Rozdział I


— Marcin Preis!

Postawny, ciemnowłosy chłopak zaczął przeciskać się między krzesłami w stronę swojego wykładowcy – niskiego, łysiejącego człowieka w okularach. Marcin nieustannie mamrotał pod nosem „Przepraszam", ale i tak miał wrażenie, że jego koleżanki i koledzy mają mu za złe całe to zamieszanie. Zmarszczył lekko czarne, gęste brwi tak, że niemalże złączyły się w jedną, co nadało mu gniewny i trochę nadąsany wyraz twarzy.

— Gratuluję panu! ― zagrzmiał profesor. Potrząsając kościstą dłoń, Marcin zastanawiał się, jak z takiego wątłego ciała może wydobywać się tak głęboki i tubalny głos. ― To jedna z najlepszych prac, jakie ostatnio czytałem. Co za świeże spojrzenie i bogate słownictwo!

Chłopak spojrzał na swoje buty ― wszędzie, byle nie na twarze innych studentów. Miał wrażenie, że ich zazdrosne spojrzenia wgryzają się w niego jak robactwo w nadgnite jabłko. Sam zresztą ledwo dźwigał brzemię tych pochwał, które oznaczały, że od tej pory oczekiwać będzie się od niego jeszcze więcej.

Profesor, jakby czytając mu w myślach, dodał konspiracyjnym szeptem:

— Oczywiście mogłoby być lepiej. Zawsze może być lepiej. Powinien pan popracować nad składnią. Jest pan chyba fanem zbyt długich zdań, co?

Marcin uśmiechnął się słabo i odebrał od wykładowcy plik pomiętych kartek, w zamian podsuwając indeks. Czekając na ocenę, przeglądał swoją pracę pod tytułem „Wpływ historii Polski na literaturę pozytywistyczną. Proszę omówić na podstawie wybranych dzieł literackich". Doliczył się w sumie sześciu ingerencji czerwonego długopisu ― dwa brakujące przecinki i cztery mało znaczące błędy stylistyczne.

Po kilkunastu sekundach Marcin znowu dzierżył w dłoni swój indeks w wyświechtanej okładce, która pamiętała jeszcze czasy pana Preisa, doktora filozofii. Odważył się do niego spojrzeć dopiero, gdy z ust profesora padło kolejne nazwisko. Magdalena Raczyk minęła go z nieśmiałym uśmiechem na piegowatej, trójkątnej twarzy.

Gdy Marcin zerknął znad kolejnej piątki na innych studentów, ze zdumieniem zauważył, że nikt nie miażdżył go zazdrosnym spojrzeniem. Mało tego ― jedyną osobą, jaka w ogóle na niego patrzyła, była jego dziewczyna, Kinga, a w jej oczach trudno było doszukać się jakichkolwiek negatywnych emocji. W prywatnym liceum, do którego uczęszczał, trwał nieustający wyścig szczurów, a na studiach miało być jeszcze gorzej. Tymczasem okazało się, że jego sukcesy... nikogo nie obchodzą. Marcin poczuł ulgę i rozczarowanie jednocześnie.

— Gratuluję ci! Jestem taka dumna! ― szepnęła gorączkowo Kinga, całując Marcina w policzek i ściskając jego zimną dłoń.

— To co, stary, oblewamy? ― siedzący przed nimi Adrian mrugnął porozumiewawczo. ― Mamy parę dni wolnego od zajęć, więc nawet nie próbuj wykręcać się nauką.

— Cała grupa wybiera się dziś do Carpe. Proooszę, chodźmy! ― Kinga spojrzała na niego błagalnie swoimi wielkimi, ciemnozielonymi oczami.

Marcina po raz kolejny zabolała świadomość, jak blisko Kindze do ideału. W każdej dziedzinie życia potrafiła odnaleźć złoty środek, co sprawiało, że niemal każdy darzył ją ogromną sympatią. Była miła, ale nie cukierkowo słodka; zadbana, ale nie sztuczna; inteligentna i oczytana, ale nie zarozumiała ani przemądrzała. Wiedziała dokładnie, kiedy należy przysiąść nad książkami, a kiedy nadchodzi czas, by je zamknąć i tanecznym krokiem ruszyć na imprezę.

