtą stronę wolnym krokiem. Nie ma w nim ani odrobiny zawahania, kiedy staje między nami a diabłem. Dean przejmuje w tym czasie Kali, która nadal jest odrobinę oszołomiona. Nie dziwię się. Pewnie mocno oberwała.
― Serio? ― wzdycha ostentacyjnie Lucyfer. ― Dla kobiet?
Gabriel nie odpowiada. Docieramy do drzwi. I tak, Winchesterowie przebiegają przez próg bez dłuższego zastanowienia, a ja... stawiam krok w tamtą stronę, ale nie potrafię się zmusić, żeby puścić dłoń Gabriela. Za długo pozwalam sobie na taki kontakt.
Reszta dzieje się szybko.
― O, rozumiem ― rechocze perfidnie Lucyfer. ― Już widzę. Nie no, nie może być tak łatwo.
Drzwi zamykają się zaraz przed moim nosem, aż wyrywa mi się kolejny przestraszony krzyk. Sam krzyczy moje imię, ale ja nie jestem w stanie nic na to wszystko poradzić. Chociaż wszyscy szarpiemy za klamki, nasze działania nie przynoszą żadnych efektów, więc oglądam się z nadzieją na Gabriela.
O ile wcześniej wydawał się nawet... zrelaksowany, o tyle teraz nerwowo zwilża usta czubkiem języka, gestem dłoni zachęcając mnie do tego, żebym do niego wróciła. Robię to w ekspresowym tempie, znowu splatając swoją dłoń z jego; paznokcie drugiej ręki wbijam w materiał jego kurtki.
― Idźcie! ― krzyczy do chłopaków Gabe. ― Nic jej nie będzie.
Gdyby powiedział to ktoś inny, pewnie ani trochę by mnie to nie uspokoiło, ale to jest Gabriel. Gabriel, który nie raz ratował mi życie. Ten sam, który zawsze się pojawiał, kiedy potrzebowałam jakiegokolwiek wsparcia.
― No, to mi się podoba ― śmieje się znowu Lucyfer. Zaciera dłonie, rozprowadzając po nich ciemną krew. Wcale się tym nie przejmuje, a mnie przyprawia o ciarki na plecach. ― Musisz to robić, tak? Oj, paskudnie cię tatuś urządził.
...musisz? Tatuś? O czym on...
― Nie narzekam ― odpowiada nonszalancko Gabriel.
Lucyfer unosi jedną brew, przenosząc wzrok na mnie. Nie podoba mi się ten chłód w jego oczach, ani trochę, ale... pojmuję, że on chce, żebym się odezwała. Czeka na to.
I chociaż ledwo mogę złapać oddech i serce wali mi jak oszalałe, potrząsam delikatnie ręką Gabriela, pytając nieśmiało:
― Na co?
Archanioł nawet na mnie nie zerka, ale czuję, jak bardzo się spina. Znam to spanikowane błądzenie wzrokiem po otoczeniu. Trafiliśmy na cholernie niewygodny dla niego temat.
― I nie powiedziałeś jej? ― Lucyfer idealnie udaje wielce poruszonego ostatnim odkryciem. Gdyby jednak odechciało mu się zaczynania Apokalipsy, to zdecydowanie odnajdzie się w teatrze. ― Gabe, gdzie twoje maniery? ― kpi sobie dalej.
Gabriel chce chyba coś powiedzieć, ale zamiast konkretnego tekstu wyrywa mu się jedynie niewyraźne mruknięcie.
― O czym mi nie powiedziałeś...? ― szepczę, ale robię to cholernie niepewnie, bo przeraża mnie to, czego mogę się dowiedzieć.
Ile kłamstw ja od niego usłyszałam? Ile jeszcze usłyszę? Dlaczego mi to robi i tak perfidnie wykorzystuje fakt, że mam do niego ogromną słabość, bo naiwnie się w nim zakochałam? Ciągłe ukrywanie przede mną pewnych informacji jak dotąd nie poprawiło naszej relacji.
