Rozdział dwudziesty. Ruiny Avalonu.


Ten rozdział jest odrobinę dłuższy niż poprzednie (ale nie tak długi jak niektóre w tym fanficku), ale za to o wiele bardziej pozytywny, więc liczę, że się spodoba ;)

Dodam, że dzieje się on na przestrzeni kilku lat, więc nie zdziwcie się, jeśli nie będziecie widzieli powiązania między scenami ;)



Spójrz na wschód(...) Bo zawsze, kiedy światło umiera na zachodzie, ze wschodu przychodzi obietnica nowych narodzin.

Marion Zimmer Bradley ,,Mgły Avalonu"



To co wypływa z jednego miejsca
Przypływ zaprowadzi gdzie indziej
I nic nie jest stracone poza wspomnieniem
Które znajdziesz jeśli poszukasz

Eleanor Tomlinson ,,How the tide rushes in"

(tłumaczenie moje)


Po uwięzieniu Wielkiego Smoka prześladowania czarodziejów zaczęły wygasać. Nie znaczy to bynajmniej, że Uther powrócił do swoich dawnych ideałów. Po prostu magia przestała mu zagrażać. Nieliczni przeżyli czarodzieje i druidzi opuścili królestwo albo skryli się gdzieś daleko, a wojsko było przygotowane by w razie zagrożenia czy odnalezienia ich kryjówek, móc ruszyć do walki. W samej stolicy podobno nie pozostał żaden człowiek, który kiedykolwiek posługiwał się magią.

Nimue prawdopodobnie nadal pozostawała na wyspie, którą okryła zbyt mocną magią, by ktokolwiek mógł się tam dostać. Nikt nie wiedział, gdzie skryły się pozostałe przy życiu kapłanki Avalonu. Uther postanowił ich nie szukać. Prawda była taka, że po prostu się bał. Zdawał sobie sprawę, że te kobiety władają mocami o wiele potężniejszymi niż większość zabitych przez niego czarodziejów. Gdyby wdał się z nimi w wojnę, Camelot nie zaznałby spokoju przez wiele lat. Łatwiej było zostawić je w spokoju i przekonywać się, że to dla dobra ludu.

Oczywiście prześladowania nie ustąpiły. