Rozdział V


Przez kilka dni Marcin zajmował się tylko tym, co było mu niezbędne do życia i nawet małym palcem u stopy nie wykraczał poza ten skromnie mały zakres zajęć. Na przemian więc jadł, spał i pisał ― przede wszystkim pisał. W tych rzadkich chwilach, gdy opuszczał Pieczarę ― najczęściej by upolować coś w kuchni ― był wyjątkowo miły i w podejrzanie dobrym humorze.

Tylko raz jeden skrzywił się, gdy przy kuchennym stole zastał Wiktorię. Jego od niedawna całkiem uporządkowane myśli skurczyły się na widok zgarbionej dziewczyny, po czym rozbiegły się spłoszone we wszystkich możliwych kierunkach, jakby ktoś poraził je prądem. Marcin potrząsnął głową i za pomocą chłodnego rozsądku poskromił wszystkie delikatne nici w swojej jeszcze lekko zwichrowanej głowie.

Wiktoria nie odwróciła się, za co był jej ogromnie wdzięczny, bo nie miał najmniejszej ochoty na oglądanie po raz kolejny ciemnego siniaka pod jej lewym okiem.

— Cześć ― rzucił pogodnie, ale zgodnie z jego przypuszczeniami po prostu zignorowała powitanie, nadal grzebiąc łyżką w swoich płatkach z mlekiem.

Chłopak nazywał do swojego ogromnego kubka, który ksywę Wiadro uzyskał całkiem niebezpodstawnie, trzy kopiate łyżki kawy. Kawa to jedyna używka, na jaką sobie w życiu pozwalał. Nigdy nie ciągnęło go do papierosów, a po alkohol sięgał bardzo rzadko. Zalewając kawę, zastanawiał się, co mógłby powiedzieć Wiktorii. Do tej pory nie zdążył przeprosić ją za co, co zrobiła jego zaciśnięta z wściekłości pięść (bo przecież nie on sam...), gdy stanęła w progu jego pokoju i nabijała się z niego, nazywając go czubem i świrem. Być może powinien spróbować puścić to w niepamięć, tak jak zrobili to jego rodzice, zamiatając sprawę zręcznie pod dywan. Dziwaczne i agresywne zachowanie syna zrzucili na karb wysokiej gorączki i postanowili nie wyciągać z niego żadnych konsekwencji. Zresztą co mogli zrobić? Stary Preis nie wyobrażał sobie posadzić syna na kolanko i zlać go ostro pasem, a Marcin wiedział przecież i bez tego, że postąpił źle.

Z ciężkim sercem zasiadł do pisania. Nie było mu łatwo pogodzić się z tym, że zazwyczaj irytująca go Wiktoria nie odzywała się do niego nawet słowem, ale postanowił dać jej trochę czasu. Zresztą, Wiktoria nie zaprzątała jego myśli przez dłuższy czas. Nici w jego głowie wyprężyły się czujnie niczym perfekcyjnie zgrane kocie grzbiety, a następnie zaczęły po kolei eliminować wszystkie elementy rzeczywistości. Jako ostatni zniknął kubek z parującą jeszcze kawą i wściekle migający kursor.

Tym samym rozpoczęła się kolejna sesja, w której Marcin jako
joachim

Bóg w swoim własnym świecie dawał upust wszystkim emocjom. Wszystko, co bulgotało w nim, zanim nadeszła Wielka Gorączka, wypływało z niego pulsującym strumieniem. Całą frustrację, wściekłość i żal pompował w nieszczęsnego Joachima, któremu nie pozostawało nic innego, jak dalsze podążanie mroczną ścieżką.

