04. Trying To Melt The Icy Heart Of This Bitch

Albo wie, że spotkałam się z Winchesterami i robi mi na złość, perfidnie mnie ignorując, albo po prostu niszczy życie komuś po drugiej stronie globu, jak to ostatnio żartował, kiedy zapytałam go, co robi, kiedy nie jest ze mną. Szczerze? W pierwszej chwili naprawdę pozwoliłam sobie uwierzyć, że tylko tak gadał, ale im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że mógł mówić prawdę.

Tak czy inaczej, Loki zaginął w akcji. Trochę mnie to smuci, nie będę owijać w bawełnę, bo po prostu za nim tęsknię. Jestem tylko człowiekiem. Przywykłam do jego obecności i ciężko mi się od tego uwolnić.

Była niedziela, kiedy Dean Winchester dał znak życia, czego nie można powiedzieć o tym skurwielu, który nie daje mi spokoju nawet pod swoją nieobecność. Prosił, żebym przyjechała do Ohio. Uznałam, że wycieczka może dobrze mi zrobić, a Dean zapewnił, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, bo to nie jest jakaś wielce niepokojąca sprawa, ale... mają pewne podejrzenia, którymi nie chcą się ze mną dzielić przez telefon.

Zaraz po zakończeniu połączenia poinformowałam dziewczyny z cukierni o mojej nieobecności przez najbliższe dni; nie był to jakiś ogromny problem, bo Holly Newell nie raz już radziła sobie z całym biznesem. A potem ruszyłam w trasę.

Nie wiedziałam, jak bardzo tego potrzebowałam.

Zostało mi jakieś trzy godziny drogi do celu, kiedy Dean znowu do mnie dzwoni. Plus jest taki, że właśnie zrobiłam postój na jakieś sensowne śniadanie, więc mogę z nim na spokojnie porozmawiać.

― Ogarnęliście sytuację beze mnie i moja obecność jednak nie jest konieczna? ― zagajam wesoło, kiedy tylko odbieram połączenie od Dean-o. Po drugiej stronie rozlega się jednak pełen żalu jęk.

Nie musi tłumaczyć, bo już rozumiem, że raczej nie trafiłam z intencjami, ale i tak to robi.

― Boże, chciałbym ― narzeka Dean.

― Okej... ― wzdycham z rozczarowaniem. ― To możecie mi już powiedzieć, o co chodzi?

― Gdzie jesteś?

― Angola za kilka mil.

― Dobra, czyli już nie ma odwrotu. Babeczki masz?

Parskam z rozbawieniem. Zaraz przed wyjazdem zapakowałam jeszcze ciepłe wypieki na tylne siedzenia, zgodnie z gorliwymi prośbami chłopców.

― Mam ― odpowiadam wesoło.

― Uwielbiam cię ― wzdycha z ulgą Dean. Potem odchrząkuje wymownie, co ma chyba na celu sprowadzić rozmowę na właściwe tory. Wykorzystuję tę chwilę na przegryzienie ostatniego kęsa croissanta. Zrobiłabym lepszego, ale nie zamierzam wybrzydzać. ― Świadek uważa, że widziała, jak Hulk wchodzi do jej domu i zabija jej męża.

Zastygam na moment, ale nie trwa to długo. Chyba wiem, do czego to zmierza. Poprawiam się na fotelu, marszcząc w skupieniu czoło.

― ...że Eric Bana? ― upewniam się. Dean parska z rozbawieniem.

― Nie, Lou Ferrigno.

― ...oh. Okej...?

― Czekaj, zaraz wszystko nabierze jeszcze więcej sensu. Denat był dwukrotnie karany za bicie żony i wszczynanie bójek w barach... brzmi znajomo?

Dupki umierają w dziwnych okolicznościach. Tak. Gdzieś to już widziałam. Zamykam oczy, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Chciałam, żeby wrócił, ale nie do końca to miałam na myśli, do jasnej cholery.

Pocieram przymknięte powieki palcami wolnej dłoni, mamrocząc pod nosem pełne żalu "oh, nie". Dean śmieje się z politowaniem.

― Oh, tak. A Sam znalazł papierki po cukierkach na miejscu zbrodni.

Opieram rękę o kierownicę, wbijając wściekłe spojrzenie w dach auta.

Starburst? ― Strzelam w ciemno.

― A co, brzmi znajomo? ― kpi sobie dobrodusznie Dean. Mi nie jest do śmiechu, jak mam być szczera. ― Twoja zguba chyba się znalazła.

No, na to, niestety, wygląda. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. To nie jest moja zguba. On nie jest mój.

― Daj mi ją. ― Zdeterminowany głos Sama zastępuje pełne wyrzutu krzyki Deana, jakby tylko on miał prawo do rozmowy ze mną. ― Słuchaj, Lottie, ja wiem, że to głupie, ale kieruję się naiwną nadzieją, że może ty będziesz w stanie przemówić mu do rozumu. ― Mało prawdopodobne, ale nie mam serca wyprowadzać go z błędu. ― Po tym, co opowiadałaś... istnieje szansa, że ciebie akurat wysłucha. To jedna z najpotężniejszych postaci, jakie spotkaliśmy. Ty o tym wiesz, ja o tym wiem... może mógłby nam pomóc.

...nie mogę im powiedzieć o Gabrielu, prawda? Nie. To byłoby przegięcie. Dowiedziałam się o tym przypadkiem. Gdyby nie cała sprawa z ostrzem, Loki słowem by o tym nie wspomniał, jak zgaduję.

Nie ma opcji, żebym dzieliła się z chłopakami sekretem, który nie należy nawet do mnie. Ale są inne sposoby.

― Jak nie on, to może zna kogoś, kto was wesprze ― zastanawiam się na głos, niby rzucając po prostu zwykłą propozycją.

― Właśnie! ― cieszy się Sammy. Uśmiecham się delikatnie pod nosem. Subtelna podpowiedź była dobrą decyzją. ― Nikt nie chce, żeby świat się skończył, tak?

― No, raczej.

W teorii. W praktyce mówimy przecież o nordyckim bóstwie. Nie pytałam Lokiego o opinie innych w temacie Apokalipsy, o której się dowiedziałam, bo najzwyczajniej w świecie nie miałam ku temu okazji. Zresztą, skoro Castiel rozmawiał o tym ze mną, to pewnie ma też kontakt z Gabrielem, prawda? On mógł znowu przekazać tę informację Lokiemu.

...może dlatego zniknął. Bo kombinuje też coś w temacie końca świata.

Interesuje mnie, co uważają inni pogańscy bogowie. Czy mają jakąś inną opcję? Jakiś inny świat, do którego mogą się udać? Asgard? Nie wiem, Olimp? Czy po prostu będą mieli tak samo przejebane, jak cała ludzkość...?

― Motel nazywa się Day-z Motel. Zadzwoń, jak już dojedziesz do Wellington, to się zgadamy. ― Propozycja Sama prędko sprawia, że mruczę zgodnie w odpowiedzi. ― Zaczekamy na ciebie.

― Dobra. To jadę dalej.

Kiedy tak mknę prostą drogą w stronę Ohio jakieś dziesięć minut później, mam w głowie tylko jedną, prostą myśl, której nie mogę się pozbyć. Mianowicie? Jeżeli bogowie mają jednak jakiś "plan B", to...

...czy Loki uwzględniłby w nim kogoś tak nieistotnego, jak ja?

✦ .  ⁺   . ✦ .  ⁺   . ✦

Zadzwoń, jak dojedziesz do miasta, powiedział. Ja mam jednak pecha do facetów.

Sam Winchester zdecydował się mnie olać. Zaklinam pod nosem, kończąc kolejne połączenie. To nie tak, że jest poza zasięgiem, czy coś ― po prostu, kurwa, nie odbiera. Dostanę szału z Winchesterami. Ojciec miał rację; trzeba było się nie zadawać z tymi dwoma wariatami, i tyle.

Miałabym spokój. Przynajmniej względny. Chyba.

― No, dalej... ― mamroczę, po raz kolejny wybierając odpowiedni kontakt. I tym razem słyszę w słuchawce coś innego, niż tylko niekończący się sygnał. Mam ochotę rzucić telefonem, przysięgam. ― Poza zasięgiem ― warczę wściekle. ― Poza zasięgiem to ty będziesz, Sammy, jak cię sama wkopię do grobu...

― Myślałem, że się lubicie.

Prawie wjeżdżam w auto przede mną. Wyrywa mi się przerażony pisk, kiedy Castiel nagle materializuje się na fotelu pasażera obok mnie. Jakimś cudem w porę udaje mi się zapanować nad kierownicą, ale i tak krzyczę w złości:

― Chryste!

Anioł kręci głową z poważną miną.

― Nie, już mówiłem, że nazywam się Castiel.

Ledwo powstrzymuję się przed wywróceniem oczami. Z trudem przełykam ślinę, mocniej zaciskając palce na kierownicy.

― Cassie, nie możesz mi się tak pojawiać ni z tego ni z owego! ― kontynuuję nienaturalnie wysokim głosem, ignorując jego ostatnią wypowiedź. To jego zagubione spojrzenie przypomina mi maślane oczy Sama. Przynosi podobny efekt. ― Wiesz, czym to grozi ludziom takim, jak ja? Zawałem!

― Wybacz ― mamrocze Cassie, chyba trochę zawstydzony obrotem sytuacji. O ile anioły mogą być zawstydzone. Jezu, nie wiem. Niby tyle się człowiek uczył o Biblii, a jestem w temacie w ogóle nieobeznana. Jednak teoria i praktyka to dwie różne rzeczy. ― Nie znajdziesz ich w motelu. Ja też ich tam nie znalazłem ― dodaje, nawet na mnie nie zerkając.

Castiel skupia się na widokach za oknem. Nie to, że są jakoś wyjątkowo interesujące, bo właśnie zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle skrzyżowania. Przynajmniej mam moment, żeby przeanalizować na spokojnie to, co powiedział.

― ...oh ― wyduszam, wciskając telefon w uchwyt. ― Fajnie, zaoszczędziłeś mi podróży.

Nie to, że jestem z tego powodu szczęśliwa. Cholera jasna, mieli zaczekać. Gdzie ich poniosło...?

― Nie potrafię ich namierzyć ― dodaje z rozżaleniem Cassie, ale jest w jego głosie coś jeszcze, co można byłoby chyba nazwać lekką dozą irytacji. Ja też jestem wkurzona, więc akurat w tej kwestii rozumiemy się doskonale.

Zastanawiam się przez chwilę, palcami wybijając na kierownicy rytm "Hooked On A Feeling". A potem nagle przypominam sobie o jednej rzeczy, trącając Castiela łokciem w ramię.

― A auto? ― pytam, unosząc przy tym wymownie brew. Cas marszczy czoło w skupieniu. ― Potrafiłbyś znaleźć Impalę? To już byłaby połowa sukcesu.

Światło zmienia się na zielone. Cassie nagle odzyskuje wiarę w życie, kiedy radzi:

― Skręć w prawo w następną uliczkę.

Uśmiecham się szeroko, klepiąc go z uznaniem po kolanie. Kątem oka zauważam, że wpatruje się jeszcze chwilę w to miejsce, w którym przed chwilą znajdowała się moja dłoń. Kącik jego ust unosi się nieznacznie w subtelnym, ewidentnie szczęśliwym grymasie.

― Widzisz, Cassie, jesteś super ― rzucam jeszcze, posłusznie wykonując jego ostatnie polecenie.

I próbuję nie myśleć o tym, jak abstrakcyjna jest ta cała sytuacja.

Jadę pogadać z kolegą ― nordyckim bóstwem kłamstw i iluzji, swoją drogą ― a w aucie wiozę anioła. W sensie dosłownym, a nie przenośnym. Nie to, że moje życie kiedykolwiek było zwyczajne, ale nawet będąc córką łowczyni uważam, że to wykracza poza jakieś normy.

Trzeba było rzucić to wszystko w cholerę, uciąć kontakty ze wszystkimi i zacząć nowe życie, skupiając się na cukierni.