Lucyfer uśmiecha się wrednie do swojego brata, a potem znowu wraca spojrzeniem do mnie. Z trudem przełykam ślinę, chowając się za Gabrielem, ale te niebieskie oczy nie dają mi spokoju.
― Musi cię ratować, czy tego chce, czy nie. Bo jest twoim aniołem stróżem ― tłumaczy Lucyfer. Nie kryje pogardy, ale mam gdzieś to, jak brzmi; wgapiam się w Gabriela wielkimi, pełnymi niedowierzania oczami. ― Pokazał ci już skrzydełka? Nie? Smutne. Naprawdę, Gabe, mogłeś się bardziej postarać. ― Gabriel zwiesza głowę. Nadal na mnie nie patrzy, chociaż kilka razy prawie się łamie i zerka w moją stronę. Ilekroć coś takiego ma miejsce, znajduje inną rzecz, na której może się skupić. ― Więc co jest w niej takiego specjalnego? Dlaczego to właśnie jej tatuś dał psa stróżującego?
Dlaczego ja?
Dlaczego nie ty?, powiedział mi ostatnio. Nie było to sensowne wyjaśnienie wszystkiego, co robił, ale dało mi do myślenia. Skłamałabym mówiąc, że nie zarywałam nocek na zastanawianie się nad tym jednym tekstem.
Dlaczego nie ja? Bo to nie jest ani trochę logiczne. Bo jestem nikim. Nie znam się na broni ― umiem piec. Nie brakuje mi adrenaliny i polowań, bo jestem fanką spokojnych wieczorów, podczas których mogę obejrzeć dobry film, albo przeczytać cholernie zajmującą książkę. Nie potrafię zabijać potworów. Umiem tylko dzielić się informacjami na ich temat.
Może Gabriel też nie wie, dlaczego ma chronić akurat taką niedojdę, jak ja. Może dlatego jego odpowiedź na moje pytanie była tak wymijająca.
― ...ona się liczy ― mówi wreszcie archanioł.
Mój uścisk na jego ręce staje się odrobinę lżejszy, ale z Gabrielem jest odwrotnie. Tym razem to on nie zamierza mnie puścić.
― Czyżby? ― parska złośliwie Lucyfer. ― To dlatego jej nie powiedziałeś? Dlatego trzymałeś ją w niewiedzy, jeśli chodzi o twoją naturę?
O wielu rzeczach mi nie powiedział. Ciekawe, o czym jeszcze nie wiem.
― Nie słuchaj go ― szepcze błagalnie Gabe, ale nadal nie potrafi się zmusić, żeby na mnie spojrzeć, i łamie mi to serce w jakiś niewytłumaczalny sposób.
Lucyfer cmoka protekcjonalnie.
― "Nie słuchaj go", mówi! Odważny mały bohater, prawda? Jesteś w tym naprawdę dobry, ale nie zaimponujesz jej w ten sposób, bo już spieprzyłeś sprawę. To jest nie do naprawienia. A ty już to wiesz, prawda? ― Diabeł robi krótką przerwę, i wydaje mi się, że sam właśnie doszedł do pewnego wniosku, bo unosi nieznacznie brwi. ― Nie próbujesz jej zaimponować. Próbujesz odkupić swoje winy. Oto nowa informacja: to nie zadziała.
Mam w głowie dwie rzeczy. Analizę tego, co słyszę, i małą zagwozdkę. To drugie wreszcie udaje mi się rozwikłać, bo męczyło mnie, od kiedy zostaliśmy tu uwięzieni. Zastanawiałam się, dlaczego diabeł po prostu nie zaatakuje, ale teraz patrzę na ten jego podstępny grymas i pojmuję, że jego to bawi.
Dla Lucyfera dręczenie nas to doskonała rozrywka. On naprawdę czerpie z tego przyjemność, i nie wiem, dlaczego dziwi mnie to tak bardzo.
...bo Gabriel jest jego bratem. Bo nie tak powinno to wszystko wyglądać.