Marcina interesowało jedynie tworzenie i nigdy nie mógł zdobyć się na to, by przeczytać choćby linijkę z tego, co napisał. Wyszukiwał coraz to nowe analogie między sobą a Bogiem takim, jak Go sam osobiście postrzegał. Ledwo udało mu się znaleźć kolejną, ogarniał go pusty śmiech i taki dziwaczny rodzaj żalu, który ogarnia człowieka wtedy, gdy zdawał sobie sprawę, że jego niedościgniony wzór wcale nie jest lepszy od niego. Podobnie więc jak ten śmieszny, brodaty człowieczek z gniewną miną, szybko tracił zainteresowanie wszystkim, co stworzył ― albo tak naprawdę nie chciał się przyznać sam przed sobą, że ta cała wolna wola była jednym, wielkim niewypałem. W trakcie pracy wszystko wydawało mu się idealne,

i widział, że wszystko, co stworzył, było dobre

więc ufał swojemu przeczuciu. Nigdy nie poprawiał niczego, co wcześniej zakończył już kropką.

Nie dbał o takie drobiazgi, jak zabłąkane przecinki czy brakujące ogonki. Nie to się przecież liczyło, lecz przesłanie. Pewnie Hieronim Holm dostanie białej gorączki na widok tych wszystkich drobnych błędów (tu także ogarniał Marcina pusty śmiech), a może nawet po kilku zdaniach porzuci lekturę. Jednak nie miało to przecież żadnego znaczenia! Już dawno przestał pisać opowiadanie na konkurs i nie zależało mu na niczyim uznaniu. Pisał dla samego aktu pisania; tworzył dla samego aktu tworzenia. Nie chciał zaimponować ojcu, Kindze, wykładowcom, a już na pewno nie jakiemuś pisarczykowi z bożej łaski. Z czystej ciekawości zapakował jednak pierwsze kilkanaście stron do mailowego załącznika i wysłał na wskazany adres.

Odkąd minęła gorączka, nie musiał za każdym razem rozpędzać delikatnego mechanizmu. Czuł się, jakby wsiadał do rozpędzonego już pociągu. Nie onieśmielała go już biel, która domagała się wypełnienia, a tworzony tekst był czymś więcej niż tylko ciągiem przypadkowych słów i znaków. W trakcie pracy zapominał o rytmicznym stukaniu w klawisze i dopiero wieczorami ze zdziwieniem uświadamiał sobie, że przecież na tym spędził cały dzień. Przypominały mu o tym zdrętwiałe palce i obolałe nadgarstki, gdy odruchowo ścierał

krew

kurz z klawiatury po skończonej pracy.

Na początku starał się nie zwracać uwagi na fakt, że tempo pisania drastycznie malało. Zerkając czasem na zegar i licznik słów, tłumaczył sobie, że w jego świecie nic nie jest przecież przypadkowe, a narodziny czegoś perfekcyjnego nie przychodzą od razu. Podczas tworzenia rzadko jednak miewał przebłyski świadomości, w których widział świat realny swoimi własnymi oczyma, a nie oczyma stworzonej przez siebie postaci. W miarę gdy tempo zwalniało, takie przebłyski zdarzały się coraz częściej, a dziwnie zastygły licznik słów przerażał go coraz bardziej. Nie był już w rozpędzonym pociągu, nie czuł adrenaliny ani wiatru we włosach. Był w samolocie, który niebezpiecznie szybko zbliżał się ku ziemi, choć do celu lotu wciąż było jeszcze daleko...

Ostatnio słowo padło toporne, powykręcane i niedoskonałe, a ostatnie zdanie zakończył koślawy, rozpaczliwy wykrzyknik. Skończyło się paliwo Marcina, a zdawało się przecież, że nigdy nie zabraknie weny w tym oceanie żółci. Jednak od dwóch dni źródło było już bliskie wyczerpania, wysuszone niemalże do cna przez Wielką Gorączkę. Chłopak mógł sobie latać beztrosko niczym motylek już do końca życia i nawet niczego więcej nie napisać, ale tę historię musiał skończyć, tylko tę jedną! Jego palce zawisły bezradnie jak szpony nad zakrwawionymi klawiszami, ale nie mogły się zmusić, by uderzyć w nie raz jeszcze.

