W którą stronę?

Boję się, że powiem dobranoc. Ostatni raz zagram w kółko i krzyżyk: ostrym nożem na swojej skórze.

Wszystko wewnątrz mnie krzyczy i rwie się do ratunku, a ja umieram i umieram, choć serce bije jak nigdy. Urwany oddech, drżące dłonie i ten krzyk.

Przeraźliwy, bolesny, wołający o pomoc. Zauważ mnie, doceń, napraw. Posklejaj to, co jednym słowem roztrzaskałeś w mak. Chaos, nienawiść i muzyka, która musi koić. Jeśli nie ona, to co mnie powstrzyma?

Co sprawi, że nie powiem dość? Nie krzyknę; jebać to! I skończę raz na zawsze.

Ostrze.

Tabletki.

Skok.

Tyle wyborów. Druzgoczących. Nie ma po nich odwrotu.

To tak kusi...

Zamknięte powieki. Wróć. Zaciśnięte powieki. I pięści. I wyobrażenie swojego ciała w trumnie.

„Cry baby".

„Save that shit".

W pętli i w pętli.

Uratuj mnie. Usłysz. Przecież widzisz, że cierpię.

Nie chcę tego, ale już nie mam siły. Kolejny raz wstać i do tego unieść wysoko głowę. Ponownie zasłonić się gardą, odrzucić wszystkie nieproszone myśli.

Jak to naprawić? Czy to da się naprawić?

Ból fizyczny to nic. Nic w porównaniu z rozgrywającym się w głowie.

Upadam. Złap mnie. Nie łap. Wszystko mi jedno.

Już za chwilę przywita mnie nicość. Obejmie ciepłymi ramionami i ukoi. Wyszepta słowa pocieszenia, poklepie po ramieniu i zapewni, że to piekło się skończyło.

Najwyższy czas wziąć oddech. Głęboki, ożywczy. W oczach zabłyśnie to coś oznaczające szczęście.

Boże, choć zazwyczaj do ciebie nie wołam, tak teraz proszę głośno.

Zakończ to.

Teraz.

Kolejnej minuty już nie wytrzymam. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top