Gabe bierze głęboki wdech. Przesuwa mnie bardziej za siebie, jakby chciał kompletnie odciąć mnie od diabła ― co nie jest wcale takie proste, bo on dalej stara się złapać ze mną kontakt wzrokowy. Wyłapał słabe ogniwo i wie, w jakie czułe punkty uderzać.
― Lucyfer, kocham cię, bo jesteśmy braćmi ― wyznaje nagle Gabriel. Cokolwiek robi, to działa, bo Lucyfer wydaje się być mocno zbity z tropu. ― Ale jesteś jak worek pełen kutasów. Okropny palant.
Zaciskam usta w cienką linię. Teraz brzmią jak bracia. Tego słuchałam przez ostatni czas, kiedy podróżowałam z chłopakami Impalą.
― ...co ty powiedziałeś? ― wydusza zszokowany i urażony diabeł. A Gabe, zadowolony z siebie, kontynuuje przedstawienie.
― Spójrz na ciebie! Boo-hoo! Tatuś był dla mnie niemiły, więc rozwalę wszystkie jego zabawki!
― Uważaj, co mówisz.
On nigdy nie uważa. Nie raz było tak, że gadał co mu ślina na język przyniosła. Boże, ledwo się poznaliśmy wtedy, w barze, a on się aż prosił o kłopoty.
― Zgrywaj sobie ofiarę ile chcesz ― kpi sobie dalej mój ulubiony archanioł. ― Ty i ja? Obaj znamy prawdę. Ojciec kochał cię bardziej niż Michaela. Bardziej niż mnie.
To jest chyba jedyny moment, w którym drży mu głos. Znowu zaczynam trzymać się go tak, jakby to naprawdę były nasze ostatnie momenty razem, i on chyba bardzo to docenia, bo w mig odzyskuje pewność siebie.
― A potem przyprowadził do domu nowego dzieciaka i nie potrafiłeś sobie z tym poradzić ― mówi. Lucyfer zaciska mocno zęby. Stąd wiem, że w pewnym sensie Gabe trafił w dziesiątkę. ― To wszystko? To twój głupi napad złości. Coś ci powiem. Czas dorosnąć.
Zły moment. Bardzo zły moment i spycham to uczucie na dalszy plan, ale prawda jest taka, że bardzo mi się podoba jego odwaga. Pomijam fakt, że jeszcze jakiś czas temu byłby ostatnią osobą, do której pasowałby ten tekst o dorastaniu.
Lepiej późno, niż wcale, jak to sam powiedział.
― Gabriel, jeżeli robisz to dla Michaela...
― Chrzanić typa ― śmieje się Gabe. ― Gdyby tu był, z jego tyłka też zrobiłbym shish kebab.
To niesamowite, że ten facet nawet teraz sobie żartuje.
― Ty nielojalny...
― O, jestem lojalny. ― Gabriel naprawdę prosi się o biedę, a przynajmniej tak właśnie patrzy na niego Lucyfer, gdy jego młodszy brat po raz kolejny mu przerywa. ― Im.
― Komu? ― Lucyfer rozkłada ostentacyjnie ręce. ― Tak zwanym... bogom?
― Ludziom.
Gabriel o tym nie wie, bo nie ma opcji, żeby teraz mógł zobaczyć moją minę, ale wbijam w niego spojrzenie pełne uwielbienia i uśmiecham się dumnie, szczerze wzruszona. Dobrze jest wiedzieć, że archanioł stoi po naszej stronie ― nawet, jeżeli największe szanse na wygraną nie należą do nas.
― Czyli... jesteś gotów umrzeć w imię karaluchów? Dlaczego? Przez nią? ― Lucyfer wskazuje na mnie ręką z pełną odrazy miną. Nie to, że jakoś wielce mnie rusza jego obrzydzenie. Staram się nie brać do serca żadnej z jego opinii. ― Dziewczyno, ty nie widzisz, co się dzieje? ― dodaje, marszcząc czoło z wykalkulowaną wyższością.
