Rozdział dziewiąty. Nowa era.
Przeczytajcie notkę po rozdziale, jest tam coś ważnego ;)
Świat jest wielki(...) Możemy się pomieścić. Jest dość miejsca.
Andrzej Sapkowski ,,Ostatnie życzenie"
Mówisz że Bogini i Bóg
Odeszli,
Więc ja powiem ci że żyją!
Bowiem w miastach i wzgórzach,
I w kręgach z kamieni
Głosy Dawnych Dróg,
Duchy Albionu wzywają cię do domu!
Damh The Bard ,,Spirit of Albion"
Vivienne błąkała się po lesie, nie zważając na chłód i śnieg. Zawsze zresztą lubiła zimę, świat wydawał jej się wtedy taki cichy i harmonijny, jakby spał mocnym snem. Ona również pragnęłaby zasnąć pod tym śniegiem, w ciszy i spokoju, nie czuć już emocji, które burzą krew i powodują nieszczęście.
Nienawidziła samej siebie i winiła się za ślub, który się odbył. Gdyby nie odrzuciła Gorloisa, gdyby nie jej dziwaczne skrupuły i naiwne pragnienia, może byłaby teraz jego żoną i Norwenn nawet nie pomyślałaby, żeby się za niego wydać. Vivienne nie wiedziała, czy byłaby szczęśliwa jako żona, ale nawet jeśli miałaby się męczyć, byłaby to niewielka ofiara wobec wspólnego dobra. Lord Aidan na pewno byłby zachwycony, Gorlois cieszyłby się, a jeśli zdążyliby wziąć ślub za życia jej matki, jakże Margisa by się radowała. Może nawet poznałaby swoją wnuczkę.
Jednak zdecydowanie bardziej Vivienne nienawidziła Norwenn. To ona była wszystkiemu winna. Jakim trzeba być potworem, żeby stawiać warunki wobec ratowania czyjegoś życia? Jak można być tak zaślepionym? Vivienne nie pamiętała już o dobroci i cierpliwości jakie okazywała jej kuzynka po śmierci Margisy. Liczyło się tylko to, że przez jej egoizm i fanatyzm, Gorlois będzie cierpiał.
Najpewniej właśnie odbywa się ich noc poślubna, o ile postanowili konsumować małżeństwo. Nie, co za głupie myśli, oczywiście, że postanowili. Norwenn nie dopuściłaby do sytuacji w której jej ślub mógłby zostać uznany za nieważny. Zatem dopełnili swój, pożalcie się bogowie, związek. Może nawet jest już po fakcie, bo żadne z małżonków nie wydawało się szczególnie podekscytowane tą myślą i zafascynowane drugą stroną. Wbrew własnej chęci i wszelkiej logice, Vivienne zaczęła sobie wyobrażać jak mogło to wyglądać. Smutny, obojętny, pozbawiony czułości i zaangażowania akt, może wymienią kilka pocałunków z grzeczności i przyzwoitości. Na myśl, że te same usta, która całowały ją z taką pasją będą dotykać zimnych ust Norwenn, i że te ręce, które przesuwały się po niej jakby była najcenniejszym skarbem, będą dotykały Norwenn, Vivienne poczuła nieludzki ból w sercu. Miała wrażenie, że zaraz umrze.
,,Nie, nie mogę o tym myśleć" pomyślała, opierając się o drzewo. ,,Ja go nawet nie kocham, nie powinnam tego rozpamiętywać. Tylko dlaczego Gorlois musiał ożenić się z Norwenn? Ona go zniszczy."
Oddychała głęboko, próbując opanować emocje, jednak serce nadal ją bolało, a jej ciało drżało. Jej wzburzenie nie pozostało bez magicznego wpływu. Po chwili Vivienne zauważyła, że gałęzie drzew zaczynają się energicznie poruszać, a pobliskie krzaki mocno szeleszczą.
— Dość! – powiedziała, wyciągając rękę. – Dość!
Las się uspokoił, a Vivienne odetchnęła z ulgą. Podeszła bliżej krzewów i nagle zauważyła jak nad jednym z nich unosi się fioletowa mgiełka.
— Czy to... - wydusiła Vivienne, gdy ujrzała przed sobą małą latającą istotkę o długich włosach, fioletowo-niebieskiej skórze i półprzezroczystych skrzydłach.
— Ładnie to tak komuś przeszkadzać w jego własnym lesie? – zapytała istotka kobiecym głosem.
— Czy ty jesteś... faerie? – Vivienne nie dowierzała własnym oczom.
— Wiem, że wyrzuciliście nas z tego świata, ale to nie powód, żeby przeszkadzać nam nawet w miejscach, których nie zasiedlacie – stwierdziła zgryźliwie faerie. – I to tylko dlatego, że twój mężczyzna wziął sobie inną.
— Skąd wiesz, dlaczego byłam zła?! – wykrzyknęła Vivienne. Faerie była zirytowana tym, że czarodziejka nadal nie widzi podstaw problemu, ale mimo to udzieliła odpowiedzi:
— Jestem faerie. My wiele wiemy.
Złośliwość i rozbawienie w oczach wróżki sprawiły, że Vivienne na chwilę zapomniała o własnych sercowych problemach i uświadomiła sobie, że rozmawia z przedstawicielką pradawnej rasy, uważanej za niezwykle chytrą, zdolną do przewrotności i okrucieństw. Faerie nie potrafiły kłamać, ale były mistrzami w półprawdach i zwodzeniu. Zdarzało się też, że współpracowały z sidhe, które stanowiły prawdziwe niebezpieczeństwo dla człowieka.
— Zatem nie będę ci już przeszkadzać – powiedziała, odsuwając się lekko. – Wracam do ludzkich siedzib – dodała i szybko się oddaliła.
Vivienne weszła do domu z bijącym sercem. Miała nadzieję, że nie naraziła się niczym ludowi faerie i nie ściągnie ich zemsty na swoich bliskich. Ale właściwie dlaczego miałoby się tak stać? Mały ludek był kapryśny i kłótliwy, ale raczej zajmował się własnymi rozrywkami i nie mieszał się do spraw ludzi. I tak żyli w lasach i nad jeziorami, więc nie czuli tak wielkiej nienawiści do rodzaju ludzkiego jak sidhe, które władały niegdyś Albionem, jednak zostały wygnane przez ludzi do zaświatu.
— Vivienne! – zawołał Nathan na jej widok. – Gdzie ty chodziłaś?
— Chodziłam po lesie, musiałam pomyśleć – odparła Vivienne zgodnie z prawdą. – Przepraszam, jeśli cię wystraszyłam moją długą nieobecnością. Po prostu... dzisiejszy dzień był dla mnie bardzo trudny. W ogóle ostatnie dnie. Najpierw śmierć mojej matki, potem wypadek lorda Aidana, a teraz ten ślub... - poczuła zimne dreszcze na samo przypomnienie, że Gorlois i Norwenn są teraz małżeństwem.
Nathan, na szczęście, postanowił nie komentować całego zajścia. Zauważył tylko, że siostrzenica jest zziębnięta i zaprowadził ją do dziennej komnaty, gdzie podał jej ciepły wywar.
— Jutro razem z Gorloisem wracamy do wojsk Uthera – powiedział. – Chyba, że Gorlois postanowi zostać z żoną, ale nie mówił mi nic takiego.
— Och, jestem pewna, że nie będzie chciał jej za często oglądać! – zawołała z ironią Vivienne. – Ja z pewnością bym nie chciała!
Nathan pokiwał głową. Nie lubił źle myśleć o ludziach, ale zdążył już poznać powody małżeństwa przyjaciela i nie mógł uwierzyć do czego posunęła się Norwenn, aby móc krzewić swoją religię. Sam był oddany sprawie Najwyższego i w głębi ducha chciałby, aby więcej ludzi poznało i przyjęło Nową Religię, którą uważał za gwarancję szczęścia i pokoju. Nigdy jednak w tym imieniu nie skrzywdziłby drugiego człowieka.
— Norwenn zachowała się okropnie – przytaknął. – Ale ze względu na Gorloisa, chcę wierzyć, że okaże się dobrą żoną.
Vivienne prychnęła, bo przypomniała sobie, że właśnie to Norwenn jej obiecywała.
— On jej nie kocha, a ona nie kocha jego. Norwenn kocha tylko bogów.
— Chyba jesteś trochę niesprawiedliwa – Nathan czuł się w obowiązku stanąć w obronie nieszczęsnej druidki. – Na pewno kocha swoich rodziców, ciebie też kocha...
Vivienne zaśmiała się gorzko.
— Vivienne... Mówiłaś, że jesteście z Gorloisem jedynie przyjaciółmi – odezwał się z niepokojem. – Dlaczego więc zachowujesz się... jakby to małżeństwo złamało ci serce?
— Czy cały świat uparł się, żeby mnie z nim połączyć? – zapytała Vivienne. W końcu nawet faerie nazwała Gorloisa ,,jej mężczyzną". – Tak, Gorlois to mój przyjaciel. I dlatego nie chcę, żeby był nieszczęśliwy w przymusowym małżeństwie – Nathan nadal nie wydawał się przekonany. – Dobrze, powiem ci, skoro tak bardzo chcesz! Przez jakiś czas... wydawało mi się, że mogę coś poczuć do Gorloisa. Znamy się dobrze, rozumiemy, jest mi bardzo bliski... Ale potem uświadomiłam sobie, że nie chcę się z nim wiązać i wolę zostać jego przyjaciółką. Problem jest taki, że on mnie pokochał i moja odmowa go zraniła – spuściła głowę ze skruchą. – Wierzyłam, że w końcu zapomni i znajdzie kobietę, która pokocha go tak jak na to zasługuje. Ale ożenił się z Norwenn, tylko po to, żeby uratować swojego ojca. I czuję, że to moja wina, Nathanie! – krzyknęła z rozpaczą. – Gdybym go nie odtrąciła, może bylibyśmy już z Gorloisem małżeństwem, a Norwenn miałaby chyba tyle przyzwoitości, żeby nie wchodzić między nas! Ale odrzuciłam go i przez to Gorlois nigdy już nie będzie szczęśliwy!
Nathan bardzo przejął się wypowiedzią siostrzenicy. Rozumiał jej skrupuły i wyrzuty sumienia, a zarazem ogromnie żal mu było Gorloisa, który poślubił jedną z kuzynek, kochając inną. Ale przecież z każdej sytuacji musi się znaleźć jakieś wyjście.
— Może Gorloisowi i Norwenn się ułoży – próbował pocieszyć Vivienne. – Może się pokochają. Może będą szczęśliwi.
— Nigdy w to nie uwierzę – odparła gorzko Vivienne. – Ona na niego nie zasługuje.
Nathan przyjrzał się uważnie zarumienionej twarzy dziewczyny i jej płonącym oczom.
— Vivienne... Brzmisz naprawdę jakbyś miała złamane serce!
— Mam z powodu nieszczęścia przyjaciela – stwierdziła Vivienne. – Nie jestem taka dobra i czysta jak ty, Nathanie. Może ja nie umiem kogoś romantycznie kochać? Może odczuwam tylko pożądanie?
— Nie obraź się, Vivienne – Nathan wiedział, że ludzie lubią przedstawiać się jako gorsi niż w rzeczywistości. – Ale moim zdaniem ty go kochasz.
Vivienne milczała. Była wyraźnie zła, i w tym momencie już chyba nie tylko na Norwenn.
— Nawet jeśli tak, to co? – zapytała. – Nie powinieneś mnie do tego zachęcać. Nie sądzę, by twoja wiara dopuszczała rozwody. Poza tym, Gorlois nigdy by nie porzucił Norwenn z powodu honoru. Przysiągł jej i przysięgi dotrzyma.
Nathan pokiwał głową. Rzeczywiście, Gorlois był zbyt szlachetny i obowiązkowy, by nawet rozważyć rozwiązanie małżeństwa, niezależnie od przyczyn religijnych. Nowa Religia dopuszczała kilka możliwości zakończenia związku małżeńskiego, jednak raczej starano się nakłaniać wiernych do trwania przy współmałżonku bez względu na okoliczności.
— Bardzo mi przykro – powiedział po dłuższej chwili. – Przykro mi, że to wszystko tak się skończyło.
Gorlois obudził się rano i zauważył, że Norwenn siedzi na krześle okryta płaszczem i wygląda przez okno z melancholią. Nie kochał jej i najchętniej zapomniałby o całym wczorajszym dniu, ale ta kobieta była jego żoną, miał obowiązek opiekować się nią i chronić. Wstał z łóżka, pospiesznie naciągnął na siebie spodnie i podszedł do Nor.
