29

Shena

Auto. Kolejne. Jedno, drugie, trzecie. Choć to ostatnie to ciężarówka, minęło przystanek na którym siedziałam równie szybko co osobowe samochody.

Przerwa. Ile można iść przed siebie? Jadłam batonik, grając przy tym na telefonie. Znalazłam dróżkę, wiejską, żwirową, a przy niej przystanek autobusowy z ławeczką, zniszczoną już nieco. Szkoda tylko że żaden autobus nie kieruje się stąd w stronę tamtego małego miasteczka, gdzie zmierzam.

Zawiał wiatr. Szarobure chmury, zmierzały od zachodu w moją stronę. Nasunęłam kaptur bardziej na twarz, i odgarnęłam z twarzy rozwiane włosy. Oby zaczęło padać dopiero wieczorem, kiedy szczęśliwie zamelduję się w jakimś hotelu i będe mogła powiedzieć, że zaczynam nowe życie. Samotnie.

Czy samotność mi przeszkadza?  Nie. Przeszkadzały mi reguły mojego starego życia, narzucane przez matkę, którą mogę teraz nazywać swoją przeszłością. Jeśli mnie znajdzie, ucieknę ponownie. Jeśli zadzwoni, usłyszy tylko pocztę głosową.

Nie zamierzałam korzystać z telefonu, odzywać się do starych znajomych. Nie myślę nawet o tych wszystkich ludziach. Grzecznych prymuskach ze szkoły, przyszywanych wujkach którzy zjeżdżali się do nas na rodzinno-biznesowe obiady.. Czasem tylko, na przykład ostatniej nocy, wraca do mnie Theodore, sympatyczny i atrakcyjny chłopak poznany kilka dni temu w dzielnicy neonów.

Nie był to jakiś godny zapamiętania sen, ale pamiętam mgłę unoszącą się nad biedną dzielnicą Hillard, pomazane sprejami budynki z czerwonej cegły i bezdomnych po obu stronach uliczki, na której widziałam Theodore'a. Dziwne. Elegancki chłopak, ubrany był tam w podartą dżinsową kurtkę i sprane dżinsy. Widziałam go zza placów, ale gdy odwrócił głowę w moją stronę, zobaczyłam oczy demona, ciemne wyrażające wściekłość. Jakby tłumił w sobie jakieś uczucia i zaraz miał je mi przekazać. To był koniec snu, którego nie roztrząsałam już dalej. Sen to sen, co w nim prawdziwego?

Zapatrzona w telefon i Flappy Bird, usłyszałam nadjeżdżający pojazd. Spojrzałam w prawo, a tam w żółwim tempie zbliżał się autobus. Dość stary, bo co innego kursuje w tych okolicach? To nie autostrada, od której już się nieco oddaliłam.

Zajęłam miejsce w pustym autobusie. Nie licząc jednego starszego pana, pewnie rolnika sądząc po jego ubiorze, nie było tam nikogo. Miasteczko do którego zmierzałam nazywało się South Heights, lub Sardia. Były to dwa ostatnie przystanki tej linii.Przestałam zerkać na tablicę informacyjną z tyłu, przeniosłam wzrok na okno. Za nim, pojawiały się pola - kukurydza,zboże,gleba gotowa na nowe nasiona, jakiś wiejski domek. I tak przez kolejne minuty...Nużący widok, pomyślałam.


Will

Chevrolet obijał się na dołach, którymi zasłana była dróżka wiejska, prowadząca mnie z daleka od Kansas. Nie wiedziałem dokąd zmierzać, tylko tyle że jade na południowy zachód. Dokąd droga poniesie... Jeśli trafię na autostrade lub krajówkę, może przynajmniej zobacze na niej jakieś znaki i obiorę konkretny cel.

Obtarłem pot z czoła. Upał doskwierał, jak to przystało na lato. Trzymałem ręce na kierownicy i wciskałem pedał gazu, czując w środku że uwalniam się od czegoś. Bo dopiero dotarło do mnie, że tak nie można. Że wolność to nie mieszkanie z ojcem alkoholikiem i samowolka, ani mieszkanie z kumplem i jego dziewczyną...

Prawdziwą swobodę poczuje dopiero w samotności.


Przepraszam was za tak długą nieobecność. Praca,stres,filmy do zmontowania,scenariusze do napisania...Oddaliłem się od Wattpada, ale wraca,zaufajcie mi :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top