Gabriel przekręca nieznacznie głowę, zapewniając cicho i spokojnie:
― Zaraz cię stąd wydostanę.
Jego brat ma na ten temat inne zdanie. Opiera dłonie na biodrach, mrużąc nieznacznie powieki i uśmiechając się przy tym zuchwale.
― Nie, ona zostanie na całe przedstawienie ― informuje.
Gabe poprawia uścisk na mojej dłoni i przestępuje nerwowo z nogi na nogę. Udziela mi się jego stres, i zaczynam podejrzewać, że właśnie dlatego wcześniej starał się zgrywać niewzruszonego tym, co się dzieje.
― Ona nie ma z tym nic wspólnego, okej? ― Jeżeli Lucyfer ma na celu wyprowadzenie Gabriela z równowagi, to zdecydowanie jest na dobrej drodze do celu, bo to działa. I Gabe chyba dochodzi do podobnego wniosku. ― Ojciec miał rację. Są lepsi od nas.
Diabeł krzywi się z niesmakiem.
― To ułomne, wadliwe płody.
― Jasne, że mają wady. Ale wielu z nich się stara. Próbują postąpić lepiej, albo... ― Gabe urywa nagle, i widzę, jak przygryza na kilka sekund dolną wargę. ― Próbują wybaczać.
Wiem, do czego pije. Przymykam na moment powieki, wracając na moment do tej beznadziejnie smutnej dyskusji, którą przeprowadziliśmy w Impali razem z Deanem.
― I powinieneś spróbować jej wypieków, bo osobiście byłbym gotów za nie zabić. ― Znowu podnoszę wzrok na Gabriela, kiedy słyszę to proste wyznanie. Poza tym, on się przy tym tak przyjaźnie śmieje. Lubię ten dźwięk. Brakowało mi tego. ― Długo mnie nie było, to prawda. Ale wracam do gry. I nie jestem ani po twojej stronie, ani po stronie Michaela. Jestem po ich stronie.
Cisza, która między nami wszystkimi zapada, wydaje się dosłownie mnie dusić. Gabriel popycha mnie powoli do tyłu, krok za krokiem znowu zbliżając się do drzwi.
― ...wierzysz w to? ― pyta Lucyfer, i dopiero po kilku sekundach pojmuję, że zwraca się do mnie. I chociaż Gabrielowi raczej średnio podoba się fakt, że wchodzę z jego bratem w jakąkolwiek dyskusję, to kiwam stanowczo głową.
― Nie mogę cię przenieść, więc jak tylko drzwi się otworzą, dajesz nogę, jasne? ― mówi Gabe. Powtarzam sobie w głowie to, co usłyszałam. Ja. Ja daję nogę.
...ja.
― A ty? ― dukam. Znowu budzi się we mnie chore przerażenie, i dosłownie czuję, jak ucieka ze mnie resztka nadziei, kiedy Gabe wreszcie na mnie patrzy.
To jest krótki kontakt. Na dłuższy nie może sobie pozwolić, bo Lucyfer stawia pierwszy krok w naszą stronę. Gabriel unosi srebrne ostrze na wysokość twarzy, odrywając ode mnie to pełne troski i przeprosin spojrzenie.
― Po prostu uciekaj ― powtarza. ― Nie patrz pod nogi. Masz biec.
Stać mnie tylko na marne mruknięcie, na znak, że rozumiem. Proste zadanie. Chyba nawet ja nie potrafię tego spieprzyć. Co chwilę zerkam przez ramię na drzwi, chociaż łzy znowu przysłaniają mi trochę widok na świat.
Mam go tutaj tak po prostu zostawić?
― Bracie, nie zmuszaj mnie do tego ― odzywa się znowu Lucyfer, i przez chwilę brzmi tak, jakby naprawdę wcale nie podobało mu się to, co się dzieje. Przez ułamek sekundy nawet jestem skora uwierzyć w jego poczucie winy, czy coś.
A potem widzę, jak Gabriel uśmiecha się smutno.