Ilekroć Marcin to sobie uświadamiał, zastanawiał się, co ją trzyma u jego boku i ile to jeszcze potrwa. Czasem nawet mówił na nią Mary Sue, a w wyjątkowo czułych chwilach Żonka ze Stepford, ale Kingę zawsze to bawiło.

— Pomyślę o tym ― mruknął wreszcie w odpowiedzi, w duchu zastanawiając się, jaką sobie tym razem wybierze wymówkę.

— Jak chcesz ― Adrian wzruszył ramionami. Kogo on oszukiwał? Wszyscy wiedzieli, że Marcinowe „Może", „Zastanowię się" lub „Pomyślę" równało się stanowczemu „NIE", a pytali go pewnie jedynie z uprzejmości i przyzwyczajenia. ― A ty, Kika?

Kinga zerknęła nerwowo na swojego chłopaka. Znał jej temperament i nawet jeśli nie był duszą towarzystwa, nigdy jej nie ograniczał. Ostatnio jednak włóczenie się samej po imprezach i przyglądanie się znad drinka parom obściskującym się po kątach przestało być dla niej zabawne.

— Zobaczę jeszcze.

Podobnie jak kilkanaście innych osób, które dostały już wpisy do indeksów, Adrian nie czekał na to, aż profesor ogłosi koniec zajęć. Wsunął niedbale do torby swój trójkowy referat i przemknął się w stronę tylnych drzwi. Staruszek albo tego nie zauważył, albo było mu to obojętne. Poprosił do siebie Jacka Starkiewicza.

Marcin osunął się na oparcie i przymknął oczy. Przez jego głowę z nieprawdopodobną szybkością przemykały strzępki słów i obrazów. Już od kilku dni czuł się skołowany i miał problemy z koncentracją. Wszyscy wokół wmawiali mu, że wiedzą dokładnie o czym mówi ― pierwsza w życiu sesja zawsze daje w kość. Jednak Marcin przypuszczał, że jego dziwaczny stan ma korzenie w czymś o wiele mniej trywialnym niż zimowe egzaminy.

tyle myśli tak dużo ale one uciekają zanim zdążę je obejrzeć przyjrzeć się im ze wszystkich stron i wtedy nadchodzą następne jest ich jeszcze więcej zalewają kolorami i dźwiękami jak dzikie konie rozrywają głowę kopytami

— Marcin, wszystko w porządku? Zbladłeś ― zmartwiła się Kinga.

— Jestem po prostu znudzony ― odpowiedział z uspokajającym uśmiechem.

— Adrian już poszedł do domu. My też możemy się wymknąć...

Chłopak pogłaskał ją z czułością po głowie, ale nie był to gest, jakim by się obdarzyło ukochaną dziewczynę, lecz raczej niedojrzałe dziecko, które mimo starań nadal niczego nie rozumie.

Nie był znudzoną tą akurat konkretną chwilą; był znudzony w ogóle. Nudziły go studia, gdzie miał nadzieję poznać tajniki pisania chwytającej za serce poezji i wciągającej niemiłosiernie prozy. Tymczasem zasypano go stosem kolejnych starych dzieł, kazano wkuwać skomplikowane gramatyczne reguły (bez których i tak doskonale posługiwał się ojczystym językiem) i życiorysy dawno zapomnianych pisarzy. Polonistyka to nie była Szkoła Poetów. To nawet nie była Wylęgarnia Nauczycieli-Pasjonatów. Marcin obawiał się, że mieli rację ci wszyscy, którzy ostrzegali go przed wyborem tego kierunku.

„Polonistyka to poczekalnia dla bezrobotnych."

Do tego nudziło go życie w domu, wciąż u boku rodziców i dwóch młodszych sióstr. Nawet pierwszy poważny związek z wymodloną i wyproszoną u losu dziewczyną przyniósł ze sobą wiele rozczarowań.

„Przyznaj się, Marti. Na tę polonistykę idziesz tylko po to, żeby wyrywać laseczki. Przecież wiadomo, że tam na roku jest pięciu facetów na krzyż i trudno tam zostać singlem choćby przez tydzień" ― nabijali się z niego koledzy w liceum.