Nie. Ja jak zwykle muszę się w coś wpieprzyć.

✦ .  ⁺   . ✦ .  ⁺   . ✦

Nie lubię takich miejsc. Stresują mnie. W życiu nie przylazłabym tu sama, ale skoro Cassie dotrzymuje mi towarzystwa, to nie czuję się tak, jakby jakiś psychol ― albo, co gorsza, jakiś wampir, czy coś ― mógłby mi cokolwiek zrobić.

To stara fabryka papieru na obrzeżach miasta. Zachęcająco nie wygląda, ale Cas zdecydowanie zrobił wszystko, co w jego mocy, bo Impala stoi zaparkowana centralnie przed budynkiem, na starym parkingu. Zatrzymuję się zaraz obok Chevroleta z głębokim westchnieniem, i chcę odezwać się do Castiela, ale kiedy zerkam na miejsce obok siebie...

...aniołka ze mną nie ma. Nie wiem, kurwa. Nie przywyknę. Niby powinnam już trochę przyzwyczaić się do takich akcji, bo Loki często bawi się w takie triki, ale... nie. Jestem tylko prostym człowiekiem.

Wysiadam z samochodu, żeby dołączyć do Castiela, który ogląda Impalę z każdej strony ze skupioną miną.

― Auto jest... ― zaczynam, zaglądając do bagażnika, który uchylił Cas. Nawet nie zamknęli samochodu. Matko, będąc w posiadaniu takiego cudeńka, nigdy nie wykazałabym się takim samym zaufaniem do reszty ludzi. ― ...a dzieci brak ― kończę na wydechu. Castiel kiwa powoli głową w zamyśleniu.

Nie jest to facet wielu słów.

Przeglądam te wszystkie mordercze sprzęty. Co za kolekcja. Aż mi się przypominają czasy, kiedy to mama kręciła się po kraju z podobnym zbiorem. Kiedyś próbowała mnie nauczyć kilku rzeczy, ale tata wiecznie się sprzeciwiał. Zresztą, ja sama też się do tego nie rwałam.

― I co? ― zagajam, z wielkim zainteresowaniem przyglądając się jednemu z przedmiotów. Wskazuję palcem na stary, wysłużony pojemnik, ze zmarszczonym w skupieniu czołem pytając:

― To jest to, co myślę?

Cassie zerka na mnie niepewnie, ale kiedy tylko nasze spojrzenia się spotykają, chyba pojmuje, o co pytam. Skina głową, więc bez zastanowienia łapię za jedną z piersiówek. Woda święcona, jak nic. Znam takie numery. Cassie nie odzywa się nawet słowem, kiedy wylewam całą zawartość piersiówki i proszę go, żeby pomógł mi nalać do niej świętego oleju.

Elias był pasjonatą. Znał się na różnych rzeczach. Mama i on sprowadzali z Jerozolimy mnóstwo rzeczy, bo wiedzieli, że z demonami dość ciężko walczyć. Święty olej znalazł się na ich liście niedługo po tym, jak się poznali. Miałam z nim do czynienia raz czy dwa, ale nigdy nie musiałam go użyć.

W przeciwieństwie do Kathleen.

― Nie czujesz ich nigdzie w pobliżu? ― pytam, kiedy już zakręcam piersiówkę i wrzucam ją do torebki. Nie wiadomo, czy się nie przyda. Znając życie, to chłopaki wzięli ze sobą kołki, ale jeżeli chcą z tym wariatem porozmawiać, to może nam się przydać pewne ubezpieczenie. Taki krąg świętego ognia zdecydowanie kupi nam trochę czasu.

Cassie kręci głową z niezadowoleniem.

― Nie, ale... coś... dziwnego się tu dzieje.

Wgapia się w tę opuszczoną fabrykę przed nami jak ja w planszę do scrabble, kiedy próbuję ułożyć jakiekolwiek słowo z naprawdę chujowych liter.

― Ta, to zdecydowanie ― śmieję się nerwowo. ― Pewnie robota mojego kolegi. Przepraszam za niego, naprawdę. Typ jest niereformowalny.

Zamykam bagażnik, zapisując sobie w głowie mentalną notatkę, że powinnam potem wspomnieć Deanowi o tym małym szczególe. Nikt nie lubi, kiedy grzebie mu się w rzeczach, ale mam dobre intencje. Poza tym, przecież zwrócę im tę piersiówkę.

― Jak długo go znasz? ― odzywa się nagle Cas.

― Lokiego? ― mamroczę pod nosem. Anioł nie musi potwierdzać moich przypuszczeń. Nie może mu chodzić o nikogo innego, ale zamyśliłam się i musiałam uruchomić mózg. ― Będzie ze trzy lata.

― Widziałaś coś.

Mówi to tak, jakby dopiero w tym momencie sobie o tym przypomniał, ale uważał to za niezwykle istotną kwestię. Mrużę powieki, odrobinę zaniepokojona jego tonem i tym, o czym w ogóle wspomina. Co to za nagła zmiana tematu?

Udaje mi się wyszeptać głupie "słucham?". Chcę, żeby rozwinął temat.

Ostatnio, kiedy się spotkaliśmy, też dziwnie się zachowywał. Powiedział wtedy, że jest we mnie coś znajomego, ale jakoś nie uznałam tego za coś wielce istotnego. Teraz? Teraz zaczynam to rozkładać to na czynniki pierwsze.

― Nie zdajesz sobie z tego sprawy ― mówi dalej Cassie. Splatam ręce na piersi, czując się... nieswojo. Nawet nie wiem, dlaczego. Tym razem mam już jednak pewność, że ma to jakiś związek z wisiorkiem od Lokiego, bo Castiel znowu zerka na niego przelotnie, jakby zafascynowany, nim wraca spojrzeniem do moich oczu. ― Ale widziałaś coś, co nie jest normalne dla zwykłych śmiertelników.

No. Raczej. Widziałam, jak nordyckie bóstwo rozwala kilka demonów. Widziałam ciało mojego ojca rozciągnięte po całym jego gabinecie. Widziałam Eliasa Hammonda z oczami czarnymi jak smoła. Żadna z tych rzeczy nie jest raczej normalna, jeżeli jest się zwykłym śmiertelnikiem.

― Cassie, doceniam twoją analizę, ale możemy to zostawić na potem? ― proszę grzecznie, ale nieśmiało, bo to on jest jednak sługą bożym i chyba powinnam okazać mu jakikolwiek, chociaż minimalny szacunek. Castiel przygląda mi się jeszcze przez kilka sekund, ale koniec końców kiwa głową na zgodę. Rozpromieniam się. ― Super. To... wchodzimy?

Spoglądam wymownie na drzwi do fabryki. Castiel milczy, ale ta jego powaga cholernie mnie martwi, więc trącam go łokciem w ramię, pytając zaczepnie:

― Raczej nic mi nie grozi z aniołem u boku, co nie?

Wreszcie przebijam się przez jakiś dziwny mur, który on zbudował na około siebie. Cassie patrzy na mnie z łagodnym uśmiechem.

― Postaram się zapewnić ci bezpieczeństwo ― obiecuje, zdeterminowany. Wymieniamy się pozytywnymi grymasami, a potem... Cas otwiera dla mnie drzwi. Przechodzę przez próg pierwsza.

I to zdecydowanie nie jest zniszczona fabryka.

✦ .  ⁺   . ✦ .  ⁺   . ✦

Spanikowanym wzrokiem rozglądam się po barze. Znam to miejsce. To jest w Knoxville; spędziliśmy tu kilka weekendów z Lokim na wieczorkach karaoke.

Teraz też na scenie stoi jakaś dziewczyna ― dosłownie morduje swoim głosem "Hopelessly Devoted To You". Ogólnie nie oceniam ludzi, póki dobrze się bawią, bo to jest najważniejsze, ale ta laska zdecydowanie jest przekonana o swoim nieistniejącym talencie i przysięgam, takie bezbożne szarganie świętości powinno być karalne.

Cassie. Cassie miał być zaraz za mną.

Odwracam się w poszukiwaniu aniołka, ale jedyne, co napotykam, to drzwi wejściowe. Jestem tu sama. Przynajmniej moja torebka nie zniknęła.

― ...co do...

― Honey?

Ten głos. To głupie przezwisko.

Zamorduję go. Urżnę mu łeb, przysięgam. To musi być jakiś żart.

Wiedziałam, że jest mistrzem iluzji ― w końcu tej jednej nocy dał niezły pokaz, a cała reszta jego istnienia też jest owiana podobną magią ― ale to, co dzieje się teraz, przechodzi moje wszelkie oczekiwania.

To wszystko jest takie... realne. Wiem, że nic tutaj nie jest prawdziwe, ale nie do końca umiem to zaakceptować.

Miodowe oczy Lokiego wpatrują się we mnie z nieukrywanym szokiem. Jest zdyszany, jakby przed chwilą przebiegł maraton. Zgaduję, że nie jestem tu do końca mile widziana. Ten debil ma na sobie czerwoną koszulę w kratę; wszystko świetnie komponuje się z resztą. Czarne spodnie, buty i kowbojski kapelusz.

― Co ty wyrabiasz?! ― syczę wściekle przez zaciśnięte zęby. Podbiegam do Lokiego i przysięgam, mam ochotę go udusić gołymi rękami, ale jednak wykazuję się samokontrolą. Wskazuję na otaczający nas bar chaotycznym ruchem dłoni. ― Miałeś z tym skończyć! ― dodaję z wyrzutem.

― Co ja wyrabiam?! ― odpowiada mi nienaturalnie wysokim głosem. ― Co ty tu robisz?!

No tak, najłatwiej odwrócić kota ogonem. Wywracam oczami, pocierając obolałe skronie palcami. To jest ta kilkusekundowa przerwa. A potem łypię na Lokiego spode łba, z wyrzutem i rozżaleniem zarazem.

― Chłopaki do mnie zadzwonili, bo znowu zacząłeś wymierzać sprawiedliwość na własną rękę! ― tłumaczę, wciskając mu paznokieć prosto w mostek. Cofa się o krok z krzywym, niezadowolonym grymasem. ― Pogrzało cię?! Nie będę mogła przez wieczność błagać ich, żeby nie nadziali cię na jakiś kołek!

Kącik jego ust unosi się w tym bezczelnym uśmieszku, który zaczyna doprowadzać mnie do szału. Uwielbiam go, tak, ale grabi sobie, oj, grabi. A teraz jestem zdezorientowana i rozzłoszczona. To nie jest dobra kombinacja.

― Odważnie zakładasz, że mieliby ze mną jakiekolwiek szanse ― mamrocze pod nosem Loki. Marszczę czoło, odrobinę tym komentarzem zaskoczona. Weszłam tu z aniołem. Nie wiem, jak ogromna jest różnica między ich możliwościami, ale Dean opowiadał mi, do jakich rzeczy zdolni byli inni boscy wojownicy.

― ...gdzie Cassie? ― pytam ostrożnie.

Loki wywraca oczami, wydając z siebie pełne zirytowania mruknięcie.

― Tak, tak, aniołek ― wzdycha ostentacyjnie. Przywołuje się do porządku. Uśmiecha się, nadal odrobinę niepokojąco. ― Spokojnie, nic mu nie jest, też się bawi. Witaj w telewizyjnym świecie! ― dodaje, rozkładając zachęcająco ręce.

Nikt nawet na niego nie zerka.

Ale laska na scenie przynajmniej kończy recital. Bogu dzięki. Co za tortury, matko kochana.

― Dobra, powinienem się zająć tymi dwoma młotkami ― dodaje z wyraźnym rozczarowaniem Loki. Pstryka palcami, a w mojej dłoni nagle pojawia się mikrofon; nie mam pojęcia, skąd bierze się światło, które nagle na mnie pada. Ten typ przede mną zdecydowanie wie, ale nawet, gdybym zapytała o mechanizm tego całego świata, najpewniej usłyszałabym, że "to jego słodka tajemnica". ― Pośpiewaj sobie, ja załatwię to, co muszę, i zaraz do ciebie wracam.