― Nikt nas do niczego nie zmusza ― rzuca na wydechu. Drzwi za moimi plecami otwierają się z głuchym hukiem; Gabe wyrywa dłoń z mojego uścisku i ostatnim słowem, które słyszę z jego ust, jest proste "biegnij".
To właśnie robię.
Staram się nie patrzeć pod nogi tak, jak wcześniej kazał, ale ciężko może być z tym jednym zadaniem. Wolałabym nie potknąć się o którąś część ciała pewnego pogańskiego bóstwa; ciężko jest tu domyślić się, co należało do kogo. Pojmuję, dlaczego Gabe nie chciał, żebym się na tym skupiała.
Anthony Honeycomb zginął w podobnych okolicznościach.
Chociaż płuca palą mi żywym ogniem, wszystkie mięśnie mnie bolą i duszę się płaczem, to udaje mi się dobiec do drzwi. Wypadam na zewnątrz, dziękując wszechświatowi za rześkie, wilgotne powietrze po ulewie, ale nie mam nawet czasu, żeby się nim nacieszyć.
― Lottie, gazu! ― woła do mnie Sam Winchester.
Jakiś dziwny ciężar spada mi z serca. Nie zostawili mnie. W stresie po prostu nie zwróciłam na to uwagi, kiedy dotarłam przed hotel; nie usłyszałam warkotu silnika Impali, bo w uszach i tak mi szumi.
Cudem dobiegam do auta i wskakuję na tylne siedzenie, schodząc na kolejny, mały zawał, kiedy napotykam oceniające spojrzenie Kali. Ewidentnie nie jest zadowolona, że musi być tu akurat z nami, ale cały teren tego przeklętego miejsca jest chyba porządnie zabezpieczony przed magicznymi sztuczkami, których wiele bytów używa do przenoszenia się.
Dean odjeżdża sprzed The Elysian Fields z piskiem opon.
― Gdzie Gabriel? ― pyta starszy Winchester, zerkając na mnie we wstecznym lusterku.
― Został tam ― udaje mi się wychrypieć. Kali wyrywa się ciężkie, załamane westchnienie; przymyka powieki, przecierając je po chwili palcami. Ignoruję ją. Na razie. ― ...czekaliście na mnie? ― Nie wiem, dlaczego pytam. Jestem po prostu mile zaskoczona, bo przecież mogli już dawno uciekać.
― Gabriel by nas zabił ― śmieje się nerwowo Sam.
Kali parska cicho.
― Teraz już raczej nie musicie się o to martwić ― uznaje.
Zaraz potem po prostu rozpływa się w powietrzu ― zostawia po sobie jedynie dwie fiolki krwi. To najpewniej te, które należą do Deana i Sama. Powinna być jeszcze trzecia. Ta, którą przeznaczyła na krew Gabriela.
Łączę kropki.
I dopiero w tej chwili dociera do mnie sens jej słów.
✦ . ⁺ . ✦ . ⁺ . ✦
Anioł stróż.
Mój domniemany anioł stróż, do jasnej cholery, przekazał Deanowi film porno. To się w głowie nie mieści. Czy się dziwię, że Bóg ignoruje swoje dzieci? Coraz mniej. Najstarsza czwórka zdecydowanie jest problematyczna.
― Na pewno chciał, żebyś strzegł właśnie tego? ― dopytuje niepewnie Sam.
Stoimy przy tylnej masce Impali; Sammy ustawił na niej swojego laptopa i właśnie udało nam się załadować płytę opatrzoną napisem "Casa Erotica 13". Napisy początkowe przewijają się na czerwonym tle w akompaniamencie beznadziejnej, tandetnej muzyczki.
― Może lubi serię ― uznaje wymijająco Dean. Niewzruszony. Dla niego to chyba normalka, że odpala porno przy bracie i... znajomej. ― Ponoć niezła.
Gdyby nie fakt, że kilka godzin temu straciłam kogoś, na kim zależało mi najbardziej na świecie, to bawiłaby mnie ta cała sytuacja. Znaczy, okej, pewnie czułabym się niekomfortowo, ale zgaduję, że parsknęłabym śmiechem na ten monolog, którym rzuca skąpo ubrana kobieta pojawiająca się na ekranie.