— Wszystko w porządku? – zapytał uprzejmie, kładąc rękę na jej ramieniu. – Coś się stało?
Norwenn zwróciła do niego swoje błękitne, załzawione oczy.
— Musiałam to zrobić – szepnęła zdławionym głosem. – Proszę, powiedz, że mnie nie nienawidzisz.
— Norwenn... - wykrztusił Gorlois. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Oczywiście, że jej nie nienawidził, zabraniała mu tego przysięga małżeństwa. Ale jednocześnie wiedział, że popełniła potworną rzecz, aby za niego wyjść, że ryzykowała życiem jego ojca, i tego nie dało się zapomnieć. Zwłaszcza, że Norwenn nawet nie próbowała udawać, że go kocha. – Nie nienawidzę cię.
Jasnowłosa przyjrzała się uważnie swojemu ledwo co poślubionemu mężowi i w jego oczach zobaczyła, że rzeczywiście jej nie nienawidzi. Ale jednocześnie wciąż nie zapomniał o tym, co zrobiła i z pewnością jej nie wybaczył.
Będzie musiała spędzić życie z kimś, kto uważał ją za intrygantkę, która naraziła życie jego ojca. Będzie starał się ją szanować i okazywać sympatię, ale nigdy nie pozbędzie się tej zadry. I jakże ona ma to znieść?
Po śniadaniu Nathan przyjechał do dworu Aidana i razem z Gorloisem wyruszyli w stronę wojsk Uthera. Razem z wujem przybyła też Vivienne, która uznała, że mimo wszystko Gorlois nadal jest jej przyjacielem i powinna się z nim pożegnać. Obawiała się spotkania zarówno z nim, jak i Norwenn oraz lordem Aidanem, który mógł coś podejrzewać w sprawie jej relacji z jego synem. Ostatecznie jednak zwyciężyła lojalność oraz pewna ciekawość, co do postawy kuzynki i Gorloisa wobec siebie.
Jak Vivienne się tego spodziewała, młody rycerz traktował swoją żonę grzecznie i z szacunkiem, chociaż nie okazywał jej żadnego przywiązania i serdeczności. Norwenn natomiast była jeszcze bardziej zimna i odległa niż zazwyczaj, ale wydawała się też bardzo spięta i niespokojna. Vivienne zastanawiała się, czy martwi się o wyruszającego na wojnę męża, czy o swoją pozycję.
Gdy konie wojowników zniknęły za horyzontem, Aidan spojrzał na Vivienne, kompletnie ignorując Norwenn.
— Zostaniesz z nami i napijesz się wywaru, Vivienne? Dawno nie mieliśmy okazji porozmawiać.
Vivienne pokiwała głową. Podejrzewała, że ta propozycja jest w równej mierze dyktowana sympatią do niej, jak i niechęcią Aidana do przebywania z narzuconą mu synową.
Norwenn zrozumiała, że jej kolejne tygodnie będą samotne i ponure. Vivienne obraziła się na nią i nie wydawała się chętna do zgody, natomiast lord Aidan nie mógł jej wybaczyć tego, że zmusiła Gorloisa do małżeństwa, i zapewne nieraz okaże jej pogardę. Mimo to kobieta postanowiła udawać spokojną i pewną swojego miejsca. Poszła wydać stosowne rozkazy służbie. Gdy weszła do kuchni, stara służąca, która pamiętała jeszcze dzieciństwo lorda, zwróciła do niej swoje półślepe oczy.
— Jesteś przeklęta – wychrypiała.
— Co? – zdziwiła się Norwenn. – Roi ci się coś.
— Wzięłaś ślub przymuszony, i to w okresie żałoby, nie uszanowałaś praw – dodała służąca. – To małżeństwo jest przeklęte. Poniesiesz karę.
Norwenn wzdrygnęła się ze strachu. Szybko jednak powiedziała sobie, że przecież gorliwie służy bogom i znajduje się pod ich opieką. W dodatku nie wierzyła w żadne zabobony dotyczące zwyczajów małżeńskich czy żałobnych. Ufność pokładała tylko w siłach boskich. Żadne wiejskie baby nie mogły jej skrzywdzić.
Przez całą drogę Gorlois nie poruszał z Nathanem tematu swojego małżeństwa, a on o to nie pytał. Podejrzewał, że przyjaciel jest przybity i przygnębiony niemożnością uwolnienia się od kobiety, której nie kochał, i prawdopodobnie też nie szanował. Jeśli zapragnie kiedyś poruszyć ten temat, Nathan będzie gotów go wysłuchać. Jeśli zaś mówienie o tym jest za ciężkie, nie ma po co naciskać.
Gdy udało im się dojechać do obozu, Uther usłyszał tętent koni i wybiegł przed namiot. Ledwo Gorlois zeskoczył na ziemię, a Pendragon podbiegł do niego, by go uściskać.
— Dobrze, że jesteś! – zawołał radośnie. – Byłeś nam potrzebny! – zwrócił oczy w kierunku Nathana. – Witaj, sir. Mam nadzieję, że podróż i pobyt w domu upłynęły bez większych przeszkód.
,,Przeszkody były" pomyślał z goryczą Gorlois. ,,Ale nie ma co o tym opowiadać".
— Wszystko jest w porządku – powiedział na głos. – Wczoraj się ożeniłem.
— Co?! – wykrzyknął Uther. – Z kim? Musisz mi wszystko opowiedzieć! Dlaczego nie prosiłeś o urlop? Nie mówię, że bym ci go dał, ale...
— Kraj jest teraz dla mnie najważniejszy – uciął temat Gorlois. – Później porozmawiamy o mojej żonie. Teraz mamy ważniejsze sprawy.
Uther był tak zaabsorbowany własną walką, że nie uznał lakoniczności Gorloisa za dziwną. Z zapałem wrócił do spraw wojennych.
— Bardzo dobrze, że jednak wróciłeś. Jesteś w tej armii niezbędny. Bez ciebie musiałem wystawić Tristana do pierwszego szyku.
— Nie sprawdził się? – zdziwił się Gorlois, który słyszał wiele opowieści o waleczności starszego de Bois.
— Och, sprawdził się! I chodził przez kilka dni dumny jak paw, kontemplując własną wspaniałość – Uther skrzywił się. – Nie znoszę tej jego arogancji. Dziwię się, że Agravaine jeszcze nie wbił mu noża w serce.
— Nie przesadzajmy – Gorlois próbował uspokoić przyjaciela. Nathan uznał, że nic tu po nim i poszedł do reszty rycerzy. – Może dzięki temu Tristan się do ciebie przekona i zapragnie cię jako szwagra.
— Tristan lubi tylko siebie – stwierdził Uther. – A ty jesteś lepszy od niego. Chodź, naszkicowałem plan ustawienia podczas kolejnej bitwy. Jak widzisz, jesteśmy otoczeni przez las. Musisz mi powiedzieć, co sądzisz o moim planie.
Gorlois pokiwał głową i uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że Uther jest waleczny i odważny, ale podczas planowania strategii wojennych często daje się ponosić brawurze lub dumie. Potrzebował kogoś, kto by go kontrolował, nawet jeśli nigdy się do tego nie przyznawał.
Gorlois dowiedział się, że w momencie jego przyjazdu, część rycerzy, w tym Tristan de Bois i młody Alden, wybrali się na zwiady, aby obserwować przygotowania wojsk Tewdrika. Wieczorem wszyscy zebrali się przy ognisku aby o tym podyskutować i przemyśleć dalsze ruchy.
Chociaż Tewdrik, nie udając się w bój, podkopał swój królewski autorytet, jednocześnie uchronił się przed siostrzeńcem. Niezależnie od tego ilu wojowników padnie czy przejdzie na stronę Uthera, Tewdrik nadal pozostaje królem Camelotu. Celem Pendragona stało się więc dotarcie do stolicy i tam wezwanie wuja do walki.
— Wejdziemy do miasta, panie! – zawołał jeden z rycerzy. – Zdobędziesz Camelot niczym nowy Bruta!
Uther uśmiechnął się z satysfakcją, nie siląc się nawet na skromność. Zresztą, jego ludzie w ogóle jej od niego nie oczekiwali. Obecnie żaden z nich nie myślał o konsekwencjach czy grozie wojny.
Pendragon nie chciał jednak, by rycerze uznali go za pysznego i zakochanego w sobie, od tego mieli Tristana. Postanowił więc skierować temat na kogoś innego. Uniósł do góry kielich z winem i wskazał na Gorloisa.
— Wypijmy za zdrowie człowieka, który zostawił w domu świeżo poślubioną żonę, aby dołączyć do naszej sprawy.
W całym obozie rozległy się chichoty i żarty na temat niezwykłego poświęcenia Gorloisa i cierpienia jego żony. Główny zainteresowany szybko je jednak uciszył, po części z szacunku dla Norwenn, ale także dlatego, że wspominanie jego krótkiego ,,związku" i wszystkiego, co z nim związane, wydawało mu się ogromnie przykre.
— Ja też gdy miałem żonę, szukałem tylko pretekstu, żeby od niej uciec – skomentował Tristan takim tonem, że nikt nie był w stanie stwierdzić, czy mówi prawdę, czy żartuje.
,,Nie chcę taki być" pomyślał Gorlois. ,,Chcę być dobrym mężem dla Norwenn, nawet jeśli będzie to piekielnie trudne". Wiedział jednak, że nawet honor nie jest w stanie zamaskować wszystkiego.
— Życie rodzinne jest bardzo potrzebne – powiedział Uther, patrząc z wyższością na Tristana. – Po wojnie, gdy ludność ulegnie zdziesiątkowaniu, wszyscy powinniście się ożenić, żeby wyrównać straty, i udowodnić, że życie toczy się dalej, a kraj powstaje od nowa.
— Chyba sobie kpisz, że będę płodził dzieci dla twojej propagandy – prychnął Tristan. Uther miał na szczęście tyle rozumu, żeby jedynie przewrócić oczami, chociaż widać było, że najchętniej pozbyłby się stąd de Bois.
,,Boże, oni gotowi się pozabijać kiedyś o jakąś błahostkę" pomyślał Nathan. Nie dokończył jednak swoich rozmyślań, bo nagle Tristan zawołał, patrząc na niego:
— Ty możesz się poświęcić dla króla. Masz ładną buzię, damy takie lubią.
Nathan prawie spłonął rumieńcem, przypominając sobie Kathleen i pewność jaka biła z jej twarzy podczas ich ostatniej rozmowy. Nie miał zamiaru jednak plamić swojego uczucia wojskowymi żartami, więc powiedział tylko:
— Ostatnio rozmawiam głównie z moją siostrzenicą.
— Wydamy ją za Agravaine'a – zasugerował Tristan. – Czy to cię ucieszy, Utherze Pendragonie?
Reszta obozu z niepokojem przysłuchiwała się rozmowie. Czy ich wódz oraz jeden z najlepszych rycerzy mieli zamiar się pokłócić, a może nawet pobić, o sprawy matrymonialne, jak zalotne panny na wydaniu? Na szczęście, najstarszy z wojowników, czyli Lionel, uznał, że należy to przerwać.
— Panowie, swatanie zostawcie starym pannom, a sami porozmawiajcie o wojaczce. Ja w tym czasie zawołam na kucharza, czy przygotował już wieczerzę.
Gdy Lionel zniknął z pola widzenia, jego syn Alden nachylił się do Gorloisa i powiedział z dumą:
— Ja tam jestem już nawet zaręczony – Gorlois otworzył szeroko oczy, słysząc, że chłopak, który niedawno skończył piętnaście lat i jeszcze nawet nie zaczął się golić, już planuje ożenek. – Tylko nie mów o tym, sir, mojemu ojcu, bo uważa, że jestem za młody i że moja narzeczona jest za młoda. Ale jak tylko będzie pełnoletnia, uproszę ojca i pójdziemy do jej rodziców i oni się na pewno zgodzą na ślub.
Gorlois zastanawiał się przez chwilę czy powinien śmiać się z podejścia Aldena, czy rozpaczać, że najwidoczniej nawet ledwo wyrwany z domowych pieleszy chłopiec ma szansę na szczęśliwą miłość, którą on bezpowrotnie utracił. W końcu poradził:
— Lepiej poczekaj trochę, Aldenie. Powinniście się lepiej poznać przed ślubem.
— Znamy się jakieś czternaście lat! – zawołał Alden. – A skoro ty już masz żonę, panie, to wyjaśnisz mi przed moim ślubem, jak się trzeba zachowywać?