― Ja... co? ― dukam, absolutnie zszokowana. Mój mózg nie ogarnia. Wgapiam się tępo w mikrofon, a kiedy podnoszę znad niego wzrok, Lokiego już nie ma. ― Hej! Loki! Wracaj! Loki!

Na nic zdaje się moje nawoływanie. Muzyka zaczyna grać. No i okej, lubię Dead or Alive, ale w tym momencie średnio mam nastrój na śpiewanie "You Spin Me Round".

...tylko czy ja mam jakikolwiek wybór?

✦ .  ⁺   . ✦ .  ⁺   . ✦

Po trzeciej piosence wciskam mikrofon z powrotem w dłonie tej rudowłosej artystki, która wcześniej próbowała być lepsza, niż Olivia Newton-John. Lepiej, żeby ona śpiewała, niż ja. Zaraz oszaleję, przysięgam.

Martwię się o Deana, Sama i Castiela. Problem polega na tym, że za drzwiami wyjściowymi jest nie stary parking, na którym powinna stać Impala i moje auto, a... składzik z jakimiś medycznymi rzeczami. Sprawdzałam. Wyszłam szybciej, niż weszłam, bo para lekarzy w serialowych kitlach wpychała sobie nawzajem języki do gardeł.

Kręcę się po barze, odrobinę zaniepokojona tym, co tu się, do kurwy, dzieje. A dziwiłam się, że chłopcy byli tacy wściekli po spotkaniach z Lokim. Teraz w ogóle ich nie oceniam, i przy okazji cieszę się, że mnie nie wcisnął w jakieś porypane scenariusze.

Po kilkunastu minutach tułaczki ― i tłumaczeniu się barmanowi i DJ-owi w bardzo, ale to bardzo niezdarny sposób ― zatrzymuję się przy drzwiach prowadzących na zaplecze. Nikt z obecnych w tej miejscówce nie jest zadowolony, kiedy zaciskam dłonie na okrągłej klamce; mdli mnie, bo wszystkie pary oczu dosłownie wypalają mi dziury w ciele.

Ignoruję to.

I trafiam do motelowego pokoju. Jaskrawe kolory rażą mnie po oczach. Przysięgam, że żółte i niebieskie kwiaty na oczojebnym, zielonym tle na zawsze wypalają się w mojej pamięci, ale przynajmniej widzę też znajome twarze i wyrywa mi się głośne westchnienie pełne ulgi.

Uśmiecham się z zadowoleniem, gotowa przywitać się z Samem i Deanem, którzy wyglądają na równie zagubionych, co ja, ale zanim otwieram usta, rozlega się aplauz. Podskakuję w miejscu, przerażona. Nigdzie nie dostrzegam widowni na żywo, a jestem pewna, że to właśnie słyszałam.

― Lottie?! ― Zaskoczony głos Deana wprawia w ruch kolejną machinę, czymkolwiek ona jest. Nie mam pojęcia, skąd, ale... dobiegają nas śmiechy. Takie... typowe dla widowni w sitcomach. Naprawdę mi niedobrze.

Puszczam klamkę; drzwi same powoli się za mną zamykają, gdy prędkim krokiem podbiegam do chłopców mierzących mnie zmartwionymi spojrzeniami.

― Mieliście zaczekać! ― upominam ich piskliwie. Widownia znowu się śmieje. Dostanę świra. Sam rozkłada bezradnie ręce, i jakoś nie umiem się na niego złościć. Jedziemy w tym momencie na tym samym wózku.

Jednego jestem pewna, jak teraz przyglądam się otoczeniu ― moje pojawienie się zdecydowanie nie znajdowało się w scenariuszu, który Loki na dzisiaj przygotował. Ten bar nie był niczym wyjątkowym, tylko prostym wspomnieniem, bo złożył go na szybko, żeby mnie czymś zająć, a co najważniejsze: odsunąć ode mnie Castiela.

To Dean i Sam robią za główne atrakcje. Przyczepił się do nich jak rzep do psiego ogona i nie zamierza odpuścić, chociaż przecież prosiłam, żeby się już nie wtrącał.

― Zamorduję go, jak go dorwę, przysięgam ― jęczę żałośnie chwilę później, kiedy już tłum cichnie. Jak się okazuje, prawie każde słowa łączą się z jakąś pojebaną reakcją ze strony nieistniejącego tłumu, bo tym razem wszyscy wzdychają ze współczuciem.

― Widziałaś się z nim?! ― pyta z nadzieją Sam. Kiwam energicznie głową.

― Tak! I spieprzył! Co tu się dzieje?!

Wskazuję na otoczenie niezdarnym ruchem rąk. Dean krzywi się niemiłosiernie, ale zanim ma szansę w ogóle otworzyć usta, to Sam kontynuuje wypowiedź:

― Powiedział, że jeżeli przez dwadzieścia cztery godziny będziemy grzecznie odgrywać swoje role, to nas wysłucha, ale to nie ma końca! Możesz z nim pogadać, załatwić cokolwiek? Jeszcze jedna reklama opryszczek, i przysięgam, że...

Marszczę czoło, absolutnie skołowana.

― Reklama opryszczek? ― Nie udaje mi się zdusić w sobie rozbawionego parsknięcia. Szczególnie, kiedy widzę tę cierpiącą minę Sama. Dean też najlepiej nie wygląda; na samo wspomnienie tej jednej akcji wstrząsa nim jakiś gwałtowny dreszcz obrzydzenia. ― Ja siedziałam w barze karaoke ― informuję ich, starając się brzmieć dość neutralnie.

Dean unosi wymownie brwi, wbijając we mnie pełne niedowierzania spojrzenie.

― Matko, ty naprawdę jesteś jakąś jego ulubienicą ― uznaje. Wzruszam obojętnie ramionami, starając się nie przyswoić do końca tych słów. Jeżeli to zrobię, zacznę się rumienić. A nie pora na to.

― Jak tu w ogóle trafiłaś? ― zastanawia się Sam.

Właśnie. Właśnie, kurwa!

― Cassie... ― zaczynam, ale nawet nie mam szansy skończyć. O ile jak dotąd Dean-o wpatrywał się we mnie, o tyle teraz przenosi wzrok na coś za moimi plecami; sama odwracam się w tym kierunku i dosłownie czuję, jak ogromny ciężar spada mi z serca. ― Cassie! ― wołam, uśmiechając się z ulgą.

Ma na twarzy kilka zadrapań; ubrania ma pogięte, a włosy zmierzwione, ale poza tym nie wygląda tak, jakby stała mu się jakaś dotkliwa krzywda. Bogu dzięki. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby Loki zrobił mu coś poważnego. Nie, jeżeli mogę mieć jakikolwiek wpływ na wybryki tego wariata z nordyckiego panteonu.

― W porządku? ― Dean stawia kilka kroków w stronę Casa. Wychodzi na to, że spotyka się z nim w połowie drogi, przy stoliku, na którym stoi ogromna kanapka. Jezu Chryste, Scooby-Doo miałby tu wyżerkę stulecia, ale w normalnym życiu nie widuje się takich rzeczy.

― Mam mało czasu ― wydusza Cassie. Dołączamy do niego i Deana razem z Samem, który pyta ze szczerym zmartwieniem:

― Co się stało?!

Odpowiedź nadchodzi szybko i to, jak brzmi, wcale mi się nie podoba. Aniołek zerka na mnie przelotnie, i robi to w taki sposób, jakby sprawdzał, czy nie podzieliłam losu podobnego do tego, z którym sam musiał się zmierzyć.

― Uciekłem.

― Skąd?! ― prycha Dean. Najpewniej brzmiałabym identycznie, gdybym otworzyła usta. Wszyscy w tym momencie rozumiemy bardzo mało.

― Słuchajcie. On jest silniejszy, niż powinien.

Cassie znowu patrzy na mnie. Tak, jakbym coś wiedziała. Tak, jakby był pewien, że go zrozumiem. Przechylam lekko głowę, przyglądając mu się uważnie.

― Łotrzyk? ― domyśla się Dean. Cas potrząsa głową.

― O ile w ogóle jest Łotrzykiem.

― Loki ― wypalam, ale zaraz potem znowu napotykam wymowne spojrzenie Castiela i jakakolwiek pewność siebie, jaką miałam przez ostatnie kilka sekund, po prostu wyparowuje. Z trudem przełykam ślinę, otaczając się własnymi ramionami. ― To jest bóstwo, może dlatego...

― Nie, Charlotte, to nie o to tu chodzi ― przerywa mi Cassie. Milknę posłusznie, czekając, aż cokolwiek wyjaśni, ale reszta dzieje się równie szybko, co wszystko inne w tym małym, dziwnym świecie.

Aniołek jednak umie latać. Przekonuję się o tym, kiedy jakaś niewidzialna siła odrzuca go do tyłu, aż uderza o ścianę z głuchym hukiem. Widziałam to już raz. Tylko wtedy mój oprawca wyleciał sobie przez okno. Może to dlatego nie krzyczę.

Co nie zmienia faktu, że spinam się na całym ciele, kiedy Sam zaciska palce na moim ramieniu i ciągnie mnie do tyłu. To chyba odruch z jego strony. Nie do końca jego wsparcia potrzebuję, bo osobiście nie boję się tego faceta, który nagle pojawia się w drzwiach.

Ja nie. Ale chłopaki? Mają prawo typa nienawidzić. Wcale ich nie winię.

― Witam! Witam, dziękuję! ― śmieje się bezczelnie Loki, i to w akompaniamencie oklasków i wiwatów. Oczywiście, że robi z siebie głównego bohatera historii. ― Dziękuję, wystarczy!

Nawet na mnie nie zerka. Tak, patrzy na Deana i Sama; wydaje mi się, że na ułamek sekundy skupia się na palcach Sama wbijających się w moje ramię, ale zaraz potem zatrzymuje się w tym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą wszyscy staliśmy, i odwraca się w stronę naszego anioła. Cassie ledwo daje radę podnieść się z podłogi.

A usta ma zaklejone srebrną taśmą. Wpatruje się w Lokiego w dziwny sposób. W pierwszej chwili to głównie wściekłość jest w jego spojrzeniu, ale... potem otwiera oczy odrobinę szerzej i po prostu zastyga.

Myślę sobie, że pewnie wyglądałam identycznie, kiedy zobaczyłam czarne oczy Eliasa Hammonda.

― Siemka, Castiel ― wita się z aniołkiem Loki. Niby dalej stara się brzmieć zabawnie i tak, jakby był całkowicie rozluźniony, ale znam go już wystarczająco dobrze. Wiem, kiedy ktoś go szczerze wkurza.

Loki zgina palce, zaraz potem je prostując, a Cassie znika nagle w dziwnym rozbłysku. Wygląda to trochę tak, jakby wciągnął go stary, zepsuty ekran telewizora. Mrugam kilka razy nerwowo powiekami. Co tu się odpieprza, Boże. Pierwszy raz widzę Lokiego w akcji tego typu i nie mam pojęcia, co o tym myśleć.

― Poważnie? ― Dopóki Sam nie potrząsa delikatnie moim ramieniem, to nie pojmuję, że Loki zwraca się właśnie do mnie. Nasze spojrzenia wreszcie się spotykają; moje, pełne dezorientacji i wyrzutu zarazem, i jego, z pozoru nadal figlarne, a jednak... kryje się w tym coś jeszcze. Coś niepokojącego. ― On? ― Wskazuje kciukiem na miejsce, w którym jeszcze przed sekundą stał Castiel. ― I jeszcze "Cassie"?

...to nie może być to uczucie, o którym myślę, prawda?

― O co ci chodzi? ― wyduszam, bo naprawdę mało z tego wszystkiego rozumiem.