„Z czego większość to i tak gejuchy!" ― zarechotał jego najlepszy przyjaciel. „No co, tak słyszałem" ― dodał przepraszającym tonem, gdy Marcin rzucił w niego ze złości kanapką.

Wreszcie z ust profesora zaczęły padać nazwiska na upragnioną literę Z. Kinga zaczęła wiercić się niespokojnie na krześle. Referat i indeks już dawno schowała do nowiutkiej torby we wzór z zielonej wężowej skórki. Gdy niedobitki studentów ― ci z końca alfabetu bądź tacy, którzy byli zbyt grzeczni, by wymykać się tylnymi drzwiami ― zaczęli cisnąć się do wyjścia, profesor odchrząknął głośno, prosząc o uwagę.

Kilka dziewczyn sapnęło z niecierpliwością, przebierając nogami w zimowych botkach na obcasach.

— Nie wiem, ilu z was słyszało o kolejnej edycji dorocznego studenckiego konkursu literackiego ― zaczął wykładowca.

Marcin ciekawie nadstawił uszu, ignorując pogardliwe szepty w rodzaju: „Czy dziadkowi naprawdę wydaje się, że te kilka dni przerwy poświęcimy na pisanie kolejnych bzdetów? Na mnie nie liczcie, bez kitu!".

— W tym roku naprawdę warto wziąć udział ― kontynuował profesor, powoli dawkując informacje, jakby chciał stopniować napięcie. Ta sztuczka działała jednak tylko na garstkę studentów, w tym Marcina. Resztą patrzyła na niego z coraz większą niecierpliwością. ― Zwycięskie opowiadanie ukaże się w kolejnym numerze „Koła", a w dniu rozwiązania konkursu na uczelni pojawi się kilku wydawców.

Ania Karska, niepozorna dziewczyna w okularach, wyglądająca na nie więcej niż piętnaście lat, prawie zakrztusiła się jedzonym ukradkiem jabłkiem. O swojej pasji do pisania opowiadała wszystkim, którzy tylko mieli ochotę jej słuchać. Nie było tajemnicą, że odkąd dowiedziała się o istnieniu studenckiej gazety, próbowała bez skutku wkręcić się do redakcji „Koła".

— A jaki jest tegoroczny temat konkursu?

— Tym razem postanowiliśmy nie stawiać żadnych ograniczeń i liczymy na waszą kreatywność.

— A co można wygrać?

Staruszek zmarszczył brwi z dezaprobatą.

— Prestiż i uznanie ― odparł wyniośle, po czym zapiął z trzaskiem swoją wysłużoną torbę i zarzucił ją sobie na ramię. ― Został wam miesiąc. Liczę na was ― dodał na koniec z emfazą.

Marcin poczuł w brzuchu rosnące podekscytowanie. Miał wrażenie, że profesor patrzył prosto na niego.

— Masz zamiar coś napisać? ― zapytał Marcin Kingę, gdy czekali na spóźniony autobus. Zwlekał z tym pytaniem jakieś pięć minut, bo nie chciał wyjść na zatwardziałego kujona, który podnieca się za każdym razem, gdy usłyszy o dodatkowym zadaniu.

Kinga wystawiła spod grubego, czerwonego szalika swój lekko zadarty nos. Nie odpowiedziała od razu. Zmarszczyła brwi i tupnęła kilka razy mocno prawą stopą, by strząsnąć śnieg z buta.

— Nie wiem, poszukam czegoś na komputerze. A ty?

— Myślałem, żeby napisać coś zupełnie nowego, ale wiesz, czasu jest mało...

Kinga pokiwała głową. Lubił ją ― bo może kochał to za dużo powiedziane ― właśnie za te rzadkie chwile zrozumienia. Czasem nie rozumiała go wcale, ale w pewnych kwestiach chwytała wszystko w lot. Teraz na przykład nie musiał jej robić wykładu o relatywności czasu ― miesiąc to aż nadto na napisanie kilkunastostronicowego referatu, ale kto wie, ile będzie potrzebował na opowiadanie? Znalezienie tematu może zająć więcej niż samo przelanie pomysłu na papier.