W tym momencie Gorlois dziękował niebiosom, że zostawił swój miecz w namiocie, bo gdyby nosił go przy sobie, to po tych słowach by się nim przebił.
Morrigan nie mogła pozbyć się uczucia niepokoju i obaw, co do pretendenta do tronu. Nie miała pojęcia czemu, przecież nie słyszała nic złego o Utherze Pendragonie, był on nawet przyjacielem sir Gorloisa za którego honor i szlachetność ręczyła Vivienne. Dlaczego więc tak bardzo się obawiała? Tylko dlatego, że był wspierany przez Nimue? Owszem, może kapłanka nie była wzorem moralności, ale przecież też nie była kompletnym potworem, a Uther nawet nie musiał mieć podobnych do niej odczuć i przekonań. Ludzie przyjaźnią się często z osobami całkiem do nich niepodobnymi. Mimo to Morrigan cały czas miała wrażenie, że Uther nie sprowadzi do Camelotu upragnionego pokoju.
Próbowała rozmawiać o tym z pozostałymi najwyższymi kapłankami, ale potwierdziły one tylko to, co od dawna podejrzewała – była im potrzebna jedynie ze względu na funkcję reprezentacyjną oraz może trochę z powodu swoich mocy. Nie liczyły się z jej zdaniem i traktowały jak głupią młódkę. Gdy wysunęła swoje obawy wobec Uthera, Halinor tylko ją zlekceważyła, a Nimue była wręcz oburzona. Morrigan musiała więc radzić sobie na własną rękę.
Wieczorem rozstawiła świeczki w swoim pokoju i stanęła w kręgu, mając nadzieję, że uda jej się przyzwać wizję. Gdy była adeptką, udawało jej się przyzywać je całkiem sprawnie, jednak miała wrażenie, że teraz ta moc przygasła, jakby przyszłość sama nie chciała dać się poznać. Morrigan żałowała, że nie ma przy sobie Vivienne, która była lepszą widzącą, ale przyjaciółka podjęła decyzję o odejściu z Avalonu i należało to uszanować.
— Pokaż mi coś – powiedziała Morrigan półgłosem. – Pokaż mi, Cerridwen, pani magii.
Zamknęła oczy i poczuła, że boli ją głowa. Czarodziejka zachwiała się i upadła, ale zanim zdołała się podnieść, jej umysł zaprzątnęło coś całkiem innego.
Ujrzała rycerzy ostrzących miecze w obozie Uthera Pendragona. Po chwili ten obraz zniknął i jej oczom ukazał się Camelot, ogromny biały zamek ze strzelistymi wieżami, na którego murach unosi się czerwony sztandar ze złotym smokiem, herb Pendragonów. Wkrótce i ta wizja została przesłonięta przez światło i Morrigan zobaczyła szczęśliwych, żyjących w pokoju mieszkańców Camelotu, wiwatujących na cześć wjeżdżającego do miasta króla. Nie zobaczyła jego twarzy, ale przed oczami mignął jej fragment jego włosów. Były jasne, nie czarne jak u Uthera.
Gdy Morrigan otworzyła oczy i podniosła się z kolan, nie była ani trochę bardziej pewna, co powinna robić.
Zrozumiała tylko, że w Camelocie nastanie dostatek i pokój. Ale nie za sprawą Uthera.
Norwenn nie była szczęśliwa. Oczywiście, nie wyszła za mąż z powodu jakichś romantycznych sentymentów i nie liczyła, że teraz jej dni będą wypełniać wielkie wyznania czy uniesienia. Tak naprawdę nigdy tego nie chciała, nie to liczy się w życiu. Właściwie obecna sytuacja była idealna dla niej i dla Gorloisa – on mógł spełniać się na polu walki, a ona krzewiąc właściwą wiarę wśród okolicznej ludności. Codziennie chodziła do pobliskich wiosek, żeby sprawdzać jak się wiedzie ,,jej" poddanym, doglądała ich i leczyła tak jak za życia ciotki Margisy, ale jednocześnie próbowała wciągać ich w rozmowy o religii i prawidłowo oddawanym kulcie. Planowała nawet poprosić lorda Aidana, by zgodził się na specjalne korzyści dla ludzi, którzy raz w tygodniu składaliby ofiary bogom, wiedziała jednak, że teść nie lubi jej i uważa za intruza.
Powtarzała sobie, że nic jej nie obchodzi opinia tego starego zrzędy i postanowiła czerpać radość ze swojej działalności. Być może nawet by jej się to udało, gdyby nie czuła się tak bardzo samotna. Za każdym razem, gdy wracała do dworu, czuła się niechciana i niepotrzebna. Lord Aidan zamykał się w swoich komnatach, a gdy już musieli znaleźć się w jednym pomieszczeniu, praktycznie się do niej nie odzywał. Służba nie uznawała jej za prawowitą panią i bardzo niechętnie spełniała jej polecenia. Co więcej, stara służąca nadal patrzyła na Norwenn, jakby wróżyła jej wszelkie nieszczęścia świata.
Poza zamkiem, Norwenn również nie miała nikogo, kto mógłby pocieszyć ją towarzystwem. Nie znalazła w okolicy żadnych przyjaciół, a Vivienne nadal nie chciała z nią rozmawiać, chociaż po wyjeździe Gorloisa kuzynka przyszła do niej ponownie z prośbą o pojednanie. Sam Gorlois pisał do niej regularnie, ale bardzo lakonicznie, tak jakby była obcą osobą.
Gdy więc dwa tygodnie po jej ślubie, przybył do niej ojciec, Norwenn z płaczem rzuciła mu się w ramiona.
— Jak dobrze, że jesteś, tatusiu! – zawołała z wdzięcznością. – Wreszcie będę miała przy sobie kogoś, kto mnie kocha!
Laurence, ojciec Norwenn, popatrzył na córkę z niepokojem. Wiadomość o ślubie jedynaczki przyjął ze spokojem, Nor zawsze chodziła swoimi drogami i mógł się spodziewać, że jeśli się zakocha, nie będzie czekała na zgodę rodziny, by poślubić ukochanego. Zwłaszcza że trwała wojna, coraz trudniej było podróżować, a sir Gorlois walczył po stronie Uthera. Laurence był w stanie zrozumieć szybki ślub oraz natychmiastowe opuszczenie młodej żony. Spodziewał się jednak, że zastanie córkę w lepszym stanie, pełną planów i nadziei. Czyżby tak martwiła się o męża?
— Ufam, że wkrótce będzie przy tobie również kochający mąż – powiedział.
— Och, nie – pokręciła głową Norwenn. – Gorlois mnie nie kocha. I ja nie kocham jego.
Te słowa bardziej zdumiały niż przeraziły Laurence'a. Dlaczego dziedzic wielkiego majątku miałby żenić się z nieznaną nikomu druidką z innego powodu niż miłość? I dlaczego Norwenn miałaby wychodzić za kogoś takiego bez uczucia? Przecież nigdy nie interesowały jej pieniądze i zaszczyty.
Norwenn z płaczem wyznała ojcu całą historię swojego krótkiego małżeństwa, dokładnie opisując motywacje, które skłoniły ją do zaszantażowania Gorloisa. Laurence wysłuchał tego w osłupieniu. Wiedział, że Nor jest oddana bogom, sam ją przecież tak wychował, ale nie spodziewał się, by była w stanie poświęcić samą siebie oraz przeprowadzić pełną intrygę w imię krzewienia prawowitej wiary. Oprócz tego, nie był zadowolony, że jego zięć porzucił bogów. Uważał, że takie zachowanie jest herezją i zdradą i nie spodziewał się, by Norwenn potrafiła sprowadzić Gorloisa na właściwą drogę.
— Nie chciałam nic złego! – zapewniała Norwenn. – A lord Aidan zachowuje się jakbym naprawdę planowała go zamordować, Vivienne mnie nienawidzi, służba mnie nie szanuje, mój mąż traktuje mnie jak obcą... Czy naprawdę na to zasłużyłam, ojcze?
— Nie powinnaś była posuwać się do tak drastycznych kroków, ale kierowała tobą szczera wiara, córko, więc się nie gniewam – Laurence pogłaskał ją po włosach. Mimo wszystko, nie mógł źle oceniać swojej kochanej Nor. – Boli mnie, że jesteś nieszczęśliwa i że poślubiłaś innowiercę... Może rozwiązanie małżeństwa byłoby najwłaściwsze?
— Nie mogę tego zrobić, ojcze! Wtedy cała ofiara pójdzie na marne! – zaprotestowała Norwenn. – Poza tym, Gorlois nigdy nie zgodzi się na rozwód. Jest na to zbyt obowiązkowy.
Laurence westchnął, widząc w jakie kłopoty wpakowała się jego ukochana córka.
— Zostaniesz ze mną, prawda, tato? – zapytała z nadzieją Norwenn. – Chcę mieć przy sobie kogoś bliskiego, kto nie będzie mnie odpychał... Bardzo potrzebuję czyjejś miłości i bliskości. Proszę cię, tato.
Laurence pokiwał głową. Nie mógł odmówić swojemu dziecku, nawet jeśli było to dziecko, robiące bzdury.
Vivienne czuła się jeszcze bardziej samotna niż Norwenn, o ile to było w ogóle możliwe. Miała wrażenie, że skończyła się ta dobra, szczęśliwa połowa jej życia i zaczęła druga w której nie była nikomu potrzebna. Straciła matkę, którą tak kochała i z którą tak dobrze się rozumiały, matkę, która ukształtowała jej charakter w większym stopniu niż Vivienne przypuszczała. Bolało ją serce na myśl, że już nigdy nie wypłacze się na ramieniu Margisy, zwłaszcza, że miałaby teraz ku temu wiele powodów.
Nie chciała już widywać i rozmawiać z Norwenn. Nie potrafiła jej wybaczyć, że dla swoich egoistycznych celów poświęciła szczęście Gorloisa i uważała teraz kuzynkę za zło wcielone. Być może zresztą Nathan miał trochę racji i rzeczywiście była zła, że Norwenn zabrała ,,jej mężczyznę". Nadal nie wyobrażała sobie siebie jako niczyjej żony, jednak uczucie gniewu i niesprawiedliwości, które ogarniało ją za każdym razem, gdy przypominała sobie, że Gorlois jest mężem Norwenn, obcował z nią i spędzą razem resztę życia... nie dało się nazwać chyba inaczej niż zazdrością.
Czasem żałowała, że nie została w Avalonie. Tam miałaby Morrigan, Kathleen, Eileen i Lunę, mogłyby plotkować i śmiać się razem. Teraz zostawały im coraz bardziej nieregularne listy, bowiem coraz mniej posłańców odważało się podróżować przez ogarnięty wojną kraj. Nathan starał się często do niej pisać, jednak jego wiadomości również często docierały do niej z opóźnieniem. Gorlois nie wysyłał jej żadnych listów, zapewne chcąc pozostać lojalnym wobec Norwenn.
Ponieważ jej kuzynka jako dobra zielarka, szybko wzięła na siebie rolę następczyni Margisy, Vivienne praktycznie przestano wzywać do chorych. Czasem udawało jej się wspomóc kogoś magią, jednak okazało się, że prosta ludność wcale nie potrzebuje czarodziejek, ich życie toczy się z daleka od czarów. Vivienne przypomniała sobie słowa, które Luna kiedyś powtórzyła w Avalonie, że oto nastała epoka zbroi i miecza, nie magii. Chyba miała rację. Prostym, ciężko pracującym ludziom potrzebni byli królowie i rycerze, którzy by ich bronili i pozwalali w spokoju uprawiać ziemię, a nie czarodziejki, wzywające bogów i doświadczające wizji.
Jedyną bliską jej osobą w okolicy pozostawał lord Aidan, który nadal odnosił się do niej uprzejmie i z sympatią, jednak Vivienne rzadko go odwiedzała, nie chcąc natknąć się na Norwenn. O dziwo, Aidanowi tak zależało na towarzystwie młodej czarodziejki, że czasami sam do niej przyjeżdżał. Podczas jednej z tych wizyt, zapytał szczerze:
— Naprawdę myślisz o moim synu tak bezinteresownie, że odsunęłaś się od kuzynki, tylko dlatego, że zmusiła go do małżeństwa?
— Przez nią prawie zginął mój pan, a mój przyjaciel będzie cierpiał do końca życia – stwierdziła Vivienne. – Dla mnie to nie jest ,,tylko".
Aidan pokiwał głową, chociaż widać było, że jego myśli są gdzieś daleko.