Znalazłam się tu dosłownie przypadkiem. Znaczy, teraz już wiem, że chłopaki po prostu liczyli na moje wsparcie, ale... mam muffinki na tylnych siedzeniach MINI Coopera. Ja nie poluję na potwory. Znam się na pieczeniu. Wiem trochę o Biblii i supernaturalnym świecie, ale Boże, wolę babeczki i tarty.

Ostatni raz, jak moje serce biło tak intensywnie, miał miejsce w gabinecie ojca.

― Znasz go? ― Sam zwraca się do naszego ulubionego Łotrzyka, który wciska dłonie do kieszeni kurtki z odrobinę złośliwym uśmiechem. To jedno pytanie przechodzi bez echa.

― Gdzie go wysłałeś? ― interesuje się zmartwiony Dean. On już nawet nie jest zirytowany. On jest wkurzony, a to raczej dobrze nie wróży.

― Wyluzuj, przeżyje ― śmieje się Loki. Robi krótką przerwę. Urywa w taktycznym, dramatycznym momencie, aż wreszcie dodaje z rozbawieniem:

― Może.

...kim jest ten facet, na którego ja teraz patrzę? Bo to zdecydowanie nie jest ten sam mężczyzna, który narzucał mi tę zieloną kurtkę na ramiona, kiedy spacerowaliśmy późnym wieczorem i robiło się chłodno. To nie jest Loki, który pomógł mi z przeprowadzką i ciągle mnie rozśmieszał, żebym jak najmniej myślała o tych wszystkich horrorach, które miały miejsce.

Granica cierpliwości Deana Winchestera została przekroczona. Mężczyzna wychodzi przed szereg wolnym krokiem, zatrzymując się zaraz przed Lokim.

― Dobra, słuchaj, mam dość twoich gierek. Rozumiemy.

― Tak? ― parska wrednie Loki. ― Niby co, mądralo?

― Mamy odgrywać nasze role! Okej, to jest dla ciebie zabawa?

Loki układa usta w dziubek i poprawia Deana z wrednym uśmieszkiem:

― Połowa.

― A druga? ― wtrąca Sam. Wreszcie cofa dłoń, a ja biorę najgłębszy wdech, na jaki mnie w tym momencie stać. Loki skupia się na mnie przez chwilę, jakby zmartwił go ten prosty dźwięk, ale zaraz potem wraca do przedstawienia.

― Odgrywajcie swoje role... tam ― tłumaczy, wskazując rękami bliżej nieokreślony kierunek.

Dean marszczy w niezrozumieniu czoło.

― Co to ma niby znaczyć?

― Oh, no wiesz. Sam jako Lucyfer, Dean w roli Michaela. Pojedynek celebrytów, na śmierć i życie ― odpowiada nonszalanckim tonem Loki. Zupełnie tak, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie, a nie o potencjalnym końcu świata. ― Róbcie swoje.

Ponieważ Sam odepchnął mnie za siebie, chyba w celu minimalnej ochrony, muszę się zza niego wychylić, żeby lepiej przyjrzeć się Łotrzykowi. Dlaczego on to robi? Dlaczego jest... taki?

― Chcesz, żebyśmy przystali na warunki tych dupków? ― niedowierza Sam. Ja też jestem w szoku. Szczególnie, kiedy Loki śmieje się z politowaniem.

― O do diabła, tak ― przyznaje. ― Odpalmy te fajerwerki!

― Zrobimy to i świat się skończy.

― Tak? A czyja to wina? ― Nie waha się z rzucaniem takich oskarżeń. To znowu sprawia, że podnoszę spojrzenie najpierw na Sama, a potem na Deana. Wyglądają na cholernie zakłopotanych. ― Kto wyrzucił Lucyfera z pudełka, co, Sam? Słuchajcie, zaczęło się. A właściwie to ty to zacząłeś, Dean. Wprawiłeś machinę w ruch. Nie da się tego zatrzymać. Więc miejmy to już za sobą!

Wiem o pewnych rzeczach. O tym, że Dean-o nieświadomie zerwał "pierwszą pieczęć", a Sammy zniszczył tę ostatnią, zabijając Lilith. Nie znam szczegółów. Nie mam pojęcia, co doprowadziło do takich, a nie innych decyzji, poza opowieścią o jakiejś Ruby, która nieźle tych dwóch skłóciła.

Tak czy inaczej, diabeł wylazł z podziemi. A wraz z jego pojawieniem się zaczęła się droga ku Apokalipsie. Tyle mi wystarczy. Mniejsza o to, jak do tego doszło ― płakanie nad rozlanym mlekiem nie ma teraz sensu. Trzeba znaleźć sposób, żeby to wszystko powstrzymać, i tyle.

A Loki nie pomaga. I, mówiąc szczerze, łamie mi to serce, bo... wydawało mi się, że jesteśmy przyjaciółmi. Że w pewien sposób mu na mnie zależy. Nie rozumiem, dlaczego spodziewałam się czegoś pozytywnego po bogu kłamstw.

― ...po czyjej stronie stoisz? ― pyta wreszcie Dean. Robi to wyzywającym tonem, który zdecydowanie nie przypada do gustu naszemu Łotrzykowi. Loki łypie na niego wściekle spode łba, chociaż uparcie stara się utrzymać na ustach ten bezczelny grymas, gdy zapewnia:

― Po żadnej.

― Przecież... ― urywam, kiedy tylko na mnie spogląda. Przysięgam, że te jego oczy będą moją zgubą. Loki kręci powoli głową z dezaprobatą, a mi robi się cholernie głupio, chociaż nie zrobiłam jeszcze nic złego.

― Honey, nie teraz, skarbie ― mamrocze Loki. Kątem oka zauważam, że Sam przygląda mi się z dziwnym skupieniem. Ewidentnie się nad czymś zastanawia i oddałabym wszystko, żeby móc w tym momencie usłyszeć jego myśli.

― Nie, poważnie ― kontynuuje uparcie Dean. ― Komu służysz, co? Michaelowi, czy Lucyferowi?

Loki wzdycha ostentacyjnie. I chociaż nadal się uśmiecha, to teraz już nie ma w tym choćby cienia rozbawienia. Widziałam to już kiedyś. Dawno temu, w jednym barze, kiedy pewien typ dorzucił mi czegoś do drinka.

― Słuchaj, ty arogancki kutasie ― zaczyna nieprzyjaznym tonem Loki. Oddech mi przyspiesza. Wątpię, żeby zrobił tym dwóm facetom jakąś wielką krzywdę; liczę, że nie zapomniał o moich prośbach w tym temacie. Ale Dean jest cholernie pewny siebie. I to raczej nie zadziała na jego korzyść. ― Nie pracuję dla żadnego z tych sukinsynów. Uwierz mi.

― Ja tam uważam, że jesteś czyjąś suką.

O tym mówiłam. Wszelki uśmiech znika z ust Lokiego. A moje serce omija kilka uderzeń, kiedy bożek zaciska palce obydwu rąk na kołnierzu koszuli Deana. Winchester uderza plecami o ścianę, krzywiąc się przy tym boleśnie.

Przyciskam dłonie do ust, żeby nie zacząć krzyczeć. Loki może i jest znacznie niższy niż bracia łowcy, ale zdecydowanie nie mogą się z nim równać w temacie siły. Wiedzą o tym, prawda? Oni są tego świadomi, tak? Zdają sobie sprawę z tego, do czego on jest zdolny...?

― Nigdy, przenigdy nie zakładaj, że wiesz, kim tak naprawdę jestem. ― Wściekły ton Lokiego sprawia, że Sam stawia krok w przód, ale w porę łapię go za rękaw kurtki, zanim ma szansę zainterweniować. Nie ma sensu, żeby też oberwał za głupie docinki Deana. ― A teraz słuchajcie. Zacznijmy od tego, że błędem z waszej strony było wciąganie w to wszystko kogoś, kogo lubię ― kontynuuje Loki, zerkając wymownie w moją stronę. Dean i Sam wymieniają się dziwnymi spojrzeniami, jakby właśnie w tym momencie nawiązali nić porozumienia zrozumiałą tylko dla nich. ― Oto, co się stanie, chłopaki: weźmiecie się w garść i zaczniecie grzecznie odgrywać role, które wybrało dla was przeznaczenie.

― A jeżeli odmówimy? ― pyta z powątpiewaniem Sam.

Loki znowu się uśmiecha. Zarozumiale, wrednie, jak to ma czasami w zwyczaju. Co ciekawe, nie wydaje mi się, żeby chociaż przez sekundę miał na myśli mnie, kiedy tłumaczy:

― Wtedy zostaniecie tutaj. W krainie telewizji. Na zawsze. Trzysta kanałów i nie leci nic ciekawego.

Łagodnieje nagle, kiedy jego wzrok skupia się na mnie. A ja... wyglądam teraz pewnie jak wrak człowieka. Wgapiam się w tego faceta z prostym, ludzkim smutkiem, i chyba go to martwi, bo tym razem uśmiecha się wręcz pocieszająco.

― Oczywiście ta groźba nie tyczy się ciebie, Honey ― zapewnia, nadal trzymając Deana przy ścianie. Ciekawy kontrast. Ten mały pokaz siły powiązany z jego obietnicą, w którą naprawdę chciałabym wierzyć, ale po prostu... ile jeszcze razy pozwolę, żeby wciskał mi jakieś kłamstwo? ― Ty wrócisz do domu. Cała i zdrowa.

Kręcę powoli głową, szczerze rozczarowana. W głowie mam taki kocioł, że aż zbiera mi się na taki bezsilny, żałosny szloch.

― Co ci odbiło? ― wyduszam. Loki mocniej zaciska zęby, a potem odwraca wzrok. Sam znowu zerka w moją stronę z iskierką zaintrygowania w oczach. ― Kim ty jesteś...?

― No, to jestem właśnie prawdziwy ja ― mamrocze niewyraźnie. ― Szkoda, że musiałaś dowiedzieć się w ten właśnie sposób.

Pstryka palcami.

Zmieniamy kanał w TV.

✦ .  ⁺   . ✦ .  ⁺   . ✦

Gdyby nie fakt, że jeszcze sekundę temu patrzyłam na zupełnie inny obrazek, uznałabym aktualny widok za coś naprawdę pięknego. Z wieży obserwacyjnej na Clingmans Dome widać praktycznie cały park narodowy Great Smoky Mountains.

Biorę głęboki wdech. Wszystko wydaje się takie prawdziwe, a jednak... znajome miejsce wcale mnie nie uspokaja. Wręcz przeciwnie. Tętno znowu mi przyśpiesza, bo dawno już zostawiłam te tereny za sobą. I nie planuję tam wracać, chyba, że z absolutnej konieczności. Poza tym, biorąc pod uwagę wysokość, powinno mi być zimno, a nie odczuwam dotkliwego chłodu.

Tylko przyjemny, ciepły wietrzyk. Jak na letnim spacerku po parku.

― Mamy chwilę.

Przymykam ze zrezygnowaniem powieki, kiedy znajomy głos Lokiego rozbrzmiewa zaraz obok mnie. Podchodzę do barierki, zostawiając go pod małym daszkiem; wszystko, oby tylko postawić między nami jakąś umowną granicę. Potrzebuję chwili, żeby przemyśleć cały ogrom informacji.

Loki chyba to rozumie. Bo daje mi naprawdę dużo czasu. Dopiero po jakimś kwadransie, kiedy układam sobie wszystko w głowie, zatrzymuje się obok i zaczyna niepewnie:

― Słuchaj, ja wiem, jak to wszystko wygląda, ale...

Urywa nagle, kiedy patrzę mu w oczy. W takim świetle naprawdę wyglądają tak, jakby były złote. Ale znam już tę sztuczkę. Kiedy tylko znajdziemy się w cieniu, te ciemne obwódki na krawędziach jego tęczówek staną się bardziej wyraźne, a miodowy odcień zostanie zdominowany przez połączenie zieleni i błękitu.

― Nie patrz tak na mnie, błagam ― wydusza po chwili z nerwowym śmiechem.