Chłopak rozejrzał się wokół siebie, jakby spodziewał się znaleźć inspirację na środku zaśnieżonej ulicy. Chodnik wydawał się zatłoczony, ale Marcin wiedział, że to tylko złudzenie ― przechodnie zajmowali po prostu więcej miejsca w tych swoich grubych płaszczach i zimowych butach.

Gdyby zapytać, czy Marcin jest spostrzegawczy, należałoby odpowiedzieć: i tak, i nie. Czasem, szczególnie w tym dziwacznym stanie, kiedy czuł się przytłoczony nadmiarem myśli i bodźców, zauważał rozmaite drobiazgi, podczas gdy nie obchodziły go wcale rzeczy wielkie i naprawdę ważne. Wielokrotnie zdarzyło mu się kontemplować kształt kałuży czy rozmyślać nad wzorkiem na owadzim grzbiecie i prawie przeoczyć pędzący prosto na niego samochód.

Tym razem skupił się na dziwacznym śladzie w śniegu (zupełnie jakby ktoś wcześniej wdepnął glanem w kałużę krwi), a nie zwracał wcale uwagi na poruszające się szybko usta Kingi.
— Marcin, czy ty mnie w ogóle słuchasz?!

— Tak, tak, oczywiście... To znaczy, wyłączyłem się na chwilkę. Mogłabyś powtórzyć?

Dziewczyna westchnęła ciężko, przymykając na chwilę oczy. Marcin mógłby się założyć, że policzyła w myślach do dziesięciu, byle tylko nie stracić zupełnie cierpliwości.

— Pytałam, czy nie miałbyś ochoty, no wiesz... Wpaść teraz do mnie. Moja współlokatorka już wyjechała na ferie do domu i pomyślałam, że fajnie byłoby, gdybyśmy pobyli trochę sami ― powiedziała, zalotnie przygryzając wargę. Zdawało się, że ta złość sprzed kilku sekund zdążyła się już gdzieś ulotnić. ― Nie musisz przecież wracać zaraz po zajęciach do domu. Już nie jesteś w podstawówce.

Chociaż Marcin przypuszczał, że to wcale nie miało zabrzmieć jak zarzut, tak to właśnie odebrał. Zamiast zgodzić się bez słów i przez całe popołudnie zabawiać się na wszystkie sposoby z dziewczyną w jej małym, studenckim mieszkanku, nie oszczędzając żadnego pomieszczenia ani sprzętu, nawet biurka nieobecnej współlokatorki ― zjeżył się na samą myśl o tym.

Ciemnozielone oczy Kingi rozszerzyły się lekko w oczekiwaniu. Nie w takim pełnym napięcia oczekiwaniu, bo to nie byłoby bynajmniej ich pierwsze spotkanie. Przez prawie pół roku zdążyli się już całkiem dobrze poznać; Marcin pamiętał, że jeszcze niedawno studiował z fascynacją każde drobne znamię na jej gładkiej, białej skórze. Próbował przypomnieć sobie to wspaniałe uczucie, kiedy tak słodko oplatała go nogami. Wiedział, że każdy inny facet już byłby u niej w mieszkaniu, oszczędzając sobie nawet drogi na przystanek i wiedział także, że jeszcze niedawno sam by tak zrobił.

Co, do cholery, jest ze mną nie tak?!

— Chciałbym, ale jakoś kiepsko się czuję.

Kinga wyjątkowo szybko przełknęła rozczarowanie i zranioną dumę, po czym przywołała na twarz wyraz półszczerej troski.

— Rzeczywiście, kiepsko dziś wyglądasz ― mruknęła, przykładając mu dłoń do czoła. ― To pewnie przeziębienie. Połóż się do łóżka zaraz po powrocie do domu, a może zrobi ci się lepiej.

Marcin westchnął z ulgą na widok rozklekotanego autobusu z numerem 55.

— Szkoda, że sam ― mruknął, całując Kingę delikatnie w policzek na pożegnanie, na co ona odrobinę się rozchmurzyła.