Kręciłabym z rozbawieniem głową, gdy rozlega się pukanie do drzwi, a po chwili staje w nich... Gabriel. Gabriel, z durnymi wąsami, ubrany jak kelner. Śmiałabym się, bo to jest głupie, ale bardzo w jego stylu.
Tyle, że teraz nie mam na to ochoty. Znowu zaczynam skubać skórki przy paznokciach, co nie umyka uwadze Sama. Winchester wzdycha cicho ze współczuciem, szepcząc:
― Nie musisz tego oglądać.
Wzruszam obojętnie ramieniem. Tu już nie chodzi nawet o to, co się dzieje na filmie. Problemem jest sam Gabriel. Ten, który siada teraz na łóżku, ciesząc się tym, że kobieta grająca z nim w filmie zaczyna rozmasowywać mu ramiona, podczas gdy on patrzy prosto w kamerę i zrywa sztuczne wąsy.
To głupie spojrzenie wystarczy, żebym zamieniła się w żałosny posąg. Broda mi drży, bo podświadomość prędko przypomina mi, że to tylko nagranie. Ten wzrok nie jest prawdziwy i już nigdy nie będzie.
― Sam, Dean ― zaczyna wesoło Gabriel. Sammy zerka na mnie kątem oka; udaję, że tego nie zauważyłam i wcale nie zabolało mnie to, że archanioł nawet o mnie nie wspomniał. ― Pewnie zastanawiacie się, co się dzieje. Jeżeli to oglądacie, to znaczy, że nie żyję. Przestańcie płakać, błagam, to żałosne. Beze mnie nie macie szans, żeby zabić Lucyfera. Przykro mi.
Dean zwiesza głowę. Ciężko się na niego patrzy, szczególnie w takim stanie.
― Ale możecie go uwięzić. ― Wszyscy jak na zawołanie znowu patrzymy na Gabriela, który uśmiecha się podstępnie. ― Klatka, w której gnił, nadal tam jest. I może... może! Uda wam się znowu wepchnąć tam jego tyłek. Nie będzie to proste. Trzeba otworzyć klatkę, skłonić mojego braciszka, żeby tam wlazł, i... oczywiście unikać Michaela i jego ekipy. Ale to detale, no nie? Oto wielki sekret, którego nie zna nawet Lucyfer. Istnieją cztery klucze do otwarcia klatki. Pierścienie Jeźdźców Apokalipsy. Zdobędziecie je? Macie klatkę w garści. Nie postawiłbym na was, ale zdarzało mi się mylić. Miałeś rację, Dean. Bałem się postawić bratu. Ale z tym już koniec. Postawiłem się. A teraz się kładę.
I to właśnie robi. Sam zamyka laptopa z takim impetem, że przez chwilę zastanawiam się, czy nie zepsuł sprzętu, ale rozumiem, że chciał ukrócić cierpienia nas wszystkich. Reszta tego porno jakoś nie za bardzo mnie interesuje.
Akcja z Kali mi wystarczyła.
― Wiecie, w sumie to cieszę się, że on nie żyje ― odzywam się nagle, bo ta niezręczna cisza między nami lada chwila mnie zabije. Chłopcy wbijają we mnie zszokowane spojrzenia. ― Dobrze dla niego.
― ...Lottie, co ty gadasz? ― zastanawia się oszołomiony Dean-o. Splatam ręce na piersi, biorąc głęboki, uspokajający wdech, podczas gdy Sammy dodaje:
― Dlaczego?!
― Bo w tym momencie sama bardzo chciałabym go zabić.
Dean układa usta w dziubek, unosząc przy tym wymownie brwi. Klepie mnie pocieszająco po ramieniu, odpowiadając:
― Zrozumiałe. Nawet bardzo.