Puszczam tę prośbę mimo uszu. I nie zamierzam oderwać od niego wzroku, ale on to robi. On ucieka. On pęka. Zazwyczaj tak jest, kiedy czuje się winny. I dobrze ― to chyba ostatni dowód na to, że męczą go jakiekolwiek wyrzuty sumienia.

― Co ty robisz? ― szepczę nieśmiało. ― Możesz im pomóc. Dlaczego kłamałeś o tym, po której stronie stoisz?

― To nie jest takie proste.

Chodzi o sposób, w jaki to mówi. Robi to wręcz... przepraszająco. Szczerze? Jakiś czas temu zrobiłoby mi się szkoda tego wariata. Problem jest taki, że zbyt wiele rzeczy już usłyszałam. Zaczynam wyciągać pewne wnioski i nie jestem pewna, czy mi się podobają.

― Dlaczego? ― drążę. Loki przymyka na chwilę oczy, krzywiąc się przy tym nieznacznie. Przeciera twarz dłonią, biorąc głęboki wdech, a potem opiera się plecami o barierkę i splata ręce na piersi, odpowiadając:

― Bo nie wiesz wszystkiego.

― To mi powiedz. ― Uderzam w błagalny ton. Jestem zdesperowana. Okej, mogę sama bawić się w zgadywanki, ale... oddałabym wszystko, żeby usłyszeć prawdę właśnie od niego. I to dlatego zmuszam się, żeby postawić krok w jego stronę. A może robię to, bo wiem, że nie dam rady mówić głośniej, a chcę, żeby dobrze mnie słyszał. ― Ciągle coś ukrywasz, bez przerwy kłamiesz, a ja jestem po prostu pieprznięta, że i tak...

Że i tak cię uwielbiam. Że nie umiem przestać ci ufać.

Wiem, że potrafi czytać w myślach. Przyznał mi to zaraz po incydencie w gabinecie, a potem... zarzekał się, że w moim przypadku zrobił to tylko raz. Nie chciał przyznać, kiedy, a ja nie naciskałam. Tak czy inaczej, przysiągł mi też, że nie zamierza włazić mi do głowy bez mojego wyraźnego pozwolenia.

Tylko ta mała umowa mnie w tym momencie ratuje.

Zaciskam usta w cienką linię, a potem mocno przygryzam dolną wargę, bo nie chcę przypadkiem powiedzieć o kilka słów za dużo. Loki zerka na mnie pytająco, chyba trochę rozczarowany tym, że nie skończyłam wypowiedzi.

Ignoruję to.

― Nie rozumiem ― mówię. ― Wiem, że jestem naiwna i zawsze za szybko wszystkim ufam, ale...

Wywraca nagle oczami. Zwykle właśnie w takich momentach mi przerywa ― miło wiedzieć, że to jedno się nie zmieniło.

― Wolniej, uspokój się. Posłuchaj, wiem, że wychodzę tu na dupka roku i największego kłamcę świata, ale...

― To jedno akurat rozumiem ― przerywam mu rozżalonym parsknięciem. Loki marszczy czoło, ewidentnie skonfundowany, więc spieszę z wyjaśnieniami. ― Taka twoja natura, Loki.

Wbija spojrzenie w buty. Przestępuje nerwowo z nogi na nogę. Zawsze, jak wpada w ten dziwny stan, kiedy brakuje mu choćby jednego procenta tej pewności siebie, z którą zwykle się nosi, zaczynam się stresować. Teraz też tak jest. Jeżeli wcześniej to wszystko mnie martwiło, to teraz jestem po prostu przerażona.

― Ta. Ponoć ― mamrocze. Bierze głęboki oddech, chyba zbierając myśli, a potem wreszcie znowu na mnie spogląda. Uśmiecha się smutno; to bardzo słaba imitacja tego Lokiego, którego wydawało mi się, że znam. ― Tak czy inaczej, uwierz mi, że akurat w twoim przypadku to... wszystkie te kłamstwa? Robię to dla twojego dobra. Bo lepiej, żebyś nie wiedziała o pewnych szczegółach.

― Naprawdę chcesz, żeby świat się skończył? ― pytam ledwo dosłyszalnie, bo... boję się odpowiedzi. Mam wrażenie, że uraziłam go tą dociekliwością. Tak wygląda. Jakbym przyłożyła mu w twarz. Przypomina zbitego szczeniaka, a przecież byłam pewna, że to Sammy opracował taką strategię do perfekcji.

― Naprawdę wierzysz, że pozwoliłbym, żeby skończył się dla ciebie?

Jak mam to interpretować...?

Rozchylam usta, gotowa powiedzieć mu, że przed chwilą dał mi na to dość sensowny dowód, odmawiając współpracy z chłopakami. W mojej głowie to brzmi źle. Nie wiem, z jakiego powodu, ale nie umiem się zmusić, żeby wyrzucić z siebie te słowa. Dlatego decyduję się na drugą opcję, która siedzi mi w głowie.

― Już nie wiem, w co mam wierzyć. I dlaczego się tak zachowujesz? ― dodaję po kilku sekundach zawahania. Loki wzrusza obojętnie ramionami; po jego ustach znowu zaczyna błądzić zadziorny uśmieszek.

― Takiego mnie znają ci dwaj. ― Oh, rozumiem. Teraz nie potrafię przestać myśleć o tym, która wersja tego faceta jest tą normalną. Ciężko będzie mi uwierzyć, że to mój Loki jest najlepszym przedstawieniem jego charakteru. ― Przewaga publiki, sama rozumiesz.

Tak. Właśnie. Dlatego obstawiam, że to teraz udaje kogoś, kim tak naprawdę nie jest. I robił to najpewniej od początku naszej znajomości.

To pewnie dlatego na czas nie gryzę się w język i wyznaję:

― ...nie chcę tu być.

― Słuchaj, załatwię sprawę i cię wypuszczę, po prostu teraz...

― Przenieś mnie do nich.

Szepcze moje imię ― łagodnie, z uśmiechem, ale kiedy sięga ręką w moją stronę, stanowczo stawiam krok w tył. I robię to szybko, niemal w odruchu, a on natychmiast ten fakt wyłapuje. Oddech mam szybki i urywany, kiedy posyłam mu odrobinę przepraszające spojrzenie.

― ...boisz się mnie? ― Jest w szoku. Takim szczerym, ludzkim szoku. I ja trochę też. Bo sama nie wiem już, co myślę. Za dużo dzisiaj widziałam. Za dużo słyszałam. Mocno zaciskam palce na barierce za sobą; okazuje się, że nagle stała się lodowata. ― Nie zrobię ci krzywdy. Nigdy nie zrobiłbym ci krzywdy. ― Głos mu się łamie. I mi też robi się słabo, kiedy to słyszę. ― Nigdy.

Wierzę mu. Naprawdę. Ja wiem, że on od początku naszej znajomości ratuje mnie z opresji. To musi być dla niego męczące, tak swoją drogą. Dlaczego ja zawsze muszę być dla wszystkich takim cholernym ciężarem...?

― Proszę.

Wpatruje się we mnie jeszcze przez dłuższą chwilę, podczas której mentalnie szykuję się na usłyszenie odmowy. I, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, nie to dostaję.

Loki podnosi na mnie nieobecny wzrok.

A potem pstryka palcami.

✦ .  ⁺   . ✦ .  ⁺   . ✦

Dean Winchester pochyla się z niezadowolonym jękiem, żeby zajrzeć do wnętrza swojej ukochanej Impali i prawie przyprawić mnie o zawał prostym pytaniem:

― Jak ty się tu znalazłaś?!

Faktycznie. Siedzę w samochodzie, na przednim siedzeniu pasażera. Ładnie tu. Znaczy, są w tym miejscu ładne widoczki. Idę o zakład, że to też jest jakiś park narodowy.

Nie mam bladego pojęcia, jak się tu znalazłam, ale nie narzekam, bo Loki jednak wysłuchał mojej prośby. Rozkładam bezradnie ręce. Moja torebka nadal jest tu, gdzie być powinna ― przewieszona przez moje ramię.

Dobra. Kolejny plus.

― Mnie pytasz? ― mamroczę niewyraźnie, gdy Dean otwiera dla mnie drzwi.

Nie przyznam mu przecież, że po prostu poprosiłam.

Wysiadam z auta, nadal tkwiąc w pewnym szoku. On zawsze miał tak ogromną moc? Przecież to jest poważne zakrzywianie rzeczywistości. Na taką... potężną skalę. Nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek bożek był do czegoś takiego zdolny.

...nie wierzę, że to naprawdę się dzieje. To nie może się dziać. Boże, odmawiam. Jeżeli mnie słyszysz, to proszę, ułatw nam to jakoś, bo zaczynam poważnie panikować.

― Sam jest samochodem ― informuje mnie obojętnie Dean-o. Unoszę brwi, zbita z tropu.

Że co?

― Hej, Lottie.

Chryste panie, jego głos naprawdę... jest taki dziwnie mechaniczny. Okrążam auto, zauważając, że pod przednią kratką pojawiły się jakieś czerwone, migoczące światła. Opieram się o maskę; wyrywa mi się krótki, nerwowy chichot.

― Tego jeszcze nie grali ― uznaję, ale potem przechylam lekko głowę i wyginam usta w podkówkę, dodając po chwili:

― Znaczy, grali, ale wtedy za kierownicą siedział David Hasselhoff.

Dean marszczy czoło, opierając dłonie o biodra.

― Huh. Faktycznie ― zgadza się ze mną z głupkowatym uśmiechem na ustach, ale poważnieje zaraz potem, pstrykając palcami. ― Tak czy inaczej, Cas miał chyba rację. To nie Łotrzyk. Nie da się zabić go kołkiem. Zauważyłaś, jak na niego patrzył? Jakby go znał.

Bo najpewniej go zna.

― I jak się wściekł, kiedy zaczęliśmy mówić o Lucyferze i Michaelu ― dodaje Sam. Znaczy, samochód. Impala-Sammy. Co za komedia.

Ale tak, wkurzył się. Miał pewien powód, jak zgaduję.

"Jest w niej coś znajomego", powiedział Cassie. "Widziałaś coś", upierał się potem. Czy jest sens dalej się oszukiwać? Znam odpowiedź. Miałam ją pod nosem od nocy w gabinecie, tylko nie chciałam w nią uwierzyć, bo wydawała się zbyt ambitna. Zbyt... abstrakcyjna. Iluzja skrzydeł nie była iluzją. A ostrze nie należało do przyjaciela.

...było jego.

Przymykam powieki, absolutnie zrezygnowana, i przysiadam na przedniej masce Impali, bo odrobinę kręci mi się w głowie, gdy szepczę na wydechu:

― Ja wiem, czym on jest.

To niewiele słów, ale i tak ledwo przechodzą mi przez gardło. Dean mierzy mnie zaskakująco zmartwionym wzrokiem, kiedy wyciągam z torebki piersiówkę, którą wcześniej mu zakosiłam.

― ...wszystko okej? ― pyta, ale jest w tym coś więcej, niż zwykła troska. Podaję mężczyźnie srebrny przedmiot, zerkając na niego wymownie. Dean pojmuje, o co chodzi; sprawdza, co jest w środku, i chwilę później posyła mi odrobinę zdezorientowane spojrzenie.

― Nie ― odpowiadam. Nie jestem zła. Nie jestem nawet rozczarowana, czy smutna. W tym momencie chcę tylko poznać prawdę. Potem... pewnie się załamię. ― Nie jest okej.

Swoją drogą, nienawidzę tego pytania. "Wszystko okej?", otóż nie. Kurwa, nie wiem, kiedy ostatnio było tak naprawdę okej. Nie to, że nie doceniam zainteresowania Deana. Po prostu... Boże, sama nie wiem.

Dean mruży powieki w cichym skupieniu, a potem skupia się na moich oczach, układając usta tak, jakby wypowiadał jedno słowo: "anioł?". Kręcę powoli głową ze smutnym uśmiechem.

― Mierz wyżej, Dean-o ― wzdycham cicho.