— Fuj! Precz mi z tymi zarazkami ― zażartowała.

Pomachała mu i przycisnęła do policzka prawą dłoń z wyciągniętym kciukiem i małym palcem na znak, żeby zadzwonił. Wreszcie silnik zawarczał i autobus zaczął toczyć się jednostajnym i usypiającym rytmem.

Marcin oparł czoło o chłodną szybę i przymknął powieki, mając zamiar spędzić tak całe czterdzieści minut jazdy. Nadal czuł się przytłoczony i skołowany, a myśli w jego głowie goniły jedna za drugą. Czuł się, jakby ktoś przesuwał slajdy w jego mózgu z zawrotną szybkością. Niektórym obrazom i wspomnieniom chciał się przyjrzeć dokładnie, a innych nie chciał wcale oglądać. Wreszcie te drugie zaczęły przeważać nad pierwszymi i spływać na niego falą rozczarowania, wściekłości i poczucia wstydu. Czuł się dokładnie tak jak wtedy, gdy przegrywał; gdy zawiódł go najlepszy przyjaciel; gdy wszyscy wokół śmiali się z jego porażek... Tylko jeszcze gorzej, bo teraz czuł wszystko naraz i to nawet wyraźniej niż kiedykolwiek.

Otworzył nagle oczy. Przynajmniej panował nad tym, co oglądał. Aby umilić sobie podróż, zaczął przypatrywać się pasażerom, próbując odgadnąć koleje ich losu. Uważał, że był w tym całkiem dobry; czasem większą radochę sprawiała mu taka gra z samym sobą niż czytanie kolejnej książki.

Na kolejnym przystanku naprzeciwko niego siadła młoda dziewczyna, może niewiele starsza od niego, z na oko siedmioletnim chłopcem. Dziewczyna rozpięła guziki długiego czarnego płaszcza, a chłopiec oparł się zmęczony o jej ramię, zanurzając zaczerwieniony nos w puchatym kołnierzu.

Byłaby piękna, gdyby nie sprawiała wrażenia takiej dumnej i naburmuszonej ― pomyślał Marcin. Miała jasnoniebieskie oczy z ciemnymi obwódkami wokół tęczówek, okolone długimi rzęsami. Długi, lekko zadarty nos dzielił jej twarz na dwie idealnie symetryczne połowy i kończył się jakieś dwa centymetry nad pełnymi, zaczerwienionymi od mrozu wargami. Marcin zastanawiał się przez dłuższą chwilę, co mogło martwić tę dumną dziewczynę, sprawiając, że marszczyła ciemne brwi i co chwilę przygryzała policzek.

Skupił się na niej tak mocno, że zapomniał o chłopcu, tak samo ciemnowłosym i pięknym jak ona. Jeszcze kilka lat, a pewnie nawet jego nie oszczędzi parszywy okres dojrzewania. Będzie się męczył z pryszczami i pierwszym, nieśmiałym wąsem, z którym każdy wygląda jak kretyn, ale większość jest z niego i tak zbyt dumna, żeby się go od razu pozbywać. Nad jego słodką, śpiącą buźką rozpływa się teraz więcej kobiet niż zdołałoby w ciągu jego całego dorosłego życia ― pastwił się na nim w myślach Marcin z fałszywym, kpiącym uśmieszkiem. Nagle spłynęło na niego olśnienie i zaczął w myślach układać historię tajemniczej „pary", którą odczytywał mu w głowie dziennikarski, rozemocjonowany głos:
Chowana pod kloszem piętnastolatka po raz pierwszy w życiu urywa się z krótkiej, rodzicielskiej smyczy, by na wakacjach w gronie znajomych po raz pierwszy zakosztować dorosłego życia. Po powrocie do domu jej dzieciństwo zostaje nieodwracalnie przekreślone ― nie jedną, lecz dwoma kreskami na teście ciążowym. Zrozpaczeni rodzice przeprowadzają się do nowego miasta, aby uniknąć skandalu. Tam mają znów szansę udawać idealną rodzinę jak z obrazka, a nowonarodzonego chłopca przedstawiać jako braciszka dziewczyny; wymodlony po kilkunastu latach starań cud. Chłopiec dorasta w miłości i poczuciu bezpieczeństwa, a jego „siostra" po maturze wybiera się na wymarzone studia ze swoją licealną miłością. Sielska atmosfera trwa aż siedem lat, do czasu, gdy dziewczyna dostaje anonimowy list, z którego jasno wynika, że ktoś poznał jej sekret i ma zamiar go ujawnić...

