| 8 - Czarny płaszcz, ciemniejszy od nocy |
Mocne uderzenia odbijały się echem od ścian klatki schodowej. Eiko warknęła wściekle, wymierzając ostatni cios w drzwi.
Spóźniła się.
Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że jej córka postanowiła złożyć wizytę w rezydencji jej nieżyjącego męża. Na samo wyobrażenie sobie tego zbierało jej się na wymioty. Z drugiej strony, skąd [T/I] mogła wiedzieć o powodzie jej wizyty? A może tak naprawdę w ogóle nie było dziewczyny w domu? Eiko nie mogła tego wiedzieć, przecież od razu się rozłączyła.
Kobieta rozluźniła się nieco i po raz kolejny wyjęła telefon. Gdyby jednak nie zdawała by sobie sprawy z powodu mojego przyjazdu, to na pewno by odebrała, pomyślała, krzywiąc się w irytacji. Przez chwilę po raz kolejny chciała zadzwonić do córki. Zaraz jednak wpadła na inny pomysł. Szybko przeskanowała w pamięci cyfry, po czym szybko je wpisała, modląc się, by numer był aktualny.
– Shirota Mahiru przy telefonie, słucham?
– Shirota – warknęła Eiko powoli.
Mężczyzna po drugiej stronie sapnął zaskoczony, rozpoznając głos kobiety.
– Alicein-san – odpowiedział Mahiru, siląc się na spokój.
– Spotkajmy się przed kawiarnią, w której pracuje [T/I]. Za pięć minut.
– Ale ja...
Lina została przerwana.
Shirota westchnął ciężko i spojrzał zmęczonym wzrokiem na czarnego kota, siedzącego u jego boku na kanapie. Servamp od razu dostrzegł niespokojne spojrzenie swojego pana.
– Kłopoty? – zapytał, wstając leniwie na cztery łapy.
– Kłopoty. I to jeszcze takie, jakich nigdy nie mieliśmy, Kuro.
. . .
Atmosfera była tak gęsta, że można było ją ciąć nożem. Mahiru miał wrażenie, że roztopi się pod wpływem płonącego spojrzenia wdowy.
– Masz coś do powiedzenia, Shirota?
Mężczyzna wzdrygnął się, gdy usłyszał nagle odzew ze strony Eiko. Odetchnął cicho. W drodze do umówionego miejsca przygotowywał się psychicznie na to spotkanie, a jednak trudno było utrzymać jakąkolwiek pewność siebie przy tej kobiecie.
– Mam – powiedział w końcu. – Będziemy rozmawiać przed kawiarnią, czy jednak wejdziemy do środka?
– Postoimy. – odpowiedziała lodowato Alicein.
Po skroni Mahiru spłynęła kropla potu.
– To postójmy.
. . .
Małe kamyki cicho chrzęściły z każdym krokiem [T/I]. Im bliżej ogromnego budynku była, tym bardziej nieswojo się czuła. Wina atmosfery? Pomyślała. A może złego przeczucia?
W międzyczasie zaczęła rozglądać się wokoło. Widok był niesamowity. To był jeden ogromny ogród, który aż raził dziewczynę kolorami w oczy. Słodki zapach kwiatów unosił się i dawał jej swego rodzaju ukojenie.
W końcu dotarła do dużych wrót dworu. Wspięła się po kilku kamiennych schodkach i po sekundzie wahania zapukała mocno dwa razy. Nie upłynęło dużo czasu, by drzwi otworzyły się... same. Alicein przełknęła strach, po czym przekroczyła próg. W holu, jak zakładała, było całkowicie ciemno. Jedyne światło dawał księżyc, przebijający się przez okno nad szerokimi schodami.
– Um... przepraszam? – zawołała niepewnie i ruszyła kilka kroków na przód.
Trzask!
[T/I] wydała z siebie zduszony okrzyk zaskoczenia i odwróciła się. Przed drzwiami, których nie zamknęła w razie, gdyby miała uciekać, stał wysoki mężczyzna (przynajmniej tak uważała spoglądając na sylwetkę). Jego szkarłatne oczy jarzyły się w ciemności.
Dzikie, pomyślała dziewczyna z narastającą paniką.
– Przyszłaś. – odezwał się mężczyzna. Jego głos był wyjątkowo łagodny, zupełnie nie pasujący do jego groźnie wyglądających oczu i ogólnej sytuacji.
– Przy... przyszłam – odpowiedziała [T/I]. – To ty jesteś Misono Alicein?
Cichy chichot odbił się echem od ścian, przez co Alicein przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
– Nie. I obawiam się, że nie zdążysz się z nim spotkać.
Z [Kolor]okiej w sekundzie uleciało całe powietrze, gdy w rękach osobnika pojawiła się ogromna kosa, połyskująca różową poświatą. Ledwo udało jej się wyłapać moment, gdy broń została uniesiona nad jej głową. Kiedy w ogóle on się ruszył?
Czując, jak adrenalina przepływa przez jej żyły, odskoczyła na bok, z oszołomieniem wpatrując się w kosę wbitą w czarno-białe kafelki.
Nie.
Nie, nie, nie, nie.
Wiedziałam, że to zły pomysł.
Wiedziałam.
Kosa znowu poszła w ruch. Tym razem jednak [T/I] nie była w stanie tego uniknąć. Zacisnęła oczy, czekając na oczywisty koniec.
Ale ten nie nadszedł.
Dziewczyna delikatnie uchyliła powieki, po chwili rozszerzając je do granic możliwości.
– Jeje... – sapnął mężczyzna z kosą i zrobił krok do tyłu wyciągając ostrze z przedramienia wspomnianego.
Alicein uniosła powoli głowę. Zdała sobie sprawę, że wszyscy są idealnie w punkcie, gdzie rzucał swój blask księżyc.
Jej [Kolor] oczy przybrały wręcz srebrną barwę, pod wpływem tego światła i pojawił się w nich pewien blask, gdy zobaczyła postać przed nią. Czarny, długi płaszcz był ciemniejszy niż samo pomieszczenie, fragmentami nie oświetlone poświatą księżyca. Owa postać spojrzała na [T/I] przez ramię, a ona zadrżała, dopiero teraz zauważając trzy torby na jego głowie, gdzie był tylko jeden otwór na lewe oko. Równie czerwone, przyszło jej na myśl, co u tamtego z kolesia z kosą.
Jej wzrok spoczął jednak na głębokiej ranie w jednym z przedramion.
– [T/I]...
Słysząc cichy mamrot dziewczyna drgnęła, uświadamiając sobie, że na chwilę wstrzymała powietrze w płucach.
– Uciekaj.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top