Dean unosi brwi. Wyrywa mu się ciche, pełne zrozumienia "oh".

A potem bez słowa zabiera się do pracy i rozlewa święty olej na ulicy, przy której stoimy, kreśląc niezbyt idealny okrąg. Nieważne. Nie musi być perfekcyjny.

Ważne, żeby zadziałał, bo jeżeli się mylę...

...to będziemy mieli kłopoty.

✦ .  ⁺   . ✦ .  ⁺   . ✦

― Jesteście pewni, że to wyjdzie?

Nie podoba mi się to pytanie, które zadaje Sammy, bo wpędza mnie w jeszcze większe bagno wątpliwości. A zdążyłam już wygryźć skórki przy dwóch paznokciach, kiedy Dean na szybko tłumaczył bratu, co planujemy.

― Nie wiem ― przyznaję z żałosnym jęknięciem. Dean klepie mnie pocieszająco po ramieniu, wrzucając srebrną (i teraz już pustą) piersiówkę na przednie siedzenie Impali. ― Liczę, że tak. Muszę sobie z nim wyjaśnić kilka spraw.

Nie wiem, jak. Sama wizja tego, że będę musiała znowu spojrzeć mu w oczy, nieludzko mnie przeraża. Mam wrażenie, że cała się trzęsę. I ciągle mnie mdli, jakbym lada chwila miała zwrócić ostatni posiłek.

― Dobra, draniu! ― krzyczy w stronę nieba Dean. Przyciskam knykcie prawej dłoni do ust, cierpliwie czekając na... cokolwiek. Ale nic się nie dzieje. Punkt widokowy parku, w którym się znajdujemy, nadal pogrążony jest we względnym spokoju. ― Poddajemy się! Zrobimy to!

― ...zatrąbić? ― proponuje Sammy po dłuższej chwili niezręcznego milczenia.

Mimo wszystko, wyrywa mi się rozbawione parsknięcie. Klepię przednią maskę, o którą jak dotąd się opierałam, i odpycham się lekko od samochodu, mamrocząc krótkie "nie, Sam". Biorę głęboki wdech, w pierwszej chwili planując wydrzeć się tak, jak przed chwilą Dean, ale w ostatniej chwili zmieniam zdanie i szepczę cicho:

― Chcę do domu.

Nie mija nawet sekunda. I już dostajemy odpowiedź.

Loki ― a raczej nie-Loki ― pojawia się znikąd zaraz obok mnie. I się uśmiecha. Tak promiennie i wdzięcznie, jakby nic złego się dzisiaj nie zadziało, a to wszystko jest tak pokręcone i złe, że... będzie mi się to śniło miesiącami.

― Jak sobie życzysz, Honey ― mówi, zaraz potem puszczając mi oczko. Przysiada na przedniej masce Impali, tak, jak ja wcześniej, a ja wyłapuję wymowne spojrzenie Deana.

― Ale tylko, jeżeli ich też puścisz ― przypominam, wskazując na Dean-o i... Sama. ― Poddali się.

― Okej. ― Wzrusza ramionami obojętnie, a z jego ust nadal nie znika ten bezczelny grymas, który ktoś powinien zetrzeć mu z twarzy. ― Niezłe felgi, Sam ― dodaje, wcześniej perfidnie gwiżdżąc z niezbyt szczerym uznaniem.

Czerwone światełka migają w rytm prostych słów:

― Wal się.

― Dobra, chłopaki. ― Nie-bożek zaciera ochoczo dłonie, zatrzymując się na środku nieistniejącej drogi. Dokładnie w tym miejscu, w którym go potrzebujemy. Zaciskam mocniej zęby, wpatrzona w jego stopy. Czy on wie? Boże, mam nadzieję, że nie. ― Gotowi odejść po cichu?

― Nie tak szybko ― śmieje się wściekle Dean. Wskazuje palcem na Impalę z wielce zdeterminowaną miną. ― Nikt się stąd nie ruszy, dopóki Sam nie będzie miał przeciwstawnych kciuków.

― Co za różnica? Szatan i tak przeora mu tyłek. ― Nie podoba mi się ten tekst ani trochę. W pierwszej chwili nie-Loki dalej sobie kpi, ale potem jednak decyduję się na coś odważnego.

Patrzę mu w oczy. I potrząsam z rozczarowaniem głową. Aż ciężko uwierzyć, ale to na swój sposób działa.

Widzę, jak nerwowo przełyka ślinę, a potem wywraca oczami i pstryka palcami. Nie muszę oglądać się przez ramię, żeby wiedzieć, że Sam dołącza do nas w swojej normalnej, ludzkiej postaci; wystarczy mi wymowne trzaśnięcie drzwiami i wkurzone westchnienie z jego strony.

― Zadowoleni? ― pyta zirytowany nie-Łotrzyk. Ale to zostaje puszczone mimo uszu.

― Dlaczego kołek cię nie zabił? ― drąży Sammy. Zatrzymuje się po mojej prawej; wychodzi na to, że Dean-o postanawia robić za moją obstawę z lewej. Czuję się trochę pewniej, ale prawda jest taka, że nic w tym momencie nie uratuje mnie przed okropnym stresem.

Mój przyjaciel ― poszłabym nawet o krok dalej, nazywając go moim wybawcą, bo sprawdził się w tej roli więcej, niż raz ― wygina usta w pełną kpiny podkówkę i rzuca z politowaniem:

― Jestem Łotrzykiem...?

― A może nie ― stwierdza z pełnym przekonaniem Dean. Odpalam zapalniczkę, którą wcześniej wręczył mi Winchester; nie-Loki marszczy czoło, chyba odrobinę zaniepokojony. ― Może od początku byłeś aniołem.

Uśmiecham się smutno, rzucając zapalniczkę w to miejsce, w którym Dean rozlał największą ilość świętego oleju. Podczas gdy pierścień ognia pojawia się na około mojego dobrego przyjaciela, ja sama poprawiam ostatnią wypowiedź Deana jednym słowem.

― Archaniołem.

Wybucha nerwowym śmiechem. Dean i Sam zerkają na mnie w taki wymowny, pełen zrozumienia sposób, bo właśnie dostaliśmy swego rodzaju potwierdzenie, że trafiłam w dziesiątkę.

― Kim?! ― pyta nienaturalnie wysokim głosem nasz boski żołnierz. ― Brałeś coś? Honey, tobie też wcisnęli...

― Przestań ― przerywam mu łamiącym się głosem. Miałam rację. Wcale nie był ze mną szczery, nawet przez chwilę, a ja mu naiwnie wierzyłam, bo jestem głupią idiotką i zawsze wszystkim wierzę.

Mama miała rację. Nie nadaję się do tego wszystkiego.

― Wyskocz z kręgu świętego ognia, to przyznamy się do błędu ― zachęca mężczyznę Dean. Robi to z takim wrednym uśmieszkiem, który jak dotąd mogliśmy zaobserwować tylko u mojego kolegi.

On się śmieje. Dalej próbuje zgrywać niewzruszonego, ale... w pewnym momencie znowu na mnie patrzy i chyba po prostu odpuszcza. Poważnieje, mocniej zaciskając zęby. Przez ułamek sekundy tańczą mi przed oczami dziwne zakłócenia ― takie same, jak w zepsutym telewizorze.

A potem nagle znika punkt widokowy. Pojawia się za to opuszczona i zniszczona fabryka papieru. Dach przecieka, więc gdzieniegdzie znajdują się spore kałuże; śmierdzi tu stęchlizną i starym, wilgotnym papierem. Ciarki przechodzą mi po plecach, bo zdecydowanie nie przyszłabym tu z własnej woli.

Mężczyzna przed nami klaszcze z uznaniem kilka razy, powoli i ostentacyjnie, ale nie wydaje mi się, żeby był pełen podziwu dla naszej błyskotliwości. Stawiam krok w tył; Sam posyła mi smutny uśmiech i wyciąga rękę w moją stronę, więc zaciskam palce na jego dłoni, doceniając to minimalne wsparcie.

― Ładnie rozegrane ― zauważa z niezadowoleniem nie-Łotrzyk. Z jakiegoś powodu jego wypowiedzi dosłownie ociekają jadem. ― Naprawdę. Skąd mieliście święty olej?

― Z magicznej torebki Lottie. ― Dean-o z dumą wskazuje na mnie kciukiem. ― Okazuje się, że złapała go trochę, zanim weszli z Casem do środka.

Patrzy mi w oczy i wiem, że rozumie. Już w tamtym momencie coś podejrzewałam. To było tylko ubezpieczenie, ale... i tak wydaje mi się, że moje spojrzenie w tym momencie go krępuje, bo odwraca pośpiesznie wzrok, kiedy tylko dostaje odpowiedź na swoje niewypowiedziane pytanie.

Czuję się jak jakiś cholerny zdrajca, chociaż podświadomie wiem, że postąpiłam dobrze. Jakim prawem on próbuje mnie wpędzać w jakiekolwiek wyrzuty sumienia, skoro to jego wina? Gdyby tylko był ze mną do bólu szczery...

― Gdzie popełniłem błąd?

Parskam z niedowierzaniem. Sammy przejeżdża kciukiem po wierzchu mojej dłoni.

― Mam wyliczać? ― pytam z wyrzutem. Broda mi drży, ale jeszcze się nie rozryczałam. To moje największe osiągnięcie chwili obecnej.

― Lottie... ― zaczyna ze współczuciem Sam, chyba próbując mnie uspokoić, ale Dean powstrzymuje go gestem dłoni, mamrocząc krótkie "nie, pozwól jej".

Więc wyliczam.

― Cassie. Naskoczyłeś na niego jak nikt inny. A potem sposób, w jaki mówiłeś o Apokalipsie. Tylko rodzina tak denerwuje. ― Urywam na moment, żeby wziąć głęboki wdech, bo wyrzuciłam z siebie to wszystko z zawrotną prędkością. Nie-Loki wpatruje się we mnie spod zmarszczonych brwi. I nie wiem, czy to jest bardziej grymas zmartwienia, czy konsternacji. ― Ale to ich spostrzeżenia ― dodaję, tym razem dokładnie akcentując każde słowo. Mężczyzna przede mną zwilża usta czubkiem języka w nerwowej manierze i wbija wzrok w podłogę. ― Chcesz poznać moje?

― ...Lottie...

― Którym jesteś? ― Sam się odzywa i spojrzenie nie-Łotrzyka pada na niego. Nie jest zadowolony, że mu przerwano. Co ciekawe, brzmiał zaskakująco łagodnie, kiedy wypowiadał moje imię, ale teraz zerka na dłonie moje i Sammy'ego, a potem znowu na samego Winchestera, i oczy niebezpiecznie mu błyszczą. ― Apsikiem? Marudą? Gburkiem?

To jest te kilka sekund. Mam wrażenie, że trwają dosłownie wieczność.

Znika fałszywa fasada Łotrzyka. Pojawia się coś zupełnie innego. Mężczyzna przed nami w tak krótkim czasie zamienia się w kompletnie inną osobę i przeraża mnie to, jak zręcznie potrafi żonglować tymi wszystkimi osobowościami.

Miodowy odcień w jego oczach staje się nienaturalnie intensywny, ale to samo dzieje się z błękitno-zielonymi obwódkami na jego tęczówkach. Kąciki jego ust unoszą się nieznacznie, a potem wreszcie wypowiada kilka prostych słów:

― Gabriel, okej? Mam na imię Gabriel.

Wyrywa mi się pełne goryczy westchnienie.

― Od samego początku kłamałeś mi w żywe oczy ― szepczę na wydechu. Archanioł potrząsa głową ze zdeterminowaną miną.

― Żeby cię chronić ― upiera się. Nie umiem oderwać od niego wzroku, myśląc o tej jednej nocy i tym, co wtedy widziałam.

Ledwie udaje mi się wymamrotać słabe "jasne", a Sam już przejmuje pałeczkę, odwracając ode mnie uwagę Gabriela. Znaczy, taki ma cel, jak zgaduję.

