~Rozdział 5
Te sześć godzin minęło, jak z bicza strzelił. W jednej chwili leżałam w szpitalnym łóżku, a w drugiej stałam ubrana w płaszcz i gotowa do wyjścia.
Chociaż nie dawałam tego po sobie poznać, w środku cała trzęsłam się z emocji. Gdy podpisywałam różne papiery dotyczące mojego wypisania ze szpitala, ręka drżała mi od nadmiaru endorfin. Jednocześnie chciałam nie wzbudzać podejrzeń, by nikt mnie przypadkiem nie nakrył. Chciałam uciec. Potrzebowałam tego. Nic więcej się nie liczyło.
Mama i Anne czekały na mnie przy wyjściu. Ta druga, gdy tylko mnie zobaczyła, wyrwała się z uścisku naszej rodzicielki i podbiegła do mnie, omal nie przewracając przez przypadek jakiejś osoby, która akurat przechodziła obok. Przytuliła się do mojego boku, a ja zamknęłam moje ręce wokół jej ramion.
- Bardzo się stęskniłam... - wymamrotała, a w jej głosie wyraźnie pobrzmiewał smutek. Brzmiała tak, jakby nieskutecznie próbowała się nie rozpłakać.
Automatycznie uruchomiły mi się wyrzuty sumienia. Nie zachowywałam się jak dobra siostra.
- Ja też, Ann... Nie wiem, co się... - nie zdążyłam dokończyć, bo z ust mojej młodszej siostrzyczki wydobył się szloch. Anne naprawdę rzadko płakała. Nawet jako czterolatka wstrzymywała płacz, gdy coś się działo. Coś musiało być więc na rzeczy.
- Laura... - chlipała pomiędzy wyrazami. - Ty... ty n...nie umrzesz, prawda?
Och. Tego pytania się nie spodziewałam.
- Oczywiście, że nie... siostrzyczko... Nie płacz już, proszę.
O Boże. Co za kłamca. Umrę. Oczywiście, że umrę. Takie jest moje przeznaczenie.
- N...na pewno? - Anne spojrzała na mnie z nadzieją, połyskującą w jej zielonych oczach.
Nie. Nie na pewno.
- Tak. - powiedziałam, zamiast tego.
Moja młodsza siostra wtuliła się we mnie jeszcze bardziej.
- To dobrze... - odparła cicho.
Przez to wszystko nie zauważyłam, że mama stała tuż obok nas. Patrzyła się na nas bez wyrazu. Jakby zamyślona. Nie domyśliłabym się, że coś się stało, gdyby nie to, że po policzku spływała jej jedna, samotna łza.
- Chodź... - powiedziała mama, ale przerwała, by odchrząknąć. - Chodźmy już.
Skinęłam głową i wzięłam Anne za rękę, by zaprowadzić ją do samochodu.
Droga do domu minęła nam w ciszy. Mama była skupiona na prowadzeniu samochodu, Anne na spaniu, a ja na rozmyślaniu.
Cały czas zastanawiałam się nad jednym. Jak one przyjmą moje nagłe odejście? Pewnie się zasmucą lub rozgniewają. Ale jedno było pewne. Najsilniejszym uczuciem, jakie się u nich pojawi, będzie strach. Strach o mnie.
Będą próbować odnaleźć mnie na wszystkie sposoby. A na to nie mogłam pozwolić. Dlatego musiałam obmyślić jakiś plan, by im się to nie udało.
Tylko jaki?
Mogłabym się nad tym zastanawiać bez końca, ale nie miałam na to czasu. Musiałam działać, skoro już jutro miałam wyruszyć do uczelni.
Jeśli chodzi o Nowy Jork, czyli mój absolutny cel podróży, nie znajdował się on jakoś specjalnie daleko od mojego rodzinnego miasta. Samochodem, dojazd do celu zajmował jakieś półtora godziny. Mogłabym więc na spokojnie dojechać do niego samodzielnie, ale... po wypadku miałam jakąś zrazę do prowadzenia aut. I do autostrad. SZCZEGÓLNIE do autostrad. Wolałam więc dostać się do tego miasta pociągiem.
Ale o czym to ja...? A, no tak. JAK JA MIAŁAM OSZUKAĆ MAMĘ TAK, BY SIĘ O MNIE NIE MARTWIŁA?! Przecież ona i tak zawsze stawała na rzęsach, byle tylko zapewnić mi bezpieczeństwo.
Wtedy sobie o czymś przypomniałam.
Mamy ciocię w Nowym Jorku, prawda?
Mogłabym poprosić ją, by powiedziała mamie, że będę u niej mieszkać, ponieważ chcę skosztować życia w ,,dużym mieście''.
Marie, bo tak miała na imię moja ciocia, była siostrą taty. Mama bardzo jej ufała, były najlepszymi przyjaciółkami. Po śmierci ojca, relacja między nimi uległa zmianie. Oddaliły się od siebie, bo panował między nimi dystans. Mama cały czas, gdy tylko rozmawiała z Marie, przypominała sobie, że nie są już rodziną, bo tata nie żyje. Nie pozwalało to im utworzyć zdrowej rozmowy, bo wszystkie wychodziły jakoś... sztywno. Sama, jako jedenastolatka, byłam tego świadkiem.
Co, jeśli bym wykorzystała ich dawną przyjaźń i zaufanie, by uczyć się tańca w największej szkole baletowej w Nowym Jorku?
Czułam lekkie wyrzuty sumienia przez moje zachowanie, ale zatuszowała je ekscytacja, która za wszelką cenę chciała wydostać się z mojej duszy i obwieścić donośnym głosem całemu światu, że może wszystko zacznie się układać.
Może... może już za kilka dni będę w wielkiej sali, razem z najzdolniejszymi uczennicami i uczniami w kraju. Może... może będę tań...
- Halo, Laura? - mama nagle pomachała mi dłonią przed oczami, przez co podskoczyłam z zaskoczenia, a z moich ust wydobył się cichy krzyk. - Ziemia do Laury Rose Harris!
- Ach! Słucham? - rzuciłam w zakłopotaniu, przebiegając rozproszonym wzrokiem po twarzy matki.
- Jesteśmy już na miejscu.
,,Na miejscu?'' - pomyślałam. ,,W szkole baletowej?''
Rozejrzałam się z nadzieją po otoczeniu, ale zamiast wielkiego i masywnego uniwersytetu, zobaczyłam dom średniej wielkości, pokryty kremową farbą. Dom, w którym spędziłam osiemnaście lat mojego życia. Przeżywając swoje wzloty i upadki. Pierwsze zauroczenia i zawody miłosne.
To trochę smutne, że niedługo miałam mieszkać w innym mieście, żyjąc innym życiem.
Ale cóż. Jak to mówią... Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top