— Osobiście wolałbym, żebyś ty była moją synową – przyznał i popatrzył na Vivienne znacząco. – A ty byś nie wolała?
— Cóż... - Vivienne spuściła głowę. – Z pewnością ja i Gorlois dogadalibyśmy się lepiej niż on i Norwenn.
— Wydaje mi się, że o wiele lepiej – westchnął Aidan. – Nie czerwień się. Znam swojego syna i widziałem jak na ciebie patrzy. Jeśli jest zdolny do miłości, jego serce pragnie tylko ciebie. Zastanawiam się, czy to nie jest powodem twojej niechęci do Norwenn.
Vivienne, która wcześniej rzeczywiście zarumieniła się, teraz nagle zbladła. Ostatnie czego chciała, to by lord Aidan dowiedział się, że odrzuciła jego syna i przyczyniła się do jego nieszczęśliwego małżeństwa. Najwidoczniej, było jednak za późno na wykręty.
— Gorlois zakochał się we mnie – przyznała. – Ale ja... Nie umiałam w pełni odwzajemnić tego uczucia. Wybacz mi, panie. Twój syn jest wspaniałym człowiekiem, najlepszym jakiego znam, ale... Chyba jest dla mnie za dobry, a ja jestem zła i nie umiem go w pełni docenić. Odrzuciłam jego miłość, uważając, że nie dam Gorloisowi tego na co zasługiwał. Gdybym się zgodziła, pewnie nie ożeniłby się z Norwenn. To ja jestem winna tego przeklętego związku. Wybacz, panie. Jest mi z tym bardzo źle.
Aidan w pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że jakakolwiek dziewczyna mogłaby odrzucić jego syna, zwłaszcza Vivienne, która wydawała się mu przeznaczona. Był jednak człowiekiem mądrym i wyrozumiałym, więc szybko zrozumiał, że nikt nie zakocha się tylko dlatego, że reszta świata tego oczekuje.
— Cóż, przykro mi, że nie chciałaś zostać moją synową – powiedział. – Ale nie wiń się za czyny Norwenn.
— Jeśli chcesz, panie, to odejdę stąd – odparła Vivienne. – Rozumiem, że możesz nie chcieć mnie oglądać z powodu Gorloisa.
— Nie, Vivienne, co ty opowiadasz! – zaprotestował Aidan. – Przykro mi, że nie chciałaś wyjść za Gorloisa, bo zawsze myślałem, że idealnie do siebie pasujecie... Ale nie mam zamiaru cię przeklinać za to, że masz swoje zdanie. I tak nie jesteś tak uparta jak twoja matka. Chcę, żebyś nadal tu mieszkała. Tu jest twój dom. Gorlois na pewno nie będzie chciał stracić waszej przyjaźni, Nathan też chyba zostanie w okolicy... Poza tym, uważam się nie tylko za twojego pana, Vivienne, ale i przyjaciela.
Vivienne uśmiechnęła się. Cieszyła się, że w tej poplątanej sytuacji, chociaż jedna rzecz może być prosta.
— Nie wiem czy byłabym dla ciebie dobrą synową, panie – powiedziała. – Ale postaram się być dobrą przyjaciółką.
— Z życiem! – krzyczał Gorlois, obserwując ćwiczenia rycerzy w obozie. Od momentu powrotu na wojnę starał się nie pozostawiać sobie ani jednej wolnej chwili i cały czas spędzać na ćwiczeniach fizycznych, obmyślaniu strategii z Utherem lub trenowaniu reszty drużyny. Ponieważ uważał, że wojny nie da się wygrać samymi mięśniami, ale przede wszystkim inteligencją i odgadywaniem ruchów przeciwnika, w równym stopniu angażował zarówno swoje ciało, jak i umysł. W rezultacie przez większość dnia nie miał ani czasu, ani siły, aby myśleć o Vivienne, Norwenn i swoim przymusowym małżeństwie.
— Przepraszam, sir! – zawołał w stronę Tristana, który trenował z jednym z rycerzy, którzy opuścili Tewdrika i przeszli na stronę Uthera. – Uderzasz bez precyzji, jest w tobie za dużo złości i chęci pokazania własnych umiejętności, a za mało zwracania uwagi na zachowanie przeciwnika. Powinieneś powściągać gorącą krew, bo nikt jeszcze nie wygrał walki emocjami.
Tristan popatrzył na Gorloisa z pretensją i urazą, a nawet czymś na kształt nienawiści. Uważał się za najdzielniejszego i najsprawniejszego rycerza w całym Camelocie, o jego czynach krążyły opowieści, ułożono nawet kilka pieśni na jego cześć. Żaden prowincjusz, który w stolicy spędził pewnie w ciągu całego życia jakiś tydzień, nie miał prawa go pouczać.
— Myślę, że znam się na walce równie dobrze jak ty, sir, jeśli nie lepiej – odparł de Bois. – Radziliśmy sobie tu świetnie, gdy cię nie było, więc naprawdę nie potrzebujesz nikogo pouczać.
W tej chwili Gorlois zrozumiał wszelkie żale Uthera na temat Tristana i niechęć do schlebiania jego dumie. Z każdego słowa mężczyzny biła tak wielka buta jakby uważał się za najważniejszego człowieka na świecie i następcę legendarnych bohaterów.
— Przypominam ci, sir, że jestem tu drugim, po Utherze, dowódcą – powiedział, starając się opanować gniew.
— Nie mam zamiaru negować decyzji naszego przyszłego króla – stwierdził Tristan. – Ale nie muszę się z nimi zgadzać.
Gorlois postanowił przerwać tę rozmowę. Wiedział, że gdyby potoczyła się dalej, skończyłoby się to otwartym konfliktem albo nawet pojedynkiem. Uznał, że nie ma sensu dyskutować z Tristanem i lepiej robić swoje, bez oglądania się na cudze kaprysy.
Nie mógł jednak pozbyć się myśli, że właśnie zyskał wroga.
Vivienne przez dłuższy czas starała się omijać las w którym spotkała faerie, jednak nie mogła unikać tego miejsca w nieskończoność. Musiała zbierać zioła do wywarów, zwłaszcza, że nie miała zamiaru prosić o nic Norwenn. Dlatego też pewnego popołudnia wybrała się do owego lasu, mając nadzieję, że nie spotka tam nikogo, kto nie jest przedstawicielem rodzaju człowieczego.
Nie mogła jednak powstrzymać prostej ludzkiej ciekawości i dlatego mimowolnie zapędziła się w stronę krzaków, gdzie ujrzała wróżkę. Klęcząc na ziemi i obcinając korzenie, śpiewała pod nosem piosenkę o bogini Blodeuwedd, która została zamieniona w sowę w ramach kary za zdradę męża. Zdawała się w pełni zajęta sobą, jednak nagle uświadomiła sobie, że chyba ktoś ją obserwuje.
Uniosła głowę i podniosła się z kolan. Po chwili nad krzewem pojawiła się postać faerie, tak jakby przybyła na jej wezwanie.
— Nie chcę nikomu przeszkadzać – zapewniła Vivienne. – Wezmę to, czego potrzebuję i sobie pójdę.
— Ludzie nigdy nie biorą tylko tego bez czego nie mogą się obejść – skrzywiła się faerie.
— Nieprawda – odparła Vivienne. – Owszem, jest wiele osób zżeranych żądzą posiadania, ale nie wszyscy tak czują. Wiem, że ludzie zawłaszczyli sobie tę ziemię i zabrali ją twojemu ludowi, ale gdy już zaprowadzono tu pokój i stworzono granice, druidzi zaczęli nauczać, że człowiek jest częścią natury, musi ją szanować i z niczego nie wolno zabierać więcej niż to konieczne. Dawni myśliwi po zabiciu zwierzęcia, klękali przed nim i przepraszali, obiecując, że wezmą z mięsa tyle, by móc się wyżywić, a resztę oddają ubogim.
— To się chyba zmieniło – prychnęła faerie. Vivienne nie mogła zaprzeczyć, przypominając sobie kapłanki Avalonu oraz opowieści matki o dworze króla Tewdrika.
— Stare idee za bardzo się zasiedziały, ale nadchodzą nowe – dziewczyna czuła, że musi bronić swojego gatunku. – Zza morza przyszła Nowa Religia, której kapłani głoszą, że człowiek powinien nie przywiązywać się do dóbr i dbać zarówno o byt innych, jak i całą naturę. Tak naprawdę chodzi im o to samo, co dawniej druidom. Wszystkim ludziom, którzy mają serce, chodzi o to samo. Żeby na świecie było trochę mniej zła.
Popatrzyła na faerie, zastanawiają się, czy ją przekonała, jednak wróżka wydawała się znudzona. Co ją w końcu obchodzili ludzie.
— Skoro tak gardzisz moim gatunkiem czemu mi się ukazujesz? – zapytała nagle Vivienne. – Czy dlatego, że jestem czarodziejką?
— Jesteś wyjątkowa – powiedziała dziwnym tonem faerie. Vivienne uniosła brew.
— Myślę, że każdy trochę jest.
— Jesteś wyjątkowa dla naszego ludu – dodała faerie. – Nie domyślasz się skąd się wzięły twoje moce?
— Od mojej przodkini Marigold, która urodziła się jako siódma córka – odparła Vivienne. – Co w tym dziwnego?
Faerie prychnęła.
— Jej moc nie była tak silna dlatego, że urodziła się siódmą córką. Po prostu ta magia musiała w pewnym momencie wrócić, bo na świecie nic nie ginie, zmienia tylko formę.
Vivienne czuła się coraz bardziej zaintrygowana tą zagadkową rozmową.
— Kiedy ludzie zajęli Albion i wygnali nas, część sidhe odmówiła odejścia do zaświatu. Postanowiły zostać na ziemi, przyjąć ludzkie ciała i ludzką śmiertelność, aby w przyszłości móc przyczynić się do naszego powrotu. Wśród nich znajdowała się kobieta, która zapoczątkowała twój ród. Miała wyjść za ludzkiego mężczyznę i urodzić mu dzieci, które wychowałaby na spadkobierców sidhe. Jednak zakochała się w swoim mężu i aby nie być dręczona przez pobratymców, odrzuciła swoją magię i została zwykłą śmiertelniczką. Ale magia nigdy nie umiera i po wielu latach odrodziła się w Marigold. A teraz ona jest w tobie. Magia sześciu pokoleń czarownic i magia sidhe.
Vivienne zadrżała. Oczywiście, przez całe życie słuchała opowieści o straszliwych, żądnych zemsty na ludziach sidhe. Wiedziała też, że zdolne czarodziejki są w stanie przyswoić sobie część ich magii. Jednak nigdy nie przypuszczała, że ona mogłaby mieć coś wspólnego z tym dziwnym ludem. Ona i jej ukochana matka.
— Masz w sobie krew sidhe i dlatego twoja magia jest taka potężna, a jeśli wydasz na świat potomka, w kolejnym pokoleniu stanie się jeszcze silniejsza. Jeśli byś zechciała, mogłabyś zdobyć nieśmiertelność. Jesteś też zdolna do przekroczenia bram zaświatu i powrotu stamtąd.
Vivienne wzdrygnęła się na samą myśl o nieśmiertelności. Sen o samotności, który nawiedził ją w dzieciństwie, nigdy nie powrócił, nie znaczy to jednak, że o nim nie pamiętała. W trudnych chwilach przypominała sobie tamten ból i pustkę jaką ogarnęła ją we śnie. Nie, nie mogłaby być nieśmiertelna. Za wiele osób straciła i czuła się już wystarczająco samotna. W głębi serca coraz większą pociechę w trudnościach stanowiła dla niej opowieść Nathana o białym brzegu, gdzie wszystkie dusze spotkają się, by żyć w jedności i miłości przez całą wieczność.
— Umrę kiedy przyjdzie mój czas – oznajmiła. – A wasze światy nie są mi potrzebne.
— Zatem postępujesz według swoich zasad – pokiwała głową faerie. – Nie bierzesz tego, co ci niepotrzebne. Ale w takim razie powinnaś wziąć to, bez czego nie możesz się obejść. Dlaczego nie weźmiesz swojego ukochanego?
— Gorlois nie jest moim ukochanym... - wykrztusiła Vivienne. Dlaczego faerie wciąż porusza ten temat?
— Nazywaj go jak chcesz – odparła wróżka. – Rozpaczasz, że kuzynka zabrała ci twojego mężczyznę, nie możesz żyć z tą myślą. Tęsknisz za nim. Zatem skoro jest ci niezbędny, weź go sobie.