Marcin zatonął w swojej historii, zaczynając dobierać scenerie i wymyślając imiona postaci. Poczuł, że to, właśnie to, było idealnym pomysłem na zwycięskie opowiadanie. Wpadał na coraz to nowe intrygi ze strony tajemniczego prześladowcy i wiedział, że tuż za rogiem czeka jego tożsamość; że okaże się nim z pewnością któraś z pobocznych postaci, w które przed chwilą tchnął iskrę życia, i pragnął się dowiedzieć, kim on jest, zupełnie, jakby sam o tym nie decydował! Pożałował, że nie ma pod ręką laptopa ani żadnej kartki, bo zacząłby pisać, teraz, zaraz, natychmiast...!

Wreszcie dziewczyna przestała udawać, że nie widzi gorączkowo wpatrzonych w nią i chłopca szalonych oczu. Zaciskając usta, wstała dumnie i poprowadziła dziecko na miejsce w tylnej części autobusu. Gdy na jej twarz padło jaskrawe światło autobusowej jarzeniówki, Marcin z żalem zdał sobie sprawę, że to już nie młoda dziewczyna, lecz dojrzała kobieta, na której twarzy widać już pierwsze oznaki więdnącego piękna.

Znów przymknął oczy i dał się ponieść oszałamiającemu strumieniowi myśli i obrazów. Dźwięki z zewnątrz atakowały go niczym stada wściekłych ptaków z filmu Hitchcocka, ale on był odporny i niewzruszony. Tylko raz posłuchał obcego głosu ― gdy z głośników popłynęła nazwa jego przystanku.

Szczęście, że do domu nie miał daleko, a drogę i tak znał już na pamięć. Prawie cały czas szedł z zamkniętymi oczami, bo chciał chociaż trochę ograniczyć liczbę bombardujących go bodźców. W zupełności wystarczało mu to wszystko, co docierało do niego przez uszy ― szczekanie psów, klaksony samochodów i trywialne rozmowy przechodniów. Nienawidził w tym momencie wszystkiego, co zakłócało jego idealną wewnętrzną ciszę, uniemożliwiając słuchanie głosu Weny.

Czuł się jak balon napełniony żółcią, która bulgotała w nim i obijała się o cienką skórę. Teraz jednak wiedział, co zrobić, by się jej pozbyć. Przypomniał sobie to boskie uczucie ekscytacji, gdy pomyślał w autobusie o pisaniu. Marcin wiedział, że wystarczy zasiąść w czterech ścianach i zacząć pisać, a wtedy balon ― bum! ― pęknie niczym przebity szpilką. Wtedy wypisze z siebie wszystko to, co w nim siedzi: kolory, emocje i dźwięki i ujarzmi tę żółć; zamknie ją w ramach idealnego opowiadania. Każdy pisarz wiedział przecież, że prawdziwe piękno ma swoje korzenie w cierpieniu.

Nie wiedział, czy ktokolwiek jest w mieszkaniu i nie obchodziło go to, ale na wszelki wypadek krzyknął w pustą przestrzeń, że pragnie być sam i poprosił, żeby mu nie przeszkadzano. Jego rodzice (pewnie jak wszyscy rodzice...) nie wykazywali zrozumienia dla pewnych fanaberii swoich dzieci, ale gdy tylko któreś z nich zapragnęło zostać samo, nie narzucali im swojego towarzystwa. Marcin był więc pewien, że nikt nie będzie zadręczał go pytaniami w stylu „Co się stało?" do czasu, aż nie wyjdzie ze swojego pokoju, który reszta domowników nazywała Pieczarą.