― To co z tymi pierścieniami? ― Zmiana tematu wydaje mi się najlepszym wyjściem. Takim bezpiecznym. Jeszcze chwilę pociągniemy temat archanioła i znowu się rozpłaczę, a naprawdę nie chcę tego robić. Chłopaki i tak mają mnie za bezużyteczną beksę. ― Będziecie się o nie napieprzać z resztą biblijnych postaci?
Sammy posyła mi odrobinę rozbawiony grymas. Cieszę się, że przynajmniej oni dwaj są w stanie dalej się uśmiechać.
― Nie pierwszy i nie ostatni raz, jak zgaduję ― rzuca na wydechu.
― Mamy pierścień Wojny i Głodu ― przypomina Dean. Nagle brzmi tak, jakby odzyskał nadzieję na lepszą przyszłość. I dobrze dla niego. ― Została Zaraza i Śmierć.
Opowiadali mi o tym, jak wpadli na te dwa pierwsze byty. Żadne z tych spotkań nie było przyjemne, i nawet nie chcę myśleć, jak źle w tym rozdaniu wypadnie taka Zaraza, dajmy na to. Brzmi chyba najokropniej, bo śmierć to coś, do czego wszyscy w pewnym sensie przywykliśmy.
― Powodzenia ― dodaję. ― Ja to jednak chcę do domu.
― Tak, my... ― Dean-o chce coś jeszcze dodać. Zgaduję, że na usta pcha mu się proste "współczujemy ci", ale chyba uznaje, że to jest po prostu bezsensowny tekst, który każde z nas słyszało o jeden raz za wiele. Uśmiechamy się do siebie słabo, ze zrozumieniem, a Winchester zmienia taktykę. Otwiera dla mnie drzwi z tyłu. ― Wsiadaj. Zawieziemy cię.
Sammy łapie za swojego laptopa i okrąża auto, żeby wskoczyć na przednią kanapę, kiedy już Dean zamyka mnie w samochodzie. Otaczam się własnymi ramionami; Dean-o odpala silnik i po chwili ruszamy w dalszą drogę.
Jest nawet... spokojnie. Przyjemnie. To miła odmiana po tym, co przeszliśmy. Dodajmy do tego fakt, że Gabriel pośmiertnie obudził w nas iskierkę nadziei na uratowanie świata, i mamy naprawdę ciekawą atmosferę. Dean zaczyna nawet nucić pod nosem piosenkę, która właśnie sączy się z głośników.
I jest okej, aż do momentu, w którym Sam nie wytrzymuje.
Odwraca się nagle w moją stronę ze zdeterminowaną miną. Odruchowo odchylam lekko głowę, zaskoczona gwałtownością jego ruchów.
― Lottie, jemu naprawdę na tobie zależało ― zaczyna stanowczo Winchester. Dean odchrząkuje niezręcznie. Ja też czuję się... dziwnie. ― Wiesz o tym, no nie? Nie pojawiłby się, gdyby nie fakt, że ty tam byłaś.
Emocje znowu ściskają mi gardło. Nie mam pewności, co przeważa ― żal, zazdrość, brak wiary w samą siebie, czy po prostu zwykły smutek. Wiem za to, co widziałam i słyszałam. A to, co powiedział Lucyfer, nadal siedzi mi w głowie.
Gabriel o mnie dbał, bo musiał to robić. Zmusiła go do tego jakaś wyższa siła, i tyle.
― Słyszałeś ― wyduszam wreszcie po dłuższej chwili milczenia. ― Pojawił się, żeby ratować Kali. Nie chcę więcej o tym rozmawiać, Sammy.
Nie wspominam o całym tym zamieszaniu z byciem moim aniołem stróżem. Nie muszą o tym wiedzieć. Po co im to? Oni też wielu rzeczy mi nie mówią. Mamy prawo do własnych sekretów, i Sam Winchester najwyraźniej pojmuje ten niemy przekaz. Nie drąży tematu. Kiwa tylko powoli głową, mamrocząc krótkie "okej, przepraszam".
Nie odzywamy się do siebie przez resztę drogi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top