— Nie jest mi niezbędny, a poza tym jest mężem Norwenn – przypomniała Vivienne. Co prawda, nadal była zła na kuzynkę, ale czy potrafiłaby zburzyć jej małżeństwo?
— Norwenn mogłaby zniknąć. Faerie i sidhe już by się o to postarały...
Młoda czarodziejka coraz mniej rozumiała z tej rozmowy. Dlaczego faerie tak zależy na jej związku z Gorloisem? Dlaczego w ogóle z nią rozmawia? Może i jest potomkinią sidhe, ale już za bardzo ludzką, przecież jej przodkini wyrzekła się swojej magii.
— Ale nic za darmo, prawda? – zrozumiała.
— Oczywiście – zaśmiała się faerie. – Widzisz, nasz lud nie porzucił nadziei, że kiedyś wrócimy do Albionu i odpłacimy za nasze krzywdy. Jednak do tego jest potrzebna potężna magia. Ty, mająca w sobie moc tylu pokoleń oraz moc sidhe, moc, która prawie dorównuje mitycznym czarodziejkom takim jak Morrigan, Cerridwen czy Rhiannon... Mogłabyś otworzyć bramę między światami. Wrócilibyśmy na ziemię. A ty pozbyłabyś się twojej wyrodnej kuzynki i miałabyś swojego mężczyznę tylko dla siebie.
— On jest człowiekiem, tak jak i ja – przypomniała Vivienne. – Nie zniszczyłybyście nas?
— Gdybyś otworzyła bramę, nie moglibyśmy zrobić ci krzywdy ani w niczym ci się sprzeciwić – wyjaśniła faerie. – Jedna decyzja, a będziesz naszą panią.
,,Nie chcę być niczyją panią" pomyślała Vivienne. ,,Każdy powinien należeć tylko do siebie". Przecież wierzyła w ideały Uthera Pendragona o których opowiadał jej Gorlois. W to, że zbuduje on sprawiedliwy, pokojowy świat w którym prawa każdego będą respektowane. I ona miałaby to zniweczyć i wydać Camelot na pastwę sidhe? W imię fascynacji i tęsknoty, bo nadal nie wierzyła, że może nazywać swoje uczucia miłością?
Poza tym, nie skrzywdziłaby Norwenn. Była fanatyczką i intrygantką, ale nadal jej rodziną. Nie potrafiłaby skazać ją na śmierć.
— Odmawiam – odpowiedziała. – Radźcie sobie same.
Odwróciła się i skierowała w stronę wioski.
Minęło kilka tygodni podczas których atmosfera w zamku lorda Aidana wcale się nie poprawiła. Pan domu nadal ze wszystkich sił ignorował swoją synową, a jej ojcu okazywał pozory uprzejmości. Laurence był coraz bardziej przerażony sytuacją w jaką wpakowała się jego córka. Postanowił, że musi za wszelką cenę ocalić Norwenn przed skutkami jej własnej lekkomyślności.
— Chcę ci coś powiedzieć, córko – powiedział pewnego wieczoru. – Moim zdaniem nie ma sensu, byś męczyła się w tym małżeństwie. Jesteś nieszczęśliwa i nie ma co liczyć, że powrót Gorloisa coś zmieni, skoro okazał ci wyraźnie jak bardzo nie chce ślubu. Kiedy wrócisz do naszego obozu, nikt nie musi wiedzieć jak wyglądały twoje dzieje u ciotki, a tutaj już nigdy nie wrócisz. Twoja opinia pozostanie nieskalana. Musisz zażądać unieważnienia małżeństwa i wrócić do domu, córko.
Słysząc te słowa, Norwenn rozpłakała się. Ojciec tak bardzo ją kochał i tak się o nią troszczył, chciał ją ratować przed konsekwencjami jej własnych decyzji. Nie mogłaby sobie wymarzyć lepszego rodzica. Laurence jednak nie wiedział, że nawet gdyby chciała uciec, jest już za późno.
— Nie mogę tego zrobić, ojcze! – załkała. – Choćbym się męczyła i rozpaczała, nie mogę odejść od Gorloisa.
— Jeśli jego wiara zabrania mu porzucenia żony, zawsze może potem żyć w celibacie, nikt mu nie broni – stwierdził twardo Laurence. – Opuść go, córko. Nie ma co się poświęcać dla zdrajcy bogów.
Norwenn zapłakała jeszcze głośniej. Złapała ojca za ramię i przytuliła się do niego, jakby w poszukiwaniu pomocy.
— Nie mogę od niego odejść, ojcze, bo spodziewam się dziecka – wydusiła przez łzy. – Jeden raz, jeden niechciany raz, wymuszony dla mnie i dla niego... I już spodziewam się dziecka. Mogłabym o wszystkim zapomnieć, ale nie mogę, bo dziecko zawsze będzie nas łączyło.
Laurence objął córkę, uświadamiając sobie powagę sytuacji. Według prawa, jeśli dochodziło do rozwiązania małżeństwa, narodzone z tego związku dzieci zostawały pod opieką ojca, chyba że nie wyrażał on zainteresowania opieką nad nimi. Zależało mu na legalnym odejściu Norwenn od Gorloisa, więc ucieczka nie wchodziła w grę, a Aidan i jego syn nie zgodziliby się na zabranie im dziedzica. Norwenn zaś z pewnością nie porzuciłaby rodzonego dziecka.
— Tak mi przykro, córeczko – powiedział, tuląc ją do siebie.
— Zniosę to mężnie, ojcze – zapewniła Norwenn, podnosząc ku niemu oczy. – Zniosę to dla chwały bogów. I... - położyła rękę na płaskim jeszcze brzuchu. – Dla mojego dziecka.
Rycerze Uthera z każdym dniem byli coraz bliżej Camelotu. Dla wszystkich stało się jasne, że dzień konfrontacji jest coraz bliżej i obecnie ważą się losy całego królestwa i tego jak będzie w przyszłości wyglądało. Stronnicy Pendragona woleli sobie nawet nie wyobrażać jaki los spotka ich i ich rodziny, jeśli Tewdrik wygra.
Gorlois martwił się o ojca, Vivienne, ale o dziwo, martwił się też o Norwenn. Nie kochał jej, ale była jego żoną i powinien ją chronić, nie narażać. Zwłaszcza, że niedawno otrzymał list od żony w którym poinformowała go, że zaszła w ciążę. Nie podejrzewał jej o namiętną naturę czy zdradę, więc najwidoczniej los był tak kapryśny lub łaskawy, że obdarzył ich potomkiem po jednej nocy. Początkowo ciężko mu było żyć z myślą, że będzie miał dziecko z Norwenn, zwłaszcza że przez kilka ostatnich miesięcy, jeśli myślał o ojcostwie, zawsze wyobrażał sobie, że będzie miał córkę, która odziedziczy czarne włosy i ciemne oczy Vivienne. Jednak to było już stracone, a jego życie ułożyło się inaczej. Mógł sobie nie kochać Norwenn, ale dziecko nie było niczemu winne i należało je przyjąć z miłością i troską. Z biegiem dni coraz czulej myślał o tym kiełkującym życiu i modlił się, by dane mu było wrócić do domu i uczestniczyć w wychowaniu swojego syna lub córki.
Pewnego dnia, gdy znajdowali się jakiś dzień drogi od Camelotu, w obozie pojawiła się najmniej spodziewana osoba jaką była Kathleen.
— Jestem kapłanką Avalonu – powiedziała, stając przed Utherem. – Pani Nimue przysłała mnie tu, stwierdzając, że przyda się dodatkowa pomoc przy chorych i rannych, teraz, gdy ostateczne starcie jest tak blisko.
Stojący obok Gorlois był pod wrażeniem dumy i zdecydowania dziewczyny, którą dotąd uważał za cichą i nieśmiałą. Najwidoczniej Kathleen potrafiła jednak postawić na swoim, gdy była czegoś pewna.
— Mamy już medyka, Gajusza – odparł Uther. – To miłe ze strony Nimue, ale nie musisz się kłopotać, pani.
— Och, to nie kłopot – zapewniła Kathleen. – Moim powołaniem jest leczenie, więc co za różnica, gdzie to robię? – wzruszyła ramionami. – Możecie mieć dwóch medyków.
— Kobieta nie może być medykiem – zadrwił Tristan de Bois. Kathleen spojrzała na niego z uporem.
— Ja jestem – powiedziała stanowczo. Nawet hardy Czarny Rycerz, jak nazywano Tristana, musiał poczuć się przejęty tymi słowami.
Uther przez chwilę analizował sytuację. Wciąż czuł się winny wobec Nimue, zwłaszcza, że kapłanka nadal z oddaniem mu pomagała. Podejrzewał, że niejeden raz zesłała znużenie czy apatię na rycerzy Tewdrika, do tego przekonała do niego pozostałe kobiety z Avalonu. Nie mógł odrzucać jej pomocy, skoro już ją odrzucił ją jako kobietę.
— Dobrze, zostań, pani – zwrócił się do Kathleen. – Gorloisie, zaprowadź panią do Gajusza.
Kathleen uśmiechnęła się z wdzięcznością, a gdy oddalili się z Gorloisem od reszty drużyny, powiedziała do niego szeptem:
— Sir... Byłabym nieskończenie wdzięczna, gdybyś najpierw zaprowadził mnie do Nathana.
Błysk w jej oczach nie dawał rycerzowi wątpliwości dlaczego tak jej na tym zależy. Cóż, niech chociaż dwie osoby będą szczęśliwe.
Nathan właśnie siedział przy namiocie i ostrzył swój miecz. Na widok Kathleen, od razu upuścił ostrze i podniósł się z ławki. Bardzo często o niej myślał, chociaż ze względu na wojnę i odcięcie się kapłanek Avalonu od reszty królestwa, musieli zaprzestać swojej korespondencji. Jednak nie sprawiło to, że czuł się mniej związany z dziewczyną. Wspominał ją, tęsknił za nią i obawiał się, że zginie, zanim zdąży się bardziej do niej zbliżyć.
— To ja was zostawię – uśmiechnął się Gorlois znacząco i odszedł. Nathan podbiegł do Kathleen i chwycił ją w ramiona.
— Co tu robisz? Nic ci nie jest?
— Przyjechałam pomóc przy leczeniu – wyjaśniła Kath z uśmiechem. – I bardzo się cieszę, że jednocześnie mogłam cię spotkać.
— Ja też się cieszę... - zapewnił Nathan, głaszcząc ją po włosach i twarzy. Wprost nie wierzył, że znów się zobaczyli, że są obok siebie, jakby nie istniała żadna wojna czy podziały między ludźmi. Wiedział, że uczucia wymagają delikatności i ostrożności, a on i Kathleen wciąż się poznają, ale teraz to nie miało znaczenia. Trwała wojna. W każdej chwili mógł zginąć. Chciałby przed śmiercią poczuć się choć trochę kochany i spełniony.
— Moja piękna, kochana Kath... - powiedział z czułością i zaczął całować dziewczynę. Początkowo obawiał się, czy Kathleen nie przestraszy się takiego nagłego wybuchu, jednak ona zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go z czułością i żarem.
— Kocham cię, Kathleen – szepnął Nathan, gdy odsunęli się od siebie. – Może to głupie, może szalone, ale kocham cię.
— Ja też cię kocham, Nathanie – odpowiedziała cicho Kathleen. – Jesteś moim podarunkiem od losu.
Kiedy lord Aidan dowiedział się o ciąży swojej synowej, skwitował to słowami: ,,Skoro jestem tak stary, że można bez wyrzutów zgodzić się na moją śmierć, to pewnie jestem też w odpowiednim wieku do zostania dziadkiem", co bardzo zmartwiło Norwenn i obudziło w niej ogromne poczucie winy. Mimo to postanowiła zachować zimną krew i zachowywać się jak prawdziwa pani na dworze, która w dodatku ma wkrótce wydać na świat dziedzica rodu. Miała też przy sobie ojca, który troszczył się o nią i pilnował, by dbała o siebie i nie ryzykowała bezpieczeństwem dziecka.
Tego samego dnia, gdy Kathleen przybyła do obozu Pendragona, Vivienne postanowiła odwiedzić lorda Aidana. Wiedziała, że lubi on jej towarzystwo i jest ono dla niego pociechą w życiu z nielubianą synową. Norwenn, nie chcąc pokazywać się kuzynce, zaszyła się w swojej komnacie. Zastanawiała się jak Vivienne zareagowała na wiadomość o jej ciąży. Oczywiście, musiała o tym wiedzieć, bo ta informacja krążyła już po całym majątku, jednak nikt nie przekazał przyszłej matce żadnych życzeń i gratulacji od bądź co bądź najbliższej krewnej.