― Dlaczego archanioł stał się Łotrzykiem?

― Mój osobisty program ochrony świadków ― tłumaczy zirytowany Gabriel. ― Uciekłem z Nieba, zmieniłem twarz, ułożyłem swoje życie w maleńkiej części świata, poznałem fajną dziewczynę, ale wy, młotki, oczywiście musieliście wszystko spieprzyć ― kończy wściekle, wytykając chłopców palcami.

Posyła mi kolejne, przepraszające spojrzenie. Jakby to miało cokolwiek zmienić.

― A co na to tatuś, że dołączyłeś do pogan? ― pyta Dean-o.

Archanioł wywraca oczami.

― Tatuś ma to gdzieś, bo milczy.

Łatwo się domyślić, jaką ma opinię na ten temat. Nigdy nie chciał o tym rozmawiać. Zawsze zmieniał temat. Teraz wreszcie wiem, dlaczego tak to właśnie wyglądało, i... cholera, serce wali mi jak oszalałe, bo robi mi się go szkoda.

Nie powinnam go teraz żałować. Miałam być zła.

― Dlaczego uciekłeś? ― zastanawia się na głos Sam, i wyjątkowo nie brzmi tym razem tak, jakby chciał archaniołowi dokuczyć. To po prostu ludzka ciekawość.

Dean jest jego kompletnym przeciwieństwem.

― Dziwisz mu się? ― parska drwiąco starszy Winchester. ― Jego bracia to banda skurwieli.

To się znowu dzieje. Znowu widzimy w jego postaci coś, co zdecydowanie wzbudza pewien niepokój. To nie jest jakiś przypadkowy Łotrzyk; to jest archanioł. W powietrzu słychać dziwny trzask ― zupełnie tak, jakby ktoś przejechał dłońmi po ekranie starego ekranu kineskopowego.

Ten dziwny dźwięk sam w sobie z jakiegoś powodu sprawia, że włoski na karku stają mi dęba.

― Zamknij mordę ― rozkazuje wściekle Gabriel, i tym razem Dean ma w sobie wystarczająco dużo instynktu przetrwania, żeby przestać się głupio szczerzyć. Zaciska mocno usta i milczy, ale również nie odrywa wzroku od archanioła. ― Nic nie wiesz o mojej rodzinie. Kocham mojego ojca, moich braci. Kocham ich. ― Sposób, w jaki o tym mówi, nie pozostawia żadnych wątpliwości. Teraz nie kłamie. Co jest chyba ewenementem w jego przypadku, więc trzeba to docenić. ― Ale patrzeć, jak zwracają się przeciwko sobie? Rzucają się sobie do gardeł? Nie mogłem tego znieść! Więc odszedłem. A teraz wszystko się powtarza.

― To pomóż nam to zatrzymać.

Propozycja Sama spotyka się z gorzkim śmiechem Gabriela.

― Tego nie da się zatrzymać.

― Chcesz zobaczyć koniec świata? ― niedowierza Dean.

― Chcę, żeby to się wreszcie skończyło! ― Pełen rozżalenia krzyk niesie się nieprzyjemnym echem po pustym budynku i sprawia, że znowu mocniej ściskam dłoń Sama, a on odpowiada mi takim samym gestem. ― Muszę siedzieć i patrzeć, jak moi bracia zabijają się nawzajem dzięki wam dwóm! Niebo, Piekło, nie obchodzi mnie, kto wygra, chcę tylko, żeby było już po wszystkim.

Przysięgam, że nigdy wcześniej nie wyglądał równie niebezpiecznie, co teraz. Z jednej strony mnie to przeraża, a z drugiej... jest w jego postawie coś jeszcze.

On się poddał.

― Niekoniecznie ― upiera się przy swoim Sammy. ― Musi być jakiś sposób, żeby temu zapobiec.

Gabriel się śmieje. To jest czysta drwina. No, może da się usłyszeć w jego głosie nutkę politowania, kiedy tłumaczy:

― Nie znasz mojej rodziny. Małą Apokalipsę mieliśmy w każdą niedzielę. Dlatego nie da się tego zatrzymać, bo tu nie chodzi o wojnę. Chodzi o dwóch braci, którzy się kochali i zdradzili. Można by pomyśleć, że jednak ich zrozumiecie.

...oh.

Z trudem odrywam wzrok od Gabriela. Najpierw spoglądam na Deana, myśląc o tej jego prostej historii z byciem jedyną prawdziwą przyszłością Michaela. Potem patrzę na Sama ― w głowie pojawiają mi się wszystkie wspomnienia związane z Lucyferem.

Mój Boże. Grajcie swoje role.

― O czym ty mówisz? ― duka niepewnie Dean. Nie wydaje mi się, żeby naprawdę chciał poznać odpowiedź.

Poważnie? On tego nie widzi?

Gabriel z początku też jest zaskoczony tym, z jaką krótkowzrocznością mierzą się bracia Winchester. Marszczy czoło, skacząc wzrokiem po ich sylwetkach, ale kiedy dociera do niego, że są szczerze zdezorientowani, wybucha śmiechem. Potem gwiżdże krótko, mamrocząc pod nosem:

― Wy żałosne sukinsyny.

Akurat w tej kwestii kłócić się nie będę. Dłoń Sama wyślizguje się z mojego uścisku, kiedy stawiam jeszcze jeden krok w tył, żeby lepiej się im przyjrzeć.

― Jak myślicie, dlaczego wybrano właśnie was? Zastanówcie się nad tym ― ciągnie dalej Gabriel, w pierwszej kolejności wskazując dłońmi na Deana. ― Michael, starszy brat, lojalny wobec nieobecnego ojca, i Lucyfer, młodszy brat, zbuntowany wobec planu tatusia ― mówiąc to, przenosi skupienie na rozsierdzonego Sama. Z trudem przełykam ślinę. Z nerwów zaschło mi w gardle. ― Urodziliście się do tego, chłopcy. To wasze przeznaczenie! To zawsze było wasze przeznaczenie! Jak jest w niebie, tak musi być na ziemi. Jeden brat musi zabić drugiego.

...nie pisałam się na to. Nigdy nie chciałam być częścią tego świata, a teraz stoję tu, między dwoma chłopakami z jakiejś anielskiej przepowiedni. I patrzę na archanioła, który cały ten biznes tłumaczy. Patrzę na archanioła, który spędzał ze mną zdecydowanie za dużo czasu i poświęcał mi cholernie dużo uwagi, jak na bycie tak ważną postacią z Biblii.

― Jak myślicie, dlaczego zawsze tak się wami interesowałem? ― dodaje jeszcze Gabriel. ― Bo od chwili, gdy tatuś zapalił tu światło, wiedzieliśmy, że wszystko skończy się z wami. Zawsze.

...dobrze. To wyjaśnia ich.

W takim razie... dlaczego ja? Zgaduję, że po prostu nie jestem jedyna. Wiem, jakie ma podejście do ludzi i jak łatwo przychodzi mu zaskarbianie sobie cudzej sympatii. Przygryzam dolną wargę, żeby przypadkiem nie odezwać się w złym momencie. Moje pytanie jest na tyle mało istotne, że może zaczekać.

― Nie ― decyduje po dłuższej chwili milczenia Dean. ― Tak nie może być.

― Przykro mi, ale będzie. ― Coś się zmienia w wyrazie twarzy Gabriela. Łagodnieje odrobinę, jakby przypomniał sobie, że... jesteśmy tylko ludźmi. Szukamy wyjścia z trudnej sytuacji, i tyle. ― Chłopaki. Chciałbym, żeby to był serial. Łatwe odpowiedzi, szczęśliwe zakończenia... ale to dzieje się naprawdę i skończy się krwawo dla nas wszystkich. Tak po prostu musi być.

― Okej, świat się skończy ― odzywa się znowu Sam. Przesuwa się odrobinę w bok; efekt jest taki, że znowu staję oko w oko z Gabrielem, który wbija we mnie cholernie intensywne, skupione spojrzenie. ― Dociera do ciebie, że ona też zginie? ― dodaje Sam, wskazując mnie obojętnym ruchem dłoni.

Odpowiedź przychodzi niemal natychmiast.

― Nie.

Nie wiem, ile uderzeń w tym momencie omija moje serce, ale to jest przerażająca ilość. Patrzy na mnie tak, jakby chciał mnie bez kolejnych słów przekonać, że to jedno wyznanie było prawdą. A ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że w tym momencie nie jest to takie proste, sam też nerwowo przestępuje z nogi na nogę.

I to jest w sumie jedyny dowód na to, że się trochę zestresował.

― Wow, czyli masz asa w rękawie, fajnie ― parska wrednie Dean. ― A co, jeżeli Lottie nie tego chce? Bo wiesz, smutne byłoby... gdybyś uratował tylko ją.

Nie odzywam się tylko dlatego, że jestem ciekawa, jak to się skończy. Jak zareaguje Gabriel i co na to odpowie. A on... znowu zaciska szczękę odrobinę mocniej i skupia się na otaczających go płomieniach, unikając mojego spojrzenia.

Dręczy mnie, co jest tego głównym powodem. Fakt, że nie liczyłby się z moim zdaniem, czy... to, że nie chce wyobrażać sobie takiej opcji.

― Patrzcie, wreszcie znalazłem sposób, żeby go uciszyć ― cieszy się głupkowato Dean, ale ani ja, ani Sam, nie reagujemy w podobny sposób. Starszy Winchester znowu więc poważnieje, dostosowując się do sztywnej publiki. ― Co ona ma z tym wszystkim wspólnego, co? Jak niby zamierzasz ją ocalić? Winisz nas o to, że ją tu ściągnęliśmy, ale z tego, co słyszałem, to ty ją w to wciągnąłeś.

Na ustach Gabriela pojawia się nagle wredny, zakrawający na ironię uśmieszek.

― Za głupi jesteś, żeby to zrozumieć ― uznaje złośliwie. Dean unosi pytająco brew. ― Dbam o nią.

― No ― parska po raz kolejny Winchester. Odwraca się na moment, żeby lepiej mi się przyjrzeć, i przez to Gabriel też to robi. Żadnemu z nich nie podoba się chyba to, co widzą. ― Wzorowo. Jak widać na załączonym obrazku.

Bo jestem teraz wrakiem człowieka?

― Stul pysk ― denerwuje się Gabriel. Widzę, jak mocno zaciska dłonie w pięści, ale nie ciągnie tyrady; znowu wymusza głupi uśmiech i całkowicie zmienia podejście. ― I lepiej powiedz mi, co robimy! Będziemy się tak na siebie gapić przez całą wieczność?

― Na dobry początek uwolnisz Casa.

― Doprawdy?

Będzie tego. Już miałam dowód, że względnie słucha tego, co mówię, więc postanawiam się wtrącić.

― Tak ― potwierdzam, i robię to zaskakująco stanowczo. Aż sama jestem w szoku, że było mnie na to stać, i Gabriel... chyba trochę też się tego nie spodziewał. Mruży powieki, ale to jedyny dowód na to, że się zawahał.

― Albo zanurzymy cię w świętym oleju i usmażymy sobie archanioła ― dodaje prowokacyjnie Dean.

Chwilę mu to zajmuje, ale wreszcie dostajemy to, o co prosimy. Gabriel po raz kolejny pstryka palcami, a po lewej rozlega się dziwny szelest. Natychmiast spoglądam w tamtą stronę, z ulgą wpatrując się w Castiela.

― Hej, Cassie ― wzdycham z uśmiechem. ― Wszystko okej?

Anioł zerka na mnie przelotnie. Skina wdzięcznie głową, gdy omiatam go dość uważnym spojrzeniem; nie wygląda gorzej, niż wcześniej, i to trochę mnie uspokaja. Ta radość nie trwa długo, bo Gabriel prycha z politowaniem, zaraz potem mamrocząc pod nosem:

― "Cassie", jakie to urocze.