To niepisane prawo zawdzięczał ojcu, który wprost nie cierpiał, gdy mu się przeszkadzało. I choć bywało to denerwujące, zwłaszcza, gdy się czegoś potrzebowało, to wkrótce dzieciaki pojęły, że mogą robić to samo i choć przez chwilę mieć święty spokój.

W Pieczarze jak zawsze panował lekki bałagan, ale Marcin był zdania, że nie trzeba odkurzać, póki wzorek na dywanie jest widoczny. Płaszcz rzucił niedbale na łóżko, po czym strącił z biurka niepotrzebną stertę notatek i kilka pustych opakowań po batonach. Niemal z namaszczeniem położył na blacie laptop ― prawdopodobnie jedyną rzecz w tym pokoju, która z racji częstego użytkowania nie była pokryta kurzem. Ekscytacja buzowała stopniowo w ciele Marcina niczym rtęć w nagrzanym termometrze.

Pulpit komputera był załadowany kilkoma folderami o dziwacznych nazwach, do których dawno nikt nie zaglądał, lekturami w PDFie i kilkunastoma plikami tekstowymi, zawierającymi nie więcej niż po kilka akapitów. Otwierając nowy dokument, Marcin za każdym razem był pewien, że tym razem przyświeca mu pomysł, który warto poprowadzić do końca.

A tym razem był pewien bardziej niż kiedykolwiek.

Wygram ten głupi konkurs. Wreszcie mnie ktoś doceni i przestaną się na mnie gapić z politowaniem!

Gdy otworzył się nowy dokument, Marcin prawie zaczął się ślinić niczym pies Pawłowa na widok zapalonej żarówki. Czuł się tak, jakby miał przed sobą fascynującą podróż w nieznane, z której wróci zupełnie innym, lepszym człowiekiem. Wiedział jednak, że zanim ją rozpocznie, czeka go kilka drobiazgów, jak chociażby wybór czcionek.

W głębi duszy wiedział, że to idiotyzm, ale stanowiło to dla niego pewnego rodzaju rytuał. Taka słodka tortura ― jakby liznął trochę bitej śmietany w oczekiwaniu na kawałek pysznego tortu. Wreszcie zdecydował się na Palatino Linotype i spojrzał w sufit w poszukiwaniu pierwszego zdania.

Pierwsze zdanie, a nawet Pierwsze Zdanie, było bowiem niesłychanie ważne, pewnie równie ważne jak sam tytuł. Miało zaintrygować i nasunąć pytania zachęcające do dalszego czytania. Kursor migał zachęcająco, wystarczyło tylko dotknąć klawiatury i pozwolić, by przesuwał się coraz dalej i dalej...

Marcin wpatrywał się tępo w tę małą, pulsującą kreseczkę, jakby spodziewał się od niej jakiejś podpowiedzi. Wreszcie cały jego świat ograniczył się do tego kursora, biel zupełnie pustego ekranu zaczęła wchłaniać go i onieśmielać. Zamknął oczy, ale pod powiekami wciąż drżała cienka, prześladująca linia. Tarł powieki pięściami tak długo, aż nie zastąpiły jej wirujące wzorki, po czym zamknął z wściekłością laptopa, nawet go nie wyłączając.

Ze zdziwieniem zauważył, że na wpatrywaniu się w pusty ekran stracił ponad trzy godziny. Mimo to czuł się zupełnie wyczerpany, jakby przebiegł maraton. Bezwładnie, w ubraniu, Marcin rzucił się na łóżko, krótko czekając na to, aż zmorzy go sen.

Tuż przed zaśnięciem z chaosu panującego w jego skołowanej głowie zaczął wyłaniać się idealny ład. Zaczęło się od jednego słowa, do którego ciągnęły następne, tworząc perfekcyjną całość, niedościgłe Pierwsze Zdanie. Do niego przyklejały się kolejne, układając się w piękne akapity, a potem być może całe strony... Słowa niczym płatki śniegu kleiły się do siebie, tworząc coś coraz większego i większego, tocząc się gładko ku Doskonałości.

Marcin nie znalazł jednak w sobie siły, by wstać i to wszystko zapisać. Mamrotał przez sen idealne Pierwsze Zdanie, przysięgając sobie, że zapisze je, jak tylko otworzy oczy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top