W pewnym momencie Nor pomyślała, że jest głodna i zeszła do kuchni, gdzie siedziała tylko stara służąca, ta sama, która stwierdziła, że jej nowa pani jest przeklęta. Norwenn zignorowała ją, wyjęła chleb i powidło i zaczęła przygotowywać sobie posiłek. Służka nie spuszczała z niej badawczego wzroku, a w końcu powiedziała:
— W okresie żałoby nie powinno się poczynać dzieci. Z tego dziecka nic nie będzie.
Norwenn zwróciła do niej twarz i powiedziała z irytacją:
— Daj spokój mojemu dziecku, kobieto, bo inaczej Gorlois ukarze cię, gdy wróci!
— Ja nie mam zamiaru nic mu robić – odparła starucha. – Ale dziecko poczęte w okresie żałoby będzie przeklęte, przyniesie tylko ból i łzy.
— Nieprawda!!! – krzyknęła ze złością Norwenn i aż tupnęła nogą. Mogła znosić groźby i klątwy rzucane pod swoim adresem, mogła znosić niechęć i chłód, ale nie przekleństwa kierowane do jej niewinnego dziecka. Złość wstrząsnęła całym ciałem Norwenn i zanim służąca zdążyła jej odpowiedzieć, ciężarna zgięła się w pół i złapała za brzuch, ciężko dysząc.
Aidan, który akurat odprowadzał Vivienne do wyjścia, usłyszał krzyk synowej i pobiegł do kuchni, a czarodziejka podążyła za nim. Służąca na szczęście miała tyle litości, że ujęła swoją panią pod ramię i pomogła jej usiąść na krześle.
— Bogowie na niebie! – zawołał Aidan widząc bladą, zbolałą twarz Norwenn. – Co się stało?
— Ta... ta maszkara powiedziała mi, że moje dziecko jest przeklęte i nie przyniesie nic dobrego – wydusiła Norwenn. – Twój wnuk, panie.
Te słowa obudziły w Aidanie uczucia, które wcześniej wypierał. Nie lubił Norwenn, nie mógł jej wybaczyć zmuszenia Gorloisa do małżeństwa, ale nawet jeśli sam ślub był dla niego za małą więzią, teraz ta kobieta nosiła w swoim łonie jego wnuczę, dziedzica rodu, krew z jego krwi. Dziecko, które należało chronić, a nie miotać groźby pod jego adresem.
— Jak śmiesz mówić tak o moim wnuku, Sinead? – zwrócił się do służącej. Norwenn nawet nie pamiętała jej imienia. – To twój przyszły dziedzic lub dziedziczka, nie masz prawa mówić na nie złego słowa, a także denerwować jego przyszłej matki!
— Mówię prawdę, panie – powiedziała Sinead. Aidan jednak nie pozwalał sobie na żadną litość.
— Natychmiast zaparz Norwenn ziół na uspokojenie i podaj coś wzmacniającego. A jeśli jeszcze raz usłyszę, że ktoś mówi lub robi coś, co może źle wpłynąć na zdrowie i rozwój mojego wnuka, zostanie surowo ukarany. Zrozumiano?
Sinead pokiwała głową z obawą, a Norwenn pogłaskała się po brzuchu, po raz pierwszy od dawna czując coś na kształt nadziei. Może dziecko nie tylko osłodzi jej szare życie i nieudane małżeństwo, ale również nastawi do niej życzliwiej samego lorda Aidana. Teraz będzie musiał uważać na nią i traktować ją delikatnie, skoro tak mu zależało na wnuku, a gdy maleństwo już się urodzi... Może wtedy całą rodzinę połączy wspólna miłość do niego.
— Dziękuję, panie – uśmiechnęła się do teścia. – Dziękuję.
Przez cały ten czas Vivienne przypatrywała się kuzynce, strachowi, bólowi i złości wypisanych na jej twarzy. Nie poczuła jednak do niej żadnego współczucia. Nadal nie chciała śmierci Norwenn i nie żywiła żadnej niechęci do jej dziecka, jednak nie potrafiła też litować się nad Nor. Gorlois nie spłodziłby tego dziecka, gdyby Norwenn go nie zaszantażowała. To prawie tak jakby go zgwałciła. Tego nie można było wybaczyć.
Z samego ranka, gdy Tewdrik jadł śniadanie z Breeną, do królewskiej komnaty wpadł jeden z rycerzy Camelotu.
— Pppanie... - wykrztusił wojownik, znający temperament swojego władcy. – Twój siostrzeniec...
— Już nie jest moim krewnym, nie chcę go znać! – wykrzyknął z nienawiścią Tewdrik. Nawet Breena zadrżała na dźwięk tych słów, choć była przecież przyzwyczajona do wybuchów męża.
— Uther Pendragon, panie... - poprawił się rycerz. – Stoi pod bramą razem ze swoim wojskiem i wzywa cię do walki o tron Camelotu.
— Camelot należy do mnie! – zawołał król. – Ten młokos nie ma do niego żadnych praw. Nie mam zamiaru z nim walczyć. Mogę jedynie wysłać rycerzy, żeby rozprawili się z jego bandą.
Breena miała ochotę powiedzieć, że ta ,,banda" w dużej części składa się z najlepszych rycerzy nie tylko w królestwie, ale i na całej wyspie, jednak nie zdobyła się na to. Już wystarczająco naraziła się mężowi, nie ratując Uriena przed śmiercią, i wiedziała, że teraz każdy fałszywy krok może poprowadzić ją na szafot.
— Wybacz, panie – odezwał się rycerz. – Ale Uther Pendragon wzywa cię do otwartej walki, a... a ludzie w królestwie plotkują, że skoro nie wyruszyłeś na wojnę, to znaczy, że jesteś zniedołężniały i za słaby do przewodzenia krajowi... i że z tego powodu nie zdołałeś spłodzić potomka...
— Milcz! – Tewdrik wstał gwałtownie z krzesła i machnął ręką z taką siłą, że zrzucił zastawę ze stołu. – Miałem mieć dziedzica, to ta idiotka nie umiała go donosić – wskazał oskarżycielsko na Breenę.
Rycerz spojrzał przepraszająco na królową. Nie chciał jej poniżać i w niczym uchybiać, ale zależało mu na własnej skórze, więc powiedział:
— Musisz stanąć do walki z Utherem, żeby to udowodnić.
— Udowodnię – postanowił twardo Tewdrik. – Gdzie moja zbroja i miecz?
Gdy król w końcu wybiegł z komnaty, Breena miała szczerą nadzieję, że oto ujrzała go ostatni raz w życiu.
Chociaż liczbę odwiedzin Gorloisa w Camelocie można było policzyć na palcach jednej ręki, obronne mury i białe wieże stolicy kojarzyły się mężczyźnie dotąd tylko z chwałą przeszłości, splendorem królestwa i swego rodzaju pewnością. Tego dnia jednak miasto miało się stać miejscem wojny i śmierci.
Miał nadzieję, że Tewdrik odpowie na wezwanie i pojawi się szybko wraz ze swoim wojskiem. W przeciwnym wypadku Uther zdenerwuje się, uniesie gniewem i gotów jest zrobić jakąś głupotę, która zrazi do niego ludność Camelotu.
Rozmyślania Gorloisa przerwały odgłosy bębnów i trąb. Przed mury zamku wkroczyła gromada zbrojnych. Na ich czele stał Tewdrik, wpatrujący się w przeciwników z arogancją wypisaną na twarzy.
— Witaj, wuju – powiedział z przekąsem Uther. Tewdrik prychnął.
— Nie jestem już twoim wujem. Z przyjemnością cię zabiję, a jeśli uda ci się wywinąć, skażę na śmierć jako zdrajcę stanu.
— Na twoim miejscu martwiłbym się raczej o siebie, wuju – odparł Uther i zwrócił się w stronę swojej drużyny. – Do ataku!
Pendragon wyciągnął miecz do góry i pobiegł w stronę Tewdrika, krzyżując swój miecz z jego ostrzem. Król wydał przenikliwy okrzyk, jakby już go zarzynano. Od dawna nie tylko nie walczył na polu bitwy, ale również nie trenował szermierskich umiejętności. Mimo to starał się wykorzystywać całą swoją determinację i zapalczywość, aby bronić się przed ciosami siostrzeńca. Stawką była jego władza, bezpieczeństwo i życie.
Gorlois tymczasem próbował odpierać ataki dowódców Tewdrika. Cieszył się, że przebywał wśród wojsk Camelotu na tyle długo, by poznać ich zwyczaje wojenne i taktykę. Ponieważ wiedział, że Uther będzie skupiony głównie na walce z obecnym królem i całą swoją energię włoży w pozbawienie go życia, postanowił, że to on będzie czuwał nad ich ludźmi i przebiegiem walk. Nieustannie rozglądał się i krzyczał do ,,swoich" rycerzy, zagrzewając ich do boju i nakazując zmianę szyku. Czuł się panem sytuacji, chociaż nigdy nie posunąłby się do pomyślenia, że jest tu ważniejszy niż Uther.
Zgodnie z jego oczekiwaniami, Tristan de Bois wsławił się za sprawą swojej bojowości, chociaż wielokrotnie przesadzał z brawurą. W pewnym momencie, widząc, że sytuacja się komplikuje, Gorlois ruszył w jego stronę i zaatakował z zaskoczenia człowieka Tewdrika. Po krótkiej walce wbił mu miecz w gardło. Tristan jednak w żaden sposób nie podziękował za ocalenie mu życia, a jedynie popatrzył na Gorloisa z pretensją. Nie znosił, gdy ktoś był lepszy od niego.
Tewdrik natomiast musiał sobie uświadomić, że Uther jest zdecydowanie lepszym szermierzem niż on. Na szczęście, jego ludzie starali się go osłaniać i przychodzić z pomocą, gdy sytuacja robiła się niebezpieczna. Jednak nie byli w stanie chronić go cały czas, zwłaszcza, że musieli walczyć również z wojownikami Pendragona. Tewdrik był coraz bardziej zdany tylko na siebie.
Nie mógł przegrać. Był prawowitym królem Camelotu, odziedziczył to królestwo. Musiał wrócić do zamku, cieszyć się przywilejami, spłodzić potomka... Nie mógł mu tego odebrać pomiot Pendragonów, tylko dlatego, że jego siostra miała nieszczęście wejść do tego rodu.
W momencie, gdy te słowa pojawiły się w umyśle króla, Uther odebrał mu wszystko, łącznie z życiem, przeszywając mieczem na pół. Tewdrik nawet nie zdążył wydać z siebie ostatnich słów i uświadomić sobie, że umiera. Padł na ziemię.
Walka trwała jeszcze jakiś czas, bowiem rycerze Camelotu mieli w sobie poczucie obowiązku wobec już zmarłego władcy. Jednak z każdą chwilą szala zwycięstwa przechylała się na stronę Uthera i w pewnym momencie nawet ci, którzy naprawdę wierzyli, że Tewdrik był idealnym królem, uświadomili sobie, że wojna jest przegrana.
Tewdrik nie ruszył do boju w koronie, ale na głowie nosił złotą przepaskę, potwierdzającą jego przewodnictwo w Camelocie. Sir Lionell, jako najstarszy z towarzystwa, podszedł do ciała zmarłego króla, zdjął ową przepaskę i włożył na głowę Uthera, mówiąc:
— Uther Pendragon, król Camelotu.
Uther uśmiechnął się z zadowoleniem i zwrócił w stronę wojowników:
— Siodłajcie konie. Musimy wjechać triumfalnie do miasta.
Lud Camelotu powitał ich okrzykami radości i ulgi. Wszyscy mieli dość króla Tewdrika i jego brutalnych rządów, a Uthera powitali jako wybawiciela. On zaś uśmiechał się radośnie do wszystkich, dumny ze swojego zwycięstwa i spełnionych marzeń. W tej chwili czuł się niezwyciężony i niepokonany. Pozostała mu jeszcze konfrontacja z jedną osobą.
Breena doszła do wniosku, że nie powinna przyjmować zwycięzcy w sali tronowej, jakby nadal uważała się za królową, a zaczekać na niego w swojej komnacie. Akceptowała wygraną Uthera i jego prawo do tronu, nie miała zamiaru się buntować. Chciała jedynie, żeby pozwolił jej odejść w spokoju do miejsca, gdzie będzie mogła czcić bogów do końca swoich dni. Tak też mu powiedziała.