― Nic mi nie jest ― zapewnia Cassie, z początku ignorując ten ostatni przytyk. Przenosi wymowne spojrzenie na Deana, jakby chciał przekonać też jego, że wszystko z nim w porządku. I dopiero wtedy zaszczyca archanioła swoją uwagą. ― Witaj, Gabriel.

― Cześć, bracie ― rzuca z fałszywym uśmiechem Gabriel. ― Jak idą poszukiwania tatuśka? Niech zgadnę. Okropnie.

Okej. W pierwszej chwili jest po prostu wredny. Ale... potem odwraca wzrok i dociera do mnie, że zna finał tych poszukiwań, bo najpewniej sam próbował. Tak to wygląda ― jakby mówił z doświadczenia.

...swoją drogą, czy to nie Winchesterowie szukali swojego ojca jakiś czas temu? To też nie skończyło się najlepiej.

― Dobra, spadamy stąd ― decyduje po dłuższej chwili milczenia Dean. ― Chodź, Sam. Jest cały twój ― dodaje szeptem, pochylając się w moją stronę. Mierzy mnie dziwnie zmartwionym spojrzeniem; w takich momentach widać, że jest starszym bratem. ― Poradzisz sobie?

Uśmiecham się do niego słabo, kiwając głową i dziękując im za możliwość krótkiej rozmowy z tym wariatem przede mną. Sam odpowiada, że to oni powinni być mi wdzięczni, że w ogóle tu przyjechałam, bo gdybym tego nie zrobiła, to nie wiadomo, jak wszystko by się skończyło.

Na to już nie reaguję. Wątpię, żeby Gabriel miał w planach wyrządzenie im jakiejś konkretnej krzywdy ― pomijając uszczerbki na psychice, oczywiście.

― Pa, Cassie ― wołam jeszcze. Aniołek wbija we mnie przejmująco ludzkie spojrzenie, kiedy uśmiecham się do niego na tyle promiennie, na ile pozwala mi absolutnie koszmarny nastrój. ― Do zobaczenia.

Stara się. Trzeba to docenić. Nie żegna się ze mną normalnie; po prostu wypowiada moje imię w taki wyjątkowy, pełen wdzięczności sposób, a potem rusza za braćmi. Wszyscy zatrzymują się przy wyjściu z fabryki.

― Nie radziłbym ci dalej z nią pogrywać ― ostrzega zaskakująco raźnym tonem Dean, wskazując na mnie palcem. Nie odrywa od Gabriela upominającego wzroku, jakby poważnie się zastanawiał, czy archanioł lada chwila nie wyskoczy z pierścienia ognia. Zostawianie mnie z nim nie wydaje mu się chyba najlepszym pomysłem, ale doceniam, że nie zamierza ze mną walczyć. ― To nasza koleżanka. I wiesz, wydaje mi się, że w chwili obecnej jesteśmy na wygranej pozycji, bo nie robimy z ludzi debili tak, jak ty. I dla jasności? Tu nie chodzi o walkę o między twoimi braćmi ani o przeznaczenie, którego nie da się powstrzymać. Chodzi o to, że za bardzo się boisz przeciwstawić swojej rodzinie.

Gabriel, o dziwo, nie ma nic do dodania. Wygląda na załamanego. Trochę... jak dziecko, które ktoś zganił za kradzież ciastek z rodzinnej kryjówki.

― Zaczekamy na zewnątrz, Lottie ― dorzuca jeszcze z łagodnym uśmiechem Sam.

A potem drzwi się za nimi zamykają i zostaję sam na sam z archaniołem.

Boże, samo myślenie o tym nadal wydaje mi się niemożliwe. A jednak jesteśmy tu i teraz trzeba jakoś to wszystko sensownie obgadać. Chcę skorzystać z tego, że Gabriel nie może uciec. Jest na mnie skazany, czy mu się to podoba, czy nie.

Zaciska usta w cienką linię, kołysząc się na stopach; to staje na samych palcach, to balansuje na piętach, aż wreszcie klaszcze, zaciera dłonie i rzuca wesoło:

― Znowu razem.

Nie jest mi do śmiechu. Jemu też rzednie mina, kiedy to pojmuje.

― Gabriel ― mówię po prostu.

Zastyga na moment. Tak kompletnie. Chyba nawet nie oddycha, jakby sam fakt, że wreszcie zebrałam się na odwagę, żeby nazwać go jego prawdziwym imieniem, miał wyjątkowe znaczenie.

Splatam ręce na piersi, żeby poczuć się odrobinę pewniej.

― ...no ― śmieje się nerwowo Gabriel. ― Tak wyszło.

Chyba wreszcie ― przynajmniej minimalnie ― zaczynam rozumieć, z kim mam do czynienia.

Jest swego rodzaju sprzecznością. Tak bym to ujęła. Trochę głupkowaty, słodki i uroczy i kochający zabawę, ale jednocześnie... głęboko zraniony brakiem ojca i tym, że uciekł od rodziny, która najwyraźniej nigdy nie miała nic wspólnego z perfekcją. Okej, potrafi to nieźle ukrywać. To, jak bardzo wpłynęła na niego przeszłość.

I ma dobre serce.

Jest bezczelny i okrutnie zakłamany, ale nie wątpię w ten jeden fakt. Nie jest potworem. Uratował mnie przecież nie raz. Pomagał mi. Potrafi mnie rozbawić, kiedy świat wali mi się na głowę. Gdyby nie on... nie stałabym tu teraz.

― Nie byłam wariatką ― zaczynam cicho. Gabriel marszczy delikatnie czoło; nie w złości, tylko współczuciu. ― Tamtej nocy naprawdę widziałam skrzydła.

Oblizuje nerwowo usta, ale kiwa głową pokornie.

― Tak.

― A ostrze należało do ciebie.

Pstryka palcami i szykuję się na jakąś kolejną sztuczkę, ale nic się nie dzieje. Gabriel uśmiecha się tylko smutno, potwierdzając na wydechu:

― Po raz kolejny: strzał w dziesiątkę.

― Uwierzyłam ci. Tyle razy. A ty i tak dalej kłamiesz.

Głos mi się łamie i nic nie mogę na to poradzić. A Gabriel robi coś, czego wcześniej nawet nie próbował. Do tego momentu stał w samym środku okręgu, ale teraz podbiega jak najbliżej ognia, nie spuszczając ze mnie wzroku choćby na sekundę.

― W ten sposób dbałem o twoje dobro ― przekonuje mnie z ewidentną desperacją w głosie. Gestykuluje przy tym energicznie, chociaż jak dotąd naprawdę się w takich gestach ograniczał. ― Możesz mi teraz wierzyć, albo nie, i zrozumiem, jeżeli tego nie zrobisz, ale jedyne, na czym mi zależy, to żebyś była bezpieczna i szczęśliwa.

― Świat się skończy ― przypominam mu. Muszę mówić powoli, bo boję się, że jeżeli przyspieszę, powiem coś, czego nie powinnam.

Gabriel potrząsa zdecydowanie głową.

― Nie dla ciebie.

― Widzisz, nie mam pojęcia, o czym ty teraz mówisz, a nie wyjaśnisz mi tego, prawda?

Milczy przez dłuższą chwilę, a potem rozkłada bezradnie ręce. Ze świstem wypuszcza powietrze przez usta, przyznając ze skruchą:

― Nie.

― Czego ty w ogóle ode mnie chcesz? Dlaczego ja?

― Dlaczego nie ty?

Tego nie przewidziałam.

Miałam w głowie wiele, naprawdę wiele opcji. Multum możliwych odpowiedzi. Ale tej jednej w życiu bym się nie spodziewała. Rozchylam usta w niemym szoku, a Gabriel wzdycha ciężko, jakby pokonany. Przeciera przymknięte powieki palcami, aż wreszcie znowu podnosi na mnie wzrok i pyta niepewnie:

― Nienawidzisz mnie, prawda?

― Nie umiem cię nienawidzić. ― Może wyskakuję z tym wyznaniem za szybko, ale nic nie poradzę na to, że taka jest prawda. Gabriel unosi nieznacznie brwi, chyba szczerze zbity z tropu. ― I tak mnie to wkurwia, że... chcę. Chcę być na ciebie wściekła, chcę cię nienawidzić, ale nie potrafię. Po prostu...

― Mam dać ci spokój...?

Ponoć miał nie czytać mi w myślach. To zakładam w pierwszej chwili ― że jednak złamał dane mi słowo. Ale potem patrzę mu w oczy i dostrzegam tylko dezorientację, a to znowu oznacza, że po prostu zgadł.

― Chcę czasu. ― Modyfikuję odrobinę tę prostą potrzebę. Gabriel wzdycha cicho, jakby z ulgą. Prawda jest taka, że nieludzko mnie wkurzył i nadal jest mi po prostu przykro, że kłamał, ale... nie pogodziłabym się z jego zniknięciem na zawsze. ― I nie krzywdź ich więcej ― dodaję, słabym ruchem głowy wskazując na drzwi za moimi plecami.

― Nie będę ― zapewnia prędko archanioł. ― Przysięgam.

― Okej.

Stoję tak jeszcze przez chwilę, po prostu mu się przyglądając, i aż ciężko mi uwierzyć, że milczy. Zwykle gęba mu się nie zamyka. Tym razem tylko się we mnie wgapia, jakbym to ja miała zaraz rozpłynąć się w powietrzu.

Cofam się odrobinę i przechodzę do jednej ze zniszczonych ścian, spod której zbieram w dłonie garść ziemi. Rzucam ją na płomienie. W pierwszej chwili znikają tylko w tym jednym miejscu, ale potem Gabriel znowu zaciska dłonie w pięści i cały ogień gaśnie.

Otrzepuję ręce z piasku, mierząc Gabriela pełnym obaw spojrzeniem. Nie, nie skrzywdzi mnie. Wiem o tym. Ale nie mam pojęcia, czy zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo boli mnie każde kłamstwo, o którym myślę.

― Rozumiem, że pożegnalny uścisk nie wchodzi w grę? ― pyta wesoło, rozkładając zachęcająco ręce. Łypię na niego groźnie spode łba, więc unosi dłonie w pokornym geście. ― Jasne. Rozumiem.

Na normalne pożegnanie chyba też nie ma co liczyć. Płakać mi się chce. Bardzo. Jestem pewna, że jak tylko wsiądę do auta, rozryczę się żałośnie jak ostatnia idiotka. Już czuję, że broda mi drży, ale dzielnym krokiem ruszam w stronę wyjścia, zostawiając Gabriela w tyle.

― Lottie? ― woła, a ja przystaję i spoglądam na niego ostatni raz. Nie biegnie za mną. Nadal stoi w tym samym miejscu, wpatrzony we mnie jak w obrazek. ― Naprawdę mi przykro, że to wszystko tak się potoczyło. Nie chciałem, żebyś dowiedziała się w ten sposób. I żebyś widziała to wszystko.

Posyłam mu smutny, pełen wyrzutu uśmiech.

― Masz na myśli prawdziwego ciebie?

Wydaje mi się, że trafiam w jakiś czuły punkt. Gabriel kręci powoli głową, szepcząc ledwo dosłyszalnie:

― ...to nie tak.

Unoszę wyzywająco jedną brew.

― Tak powiedziałeś ― przypominam mu.

― Mówię różne rzeczy. Ja... chcę tylko... ― Układa usta tak, jakby chciał powiedzieć jedno słowo, które mogłoby zmienić wszystko. Serce wali mi tak mocno, że aż coś boli mnie w klatce piersiowej, ale Gabriel w ostatniej chwili zmienia zdanie. Krzywi się nieznacznie, odpuszczając sobie ten ostatni temat. ― Nieważne, czego ja chcę. Przepraszam. Gdybyś jednak chciała się spotkać, albo... miała jakikolwiek kłopot? Możesz być pewna, że się pojawię.

Kiwam głową. Patrzę mu w oczy jeszcze jeden, ostatni raz, a potem po prostu go zostawiam.

Wiem, że ma dobre serce.

Chciałabym tylko, żeby udowodnił to też innym, a nie tylko mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top