Nie było mowy, by jeszcze raz wzniósł się w górę samolot, w którym zabrakło już paliwa. Marcin wiedział, że sprawa nie jest jeszcze przegrana i wiedział także, że zrobiłby wszystko, byle tylko poznać zakończenie swojej historii. Wena, to kapryśne stworzenie, nie mogło odejść przecież na zawsze, skoro towarzyszyło mu nieprzerwanie przez kilka ostatnich dni... Niektórzy karmili tego grymaśnego stwora uznaniem, pochwałami i nieograniczoną ilością wolnego czasu... I tu pojawiało się jedno pytanie: czym się żywiła Wena Marcina?

Następnego dnia Marcin zjawił się na warsztatach jako pierwszy. W drżących dłoniach ściskał pognieciony maszynopis, na wypadek gdyby Holm nie przeczytał opowiadania. Chciał porozmawiać z Hieronimem sam na sam, by uniknąć współczujących spojrzeń innych początkujących pisarzy, których Wena nie opuszczała nawet na moment.

Marcinowi dopisało szczęście. Holm siedział po turecku na biurku w przestronnej sali wykładowej. Patrzył odrobinę nieprzytomnie na ścianę za kilkunastoma rzędami porysowanych siedzeń. Ozdobiono ją ponurymi, czarno—białymi portretami polskich pisarzy i poetów. Marcin był pewien, że jego starszy kolega wyobraża sobie właśnie swoją własną podobiznę wiszącą gdzieś pomiędzy Gombrowiczem a Wojaczkiem.

— Przecież po to to wszystko, co nie? ― zapytał Hieronim, jakby czuł, że ktoś bezczelnie czyta w jego myślach. Wetknął do ust fajkę i zaciągnął się głęboko, przymykając oczy. Marcin w milczeniu czekał na kłąb dymu, ale po chwili Holm zaciągnął się po raz kolejny i posłał mu dziwaczne, niewidzące spojrzenie zaczerwienionych oczu. ― Czego tu szukasz? Warsztaty się jeszcze nie zaczęły.

— Wiem. Przyszedłem prosić o radę.

— O radę ― zachichotał Holm. Przeciągnął palcami po swojej rzadkiej koziej bródce, przywołując na twarz wyraz głębokiego zamyślenia. Marcin czuł, że Hieronim się z niego nabija i pożałował, że w ogóle się tu zjawił.

— Chyba zgubiłem wątek ― spróbował wyjaśnić Marcin. ― Skończyło mi się paliwo.

— To jest moje paliwo! ― zawołał Holm, z namaszczeniem unosząc w górę fajkę. ― Jakie jest twoje?

— Nie wiem, nie byłoby mnie tu, gdybym wiedział ― warknął chłopak. Co też mu przyszło do głowy, by prosić o radę tego zjaranego idiotę?!

— W takim razie nie mogę ci pomóc. Mogę powiedzieć ci tylko, co ja robię w takich chwilach.

— Szukasz numeru do swojego dilera? ― prychnął Marcin, ale Holm zignorował tę uwagę.

— Zastanawiam się, co towarzyszyło mi po raz ostatni, kiedy słowa wypływały ze mnie nieprzerwanym, bystrym potokiem. Co leży u źródła i może usunąć ten ostatni kamień, tak aby niczym nieskrępowana energia po raz kolejny mogła wydostać się na powierzchnię?

Marcin zastanowił się głęboko, miętosząc w dłoni swój i tak już mocno pogięty maszynopis. Jak przez mgłę przypomniał sobie Wielką Gorączkę, ale nie był pewien jednego: czy to Gorączka spowodowała przypływ Weny, czy to nieprzerwany strumień pisania tak zaciemnił jego zmysły? A jeśli inspiracja mogła powrócić jedynie w towarzystwie kolejnego zaćmienia... czy na pewno było warto poszukiwać jej za wszelką cenę? Za ostatnie kilkanaście stron opowiadania musiała zapłacić Wiktoria i Marcin był pewien, że i tym razem Wena nie przyjdzie za darmo.