— Nie mam zamiaru cię krzywdzić, Breeno – zapewnił Uther. – Wiem, że nie miałaś nic wspólnego z okrucieństwami mojego wuja. Ale nie możesz też pozostać w Camelocie – nie miał odwagi przyznać, że mogłoby to zrodzić bunty.
— Odejdę do druidów – powiedziała Breena. – Tam będę oddalona i bezpieczna.
— To bardzo dobry pomysł – zgodził się Uther. – Ale jest jeszcze jedna kwestia.
— Jaka, panie? – zapytała już była królowa, która naprawdę nie chciała okazywać pychy czy nawet dumy.
— Musisz wyjść za mąż, aby przestać należeć do rodu Bruty.
Gorlois z radością wpatrywał się w tłum zgromadzony wieczorem przed Camelotem. Ludzie zgodnie wiwatowali na cześć nowego króla, śmiali się, śpiewali i tańczyli. Dobrze wróżyło to rządom Uthera, jednak Gorlois cieszył się przede wszystkim z nadziei i pokoju, które udało im się sprowadzić do królestwa. Wierzył, że teraz skończą się prześladowania i okrucieństwa, nastanie epoka dobrobytu i sprawiedliwości.
Radość jaka zapanowała w królestwie odpędziła od niego smutek wynikły z nieudanego małżeństwa. Potrafił nawet z przyjemnością myśleć o tym, że za kilka dni wróci do domu i że urodzi mu się dziecko.
Zauważył, że Nathan i Kathleen stoją na boku ulicy i rozmawiają ze sobą, trzymając się za ręce. Nie okazywali sobie szczególnej zażyłości, bo oboje byli zbyt spokojni i nieśmiali na czułości w miejscach publicznych, ale z ich promiennych uśmiechów i rozmarzonych oczu łatwo dało się wyczytać, że nie uważają siebie tylko za przyjaciół. Gorlois zastanawiał się jak mają zamiar teraz ułożyć sobie życie. Czy Kathleen zdecyduje się odejść z Avalonu i zamieszkać z Nathanem w Camelocie albo majątku Aidana? Czy Nathan poślubi kobietę innej wiary?
W tej chwili nie mógł się jednak tego dowiedzieć, bo nie chciał przeszkadzać zakochanym w rozmowie, a poza tym podszedł do niego Uther i poklepał po ramieniu.
— Udało się, bracie – powiedział z życzliwością. – Jestem królem Camelotu. Jutro odbędzie się moja koronacja. A przy najbliższej okazji... Powiem Tristanowi, że chcę poślubić jego siostrę. Królowi nie odmówi.
Gorlois rozejrzał się po placu, nie zauważył jednak Tristana i Agravaine'a. Najwidoczniej uważali wspólne świętowanie z ludem za uwłaczające.
— Muszę ci coś powiedzieć, Utherze – uświadomił sobie nagle Gorlois. – Po twojej koronacji wracam do domu.
— Ależ jesteś nam tu potrzebny! – zawołał Uther. – Ktoś musi czuwać nad wojskiem.
— Gdy mnie wezwiesz, przybędę, ale teraz jestem potrzebny mojej rodzinie – powiedział Gorlois. – Muszę zobaczyć się z ojcem. I muszę być przy narodzinach mojego dziecka.
Uther pokiwał głową. Rzeczywiście, Gorlois powinien być w domu, gdy na świat przyjdzie jego potomek, a podróż w błogosławionym stanie nie byłaby dobra dla jego żony.
— Dobrze – zgodził się Uther. – Ale trzymam cię za słowo. Wrócisz, gdy cię wezwę.
Następnego dnia kapłanki Avalonu oglądały w tafli wody koronacja Uthera Pendragona.
Zgodnie ze swoim pokojowym i ekumenicznym programem politycznym nowy król zdecydował się przyjąć koronę zarówno z rąk przywódcy druidów, jak i kapłana Nowej Religii. Po ceremonii natomiast stanął na balkonie i wygłosił przemowę do poddanych:
— Ludu Camelotu! – zawołał z mocą. – Stoję przed wami po raz pierwszy jako wasz pełnoprawny król. Pierwszy od lat król, który zdobył Camelot, nie odziedziczył. Nie uczyniłem jednak tego z żądzy władzy, a w imieniu sprawiedliwości, aby ocalić was przed tyranem jakim był mój wuj – wziął głęboki oddech. – Chcę stworzyć królestwo w którym ludzie będą traktowani uczciwie, w którym każdy będzie miał swoje miejsce. Tak jak mój wuj mam zamiar korzystać z pomocy druidów oraz kapłanek Avalonu, ale dopuszczę do doradztwa również ludzi, którzy nie mając nic wspólnego z magią. Każdy zajmujący się czarami będzie też sprawdzany, czy nie używa swoich mocy do sprowadzania krzywdy na innych.
Kapłanki popatrzyły na siebie z niepokojem. Łatwo przecież bezpodstawnie kogoś oskarżyć. Halinor i Nimue zachowały jednak spokój, więc najwyraźniej były pewne lojalności nowego króla.
— Od dziś w Camelocie nikt nie będzie prześladowany i gnębiony z powodu swoich poglądów czy wierzeń. Druidzka wiara naszych przodków będzie cieszyła się szacunkiem i opieką, ale wiara w jednego Boga również będzie respektowana. Będą sobie równe. Nazywać się je będzie Starą i Nową Religią, aby nikt nie czuł się urażony i odepchnięty.
Morrigan spojrzała na pozostałe najwyższe kapłanki. Podejrzewała, że nie do tego dążyły i nie odpowiadał im ten pomysł króla. Jednak nie okazały po sobie żadnych emocji. Najwidoczniej uznały Nową Religię za mniejsze zło w obliczu dalszego panowania Tewdrika.
Przy wyjściu z sali Eileen zapytała przyjaciółkę, co o tym myśli.
— Nie znam króla Uthera, więc nie mogę go ocenić – stwierdziła Morrigan. Postanowiła na razie nie dzielić się z nikim swoją wizją. – Jednak uważam, że jego przemowa była mądra i odpowiednia... On chce zaprowadzić rządy równowagi, Eileen. My tutaj o tym zapomniałyśmy, ale przecież o to chodzi na świecie, aby żadna siła nie dominowała nad drugą. Skoro bogowie stworzyli ich tyle, to znaczy, że każda musi mieć swoje miejsce. Kto próbuje wywyższyć jedną, działa na szkodę świata.
Breena wzięła udział w koronacji Uthera, aby nikt nie miał wątpliwości, że akceptuje jego prawa do tronu, zarazem zrzekając się własnych. Jednak już następnego dnia wyjechała z nowym królem do obozu druidów, który znajdował się w dość dużej odległości od miasta.
Nie miała żalu do Uthera. Rozumiała, że obawia się o swój tron, zwłaszcza, że wziął go siłą. To tak jakby dał do zrozumienia, że władza wcale nie musi przechodzić z ojca na syna, że można ją sobie odebrać. I być może ktoś kiedyś postanowi odebrać koronę Utherowi. Jednak wcale mu tego nie życzyła, wierząc, że będzie dobrym i mądrym władcą, a ona dokona reszty życia wśród druidów.
Gdybyż tylko nie kazał jej wychodzić za mąż... Tak bardzo pragnęłaby móc żyć w czystości, tak jak przed laty przyrzekła bogom. Co prawda, najwyższa kapłanka zwolniła ją z przysięgi, ale Breena i tak obawiała się, że została przeklęta i to dlatego jej dziecku nie dane było przyjść na świat.
Oprócz tego, obawiała się życia w małżeństwie. Związek z Tewdrikiem nie nastawił jej pozytywnie ani do emocjonalnej strony bycia żoną, ani tym bardziej do fizycznej. Miała wielką nadzieję, że uda jej się wyjść za kogoś, kto zgodzi się do niej nie zbliżać, ale zdawała sobie sprawę, że większość mężczyzn i zapewne większość ludzi w ogóle, uważałaby taki układ za bardzo niesprawiedliwy i niekorzystny. Cierpła jej skóra na myśl, że będzie musiała się oddać człowiekowi, którego ledwo poznała, zwłaszcza, że akt małżeński był dla niej czymś brutalnym i naruszającym jej godność.
,,Oddychaj głęboko" powtarzała sobie, siedząc w wozie, podczas gdy Uther dyskutował z radą druidzką. ,,Musisz wyjść za mąż, bo tak nakazał ci król, nie ma sensu się buntować. Człowiek, którego poślubisz, zapewne też nie będzie się palił do małżeństwa z obcą osobą i może da ci spokój... A nawet jeśli nie, to przecież nie każdy mężczyzna traktuje kobiety tak przedmiotowo jak Tewdrik. Musisz po prostu zapomnieć o nim i o wszystkim, co przeżyłaś w czasie trwania tego małżeństwa."
Po jakimś czasie Uther powrócił. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn – jeden starszy i z siwą głową, zapewne jeden z głównych druidów, drugi młodszy, może kilka lat starszy od niej, z jasnymi włosami i szarymi oczami.
— Witaj, pani – obaj skinęli głowami. Uther upomniał ich ruchem ręki.
— Myślę, że ta kobieta woli być nazywana Breeną – oczywiście, nikt nie mógł już uważać jej za damę. – Breeno, to jest Jago, przywódca tego obozu. A to jest jego bratanek, Ian – Uther wskazał na jasnowłosego chłopaka. – Jest nieżonaty i zgodził się ciebie poślubić.
Breena otuliła się płaszczem, który nosiła na sobie i spojrzała na Iana. Wyglądał na miłego, spokojnego człowieka i chociaż pozory mylą, w tym momencie nie było czasu na dociekanie i wymyślanie innych rozwiązań.
— Witaj, pa... Breeno – powiedział cicho Ian i wyciągnął do niej rękę. – Czy zgodzisz się zostać moją żoną?
— Witaj, Ianie – odparła Breena i ujęła jego dłoń. – Oczywiście, że się zgadzam.
W jego oczach dostrzegła coś na kształt fascynacji i urzeczenia, jakie czasem widywała u młodzieńców adorujących panny na dworze. Nieco ją to zaniepokoiło, ale znała swoje obowiązki i nie miała zamiaru uciekać przed małżeństwem.
Ian rzeczywiście był urzeczony Breeną od pierwszego spojrzenia. Zgodził się na małżeństwo pod naciskiem ze strony wuja i króla, przekonany, że odmowa uznana zostałaby za zdradę stanu. Jednak nie palił się do tego związku, a ponieważ nigdy nie widział królowej(czy raczej byłej królowej), spodziewał się ujrzeć dumną, chłodną damę, traktującą ludzi z wyższością. Jednak jego oczom ukazała się młoda dziewczyna o eterycznej, bladej twarzy i ogromnych ciemnych oczach, patrzących na świat niewinnie i z lekkim strachem. Nie przypominała królowej, raczej niewinną dziewicę. Osobę, którą trzeba się opiekować i troszczyć o nią, zwłaszcza, że została zmuszona do opuszczenia całego swojego dotychczasowego świata. Przysiągł sobie, że zrobi wszystko, aby dać jej szczęście i poczucie bezpieczeństwa.
Ich ślub odbył się jeszcze tego wieczora, a Uther Pendragon wziął w nim udział, ostatecznie zamykając swoją znajomość z Breeną. Rozstał się z przyszywaną ciotką w pokoju i miał nadzieję, że już nigdy jej nie ujrzy. Chciał zbudować nowy świat w którym nie było miejsca na wspomnienia o Tewdriku. Wierzył, że nie uczynił Breenie krzywdy, bo Ian wydawał się miłym, porządnym człowiekiem.
Breena bawiła się dość dobrze podczas uczty weselnej, a nowopoznani druidzi okazywali jej sympatię i szacunek. Od początku została wciągnięta w życie tej małej społeczności, także religijne, co bardzo ją ucieszyło, bo potrzebowała duchowej pociechy.
Wesele zakończyło się dość wcześnie. Uther odjechał do Camelotu, a Breena udała się do chatki, którą miała zajmować ze swoim nowym mężem.
To wszystko wydawało jej się snem. Jeszcze dwa dni temu jadła śniadanie z Tewdrikiem i znosiła jego przytyki. Dziś była żoną innego mężczyzny, mieszkała w innym miejscu i od teraz całe jej życie będzie upływać pod znakiem pracy oraz służby bogom. Czułaby się szczęśliwa i wolna, gdyby nie fakt, że była przywiązana do człowieka, którego wcale nie znała.
Zauważyła, że ich dom jest dość duży i z łatwością udałoby im się spać w osobnych komnatach, jednak zanim zdążyła to zaproponować Ianowi, ten wprowadził ją do przestronnej sypialni i pogłaskał po ramieniu.