— Wiesz już? ― zapytał Holm, pykając beztrosko ze swojej fajeczki niczym jakiś abstrakcyjny Sherlock Holmes. Gdy Marcin pokiwał nieśmiało głową, pisarz zgrabnie zeskoczył z biurka i posadził chłopaka na krześle, wręczając mu kartkę papieru i ołówek. ― Doskonale! Więc pisz!

— Ale co mam pisać?

Holm wzruszył ramionami i odwrócił się, zostawiając Marcina sam na sam z onieśmielającą bielą. Chłopak nie pamiętał, kiedy po raz ostatni siedział nad kartką papieru, by zapisać coś innego niż studenckie notatki albo listę zakupów. Ale czym ta biel różniła się od tej, którą z takim zapałem zapełniał przez kilka ostatnich dni? Brakowało tylko migającego kursora, ale Marcinowi wciąż towarzyszyły te same uczucia ― podekscytowanie i lęk przed zbrukaniem niewinnej czystości swoimi niedoskonałymi, chorymi wizjami.

Nie powstało jednak żadne słowo, gdy ołówek zetknął się niepewnie z kartką. Po chwili dłoń prowadziła pewnie swoje narzędzie ― a może to narzędzie prowadziło dłoń? ― i na papierze pojawił się zarys postaci. Ten wysoki człowiek bez twarzy wydawał się Marcinowi dziwnie znajomy... Lecz dopiero w przerażonych, ogromnych oczach dostrzegł to, co pozwoliło mu rozpoznać w nim Joachima. Zobaczył strach przed ścigającym go sumieniem i coś, czego się zupełnie nie spodziewał: nieustanne pragnienie dążenia do perfekcji. Problem w tym, że to właśnie perfekcja ciągnęła go na skraj przepaści.

Nic nowego ― pomyślał Marcin. O tym dowiedział się już przecież Ikar, który chciał lecieć wyżej niż wszyscy inni.

— Doskonale! ― zawołał Hieronim. Nie wydawał się być wcale zaskoczony czy zły, że Marcin nie wypełniał wcale jego polecenia. ― W takim razie wiesz już, że nie można być idealnym, nie zatraciwszy się chociaż raz!

Rysunek nie kończył się jednak na samej postaci Joachima. Na jego prawej kostce pojawiła się stalowa obręcz, połączona z grubym, długim łańcuchem, którego ogniwa zawsze ― choćby nie wiadomo jak długi i popłatany był łańcuch ― łączyły się z ostrym grafitem ołówka.

— Dobrze. Teraz wiesz, że to ty musisz nad nimi panować, a nie oni nad tobą. Doskonale! Widzę, że moja rola już się zakończyła. Pora, żebym i ja coś napisał ― mruknął Holm, zaciągając się po raz kolejny.

Z drugiego końca fajki wypłynęły tym razem kółka w tęczowych kolorach i płynęły beztrosko ku sufitowi, podczas gdy Hieronim wciągał do płuc kolejne porcje dymu. Jego klatka piersiowa pęczniała coraz bardziej, podczas gdy zaczerwienione oczy puchły i puchły, aż wreszcie wyskoczyły z orbit z cichym pop!. Marcin pomyślał, że byłoby to przerażające, gdyby właściwie nie było takie śmieszne. Nos spuchł do monstrualnych rozmiarów, jego bezwstydnie czerwona barwa przywodziła na myśl różne dziwaczne skojarzenia. Wreszcie głowa Holma zapulsowała milionem wesołych kolorów, aż w końcu pękła, zasypując Marcina garścią konfetti.

— Jak masz zamiar pisać, skoro nie masz głowy? ― zapytał, zanim w jego mózgu pojawiła się trzeźwa myśl: „Skoro nie ma głowy, nie może mi przecież odpowiedzieć".

— O to właśnie chodzi! Głowa przeszkadza przecież przy pisaniu ― brzmiała zaskakująca odpowiedź niekompletnego ciała, które pewnym, dziarskim krokiem wyszło z sali wykładowej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top