— Mam nadzieję, że będzie ci ze mną dobrze... Breeno – wciąż nie wiedział, czy wypada mu tak do niej mówić. – Wiem, że tak naprawdę się nie znamy, ale zrobię wszystko, żeby ci udowodnić, że jestem godzien zaufania. Wiem też, że nie jest to życie do jakiego przywykłaś w zamku, ale...
— Takie właśnie życie chcę prowadzić – przerwała mu Breena i uśmiechnęła się. – Spokojne i pracowite, w zgodzie z naturą, oddane bogom.
Ian odwzajemnił jej uśmiech. Te słowa jeszcze życzliwiej nastawiły go do tego związku i dały nadzieję, że Breena będzie potrafiła spojrzeć na niego inaczej niż jako na obowiązek.
Przyglądał się jej z zachwytem. Wydawała mu się przepiękna, ale oprócz tego ujął go promieniujący od niej spokój, stałość i pewna doza rezygnacji, która budziła współczucie. Nie wiedział, czy jej powodem jest śmierć Tewdrika czy inne okoliczności, ale musiał sprawić, by Breena stała się szczęśliwa i uśmiechnięta.
Wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po policzku. Breena nie protestowała, ale kiedy nachylił się, by ją pocałować, odsunęła się.
— Proszę, nie – powiedziała ze łzami w oczach. – Ja... Nie jestem na to gotowa. Nie mogę... Nie gniewaj się.
Wiedziała, że jej słowa zabrzmiały histerycznie i głupio, zwłaszcza, że była już mężatką. Ale co miała powiedzieć? Czy musiała wyznać komuś, kogo poznała tego samego dnia, że żywi niechęć do aktu fizycznego, bo jej pierwszy mąż sprawiał jej ból, nie liczył się z jej uczuciami i kilkakrotnie wymusił na niej własną wolę? Albo że straciła dziecko i boi się, że jeśli znów zajdzie w ciążę, spotka ją to samo cierpienie?
Popatrzyła na Iana przepraszająco. Jeśli naprawdę jest dobrym człowiekiem, dostrzeże jej strach i nie będzie nalegał.
— W porządku – zgodził się Ian, kiwając głową. – Rozumiem cię, nie jestem zły. Ledwo mnie znasz. Poczekam – zapewnił spokojnie i pocałował ją w czoło. – Śpij dobrze, Breeno.
W kilka dni po koronacji Uthera Kathleen wróciła do Avalonu, a Gorlois i Nathan również wyruszyli w drogę.
— Ale spotkamy się jeszcze z Kath – mówił z zapałem Nathan. – Teraz, kiedy wiem, że ona też mnie kocha... Reszta nie ma absolutnie żadnego znaczenia.
Był zbyt przejęty własnym uczuciem, żeby zastanawiać się czy nie rani Gorloisa, a przyjacielowi bardzo to odpowiadało. Roztrząsanie przeszłości nie mogło mu przynieść niczego dobrego. Miał zamiar skupić się na teraźniejszości, przede wszystkim na wychowaniu swojego dziecka.
Vivienne nie wyszła im na powitanie i był jej za to wdzięczny. Chociaż mieli mieszkać w tej samej okolicy, musiał jakoś odsunąć ją od swojego życia, zapomnieć. Nawet jeśli zdołałby sobie wybaczyć nielojalność wobec Norwenn, nie pogodziłby się z tym, gdyby miał zniszczyć życie i dzieciństwo swojemu dziecku. To jemu musiał teraz poświęcić wszystkie swoje myśli.
— Synu! – zawołał z uczuciem Aidan na jego widok i otoczył Gorloisa ramionami. Młodzieniec odwzajemnił uścisk. W tej chwili uświadomił sobie jak bardzo brakowało mu bliskości ojca, jego siły na której mógł się opierać, przyjaźni jaka panowała między nimi.
— Witaj, ojcze – powiedział. – Wróciłem do domu. Teraz będę już spokojnym ziemianinem.
— Nie składaj obietnic, których nie będziesz zdolny dotrzymać – zaśmiał się Aidan i poklepał go po ramieniu. Następnie spojrzał na Nathana. – Vivienne została w domu, ale wezwę ją, jeśli chcesz.
— Nie, panie – pokręcił głową chłopak. – Sam do niej pojadę. Dawno nie rozmawialiśmy na osobności.
Szybko pożegnał się z Gorloisem i Aidanem i ruszył w stronę domu Vivienne. Wówczas jego przyjaciel zapytał swojego ojca:
— Gdzie jest Norwenn?
— W swojej komnacie – usłyszał w odpowiedzi. – Jej ojciec poszedł do lasu nazbierać ziół, ale ona ostatnio woli siedzieć w domu. Martwi się o dziecko – postanowił nie mówić synowi, co spowodowało tę troskę.
— Muszę z nią porozmawiać – postanowił Gorlois i pobiegł na górę. W innych okolicznościach Aidan byłby zły i uważał, że oboje mają prawo do ignorowania obecności Norwenn. Jednak nie był już w stanie tak bardzo jej nienawidzić. W końcu miała urodzić jego wnuka i mimo wszystkich swoich wad wydawała się kandydatką na kochającą matkę.
Norwenn siedziała przy oknie i szyła ubranka dla swojego przyszłego syna lub córki. Nigdy nie przepadała za tym zajęciem, ale teraz dawało jej ono poczucie, że jest potrzebna i że już troszczy się o dzieciątko.
— Witaj – powiedział niepewnie Gorlois. Norwenn powoli podniosła się, ukazując zarysowany brzuch. Gorloisowi wydawało się nieprawdopodobne, że ta kobieta do której nic nie czuł i z którą tak naprawdę niewiele razy rozmawiał, nosi jego własne dziecko, związane z nim od momentu poczęcia.
— Witaj – odpowiedziała spokojnie Norwenn. Czuła się równie niezręcznie jak jej mąż, jeśli nie bardziej. Może gdyby został z nią po ślubie udałoby im się stworzyć jakąś więź, jednak obecnie czuli się jak obcy sobie ludzie.
Ale tych obcych ludzi łączyła jedna rzecz i Norwenn postanowiła się na nią powołać.
— Czuję się dobrze – zapewniła, chociaż nadal starała się oszczędzać sobie gwałtownych emocji. – Dziecko się już rusza – nieśmiało dotknęła ręki Gorloisa i położyła ją na swoim łonie. – Czujesz? Jest bardzo niespokojne, to na pewno będzie chłopiec.
Ostatnie słowa wymówiła z lekką nadzieją i Gorlois natychmiast zrozumiał aluzję. Norwenn nie wyglądała na kobietę, gardzącą własną płcią i z obawą myślącą o rodzeniu córek. Powiedziała to tylko po to, żeby dać mu do zrozumienia, że Vivienne nie urodziłaby syna.
,,A może ja chciałem mieć córkę?" pomyślał Gorlois z goryczą. ,,Chciałem mieć córkę z czarnymi włosami."
Szybko jednak odgonił te fantazje. Dziecko, które nosiła Norwenn, nie było niczemu winne. Nie odpowiadało ani za decyzje swojej matki, ani za jego uczucia. Musiał je kochać tak samo mocno, jak kochałby dziecko Vivienne.
Pogłaskał Norwenn po brzuchu, w duchu przyrzekając rozwijającemu się tam życiu, że nie pozwoli sobie już na żadną większą miłość.
Następnego dnia Gorlois objeżdżał pola swojego ojca, próbując wdrożyć się do nowego życia. Obiecał Utherowi, że wróci do Camelotu, gdy nastanie taka potrzeba, ale teraz miał zamiar prowadzić spokojny żywot u boku ojca, żony i w przyszłości także dziecka. Będzie doglądał uprawy roślin, pobierał dzierżawę i zachowywał się jak na dziedzica rodu przystało.
Na horyzoncie dojrzał Vivienne, pędzącą na swoim koniu. W pierwszej chwili chciał zawrócić, ale uznał to za głupie. Przecież nie wyrzuci jej z majątku, a skoro tak, to muszą nauczyć się żyć obok siebie, jak przyjaciele, którymi niegdyś byli.
— Witaj, Gorloisie – dziewczyna odezwała się pierwsza. – Przepraszam, że wczoraj nie przyjechałam się przywitać. Po prostu... Uznałam, że mi nie wypada.
— Nie przywiązuję wagi do ceremoniału – zażartował Gorlois. – Cieszę się, że cię widzę – to nie było kłamstwo. Jej widok zawsze napełniał go jakąś dziwną błogością. – Jak się czujesz?
— Nadal tęsknię za mamą, ale jakoś trzeba iść do przodu – westchnęła Vivienne. – A ty... Gratulacje. Osiągnąłeś swój cel.
— Mówisz o ciąży Norwenn? – zapytał Gorlois. – Tak, bardzo się cieszę, że będę ojcem.
Vivienne pobladła, ale szybko doprowadziła się do porządku i powiedziała:
— Tak, to dla ciebie wielka radość. Ale mówiłam o zwycięstwie. Pozbyłeś się Tewdrika. Twój ulubiony Uther Pendragon siedzi na tronie. Twoja religia jest legalna. Prześladowania się skończyły. Zdobyłeś to, co chciałeś.
W jej słowach nie było drwiny czy goryczy. Naprawdę w to wierzyła. Gorlois uśmiechnął się.
— Tak. Spełniły się moje marzenia. Żyję w dokładnie takim świecie, jaki chciałem mieć.
,,Ale najbardziej z tego wszystkiego chciałem mieć ciebie" dodał w myślach.
— To jest świat, który ja również chciałam mieć – odparła Vivienne. – Chociaż obawiam się, że ludzie są zbyt niedoskonali, by przestać budować mury i bariery. Ale może twój Uther zadba o to, aby było ich jak najmniej.
— Wierzę w to – zapewnił Gorlois. Wierzył w swojego króla i przyjaciela, który nazwał go bratem. Musiał wierzyć.
— Skoro ty wierzysz, to ja też – uśmiechnęła się Vivienne. – Pościgasz się ze mną?
Ten rozdział można uznać za zakończenie pewnego etapu w tej historii, chociaż do kulminacyjnego momentu jeszcze trochę zostało. Tym razem nie chcę się jakoś szczególnie rozpisywać pod koniec, wspomnę tylko o faerie, które spotkała Vivienne. Nazwałam tak te małe wróżki, które Merlin kiedyś spotkał w lesie, w odcinku z królową Mab, chociaż z tego co wiem, ta nazwa może być też używana zamiennie do sidhe, czyli wygnanego ludu, czasem też te nazwy są używane odwrotnie. Ale w serialu sidhe to po prostu sidhe, przynajmniej ja tak zrozumiałam, więc małe wróżki niech sobie będą faerie.
A jeśli chodzi o tą ich krainę, to nazwa ,,Avalon" mi się za bardzo kojarzyła z wyspą, więc zainspirowałam się Leśmianem, i zarówno tutaj, jak i w ,,Nowym Wezwaniu Smoka" piszę po prostu ,,zaświat".
Dajcie znać, co sądzicie o rozdziale, rozwoju zdarzeń i nowych bohaterach, czyli Dirku i Laurencie'e.
Pomyślałam też, że mogłabym zrobić Q&A do bohaterów, skoro akcja jest chyba już dość rozkręcona, a w dodatku wybiło mi tysiąc wyświetleń. Wypisałam chyba wszystkich ważniejszych bohaterów, jeśli o kimś zapomniałam, zawsze możecie mi wspomnieć. Możecie zadawać pytania wszystkim bohaterom, liczba też dowolna. Postacie, które nie żyją, odpowiedzą z zaświatów. Robiłam to już pod moimi innymi pracami i to jest naprawdę fajna zabawa, więc zachęcam. Czas macie do piątku.
I życzę wszystkim wesołych świąt!
Aidan
Agravaine
Alden
Balinor
Breena
Dairine(matka Margisy)
Daniel
Deidree(matka Nathana)
Dirk(ten bard z którym miała romans Eileen, tak, on się jeszcze pojawi)
Eileen
Faerie
Fiona
Gajusz
Gorlois
Gorneves(ojciec Margisy)
Halinor
Ian
Igraine
Isabelle(matka Gorloisa)
Kathleen
Laurence(ojciec Norwenn)
Lionell
Luna
Margisa
Morrigan
Nathan
Nimue
Norwenn
Roslyn
Sinead
Tewdrik
Tressa(babka Igraine)
Tristan
Urien
Ursula(matka Norwenn)
Uther
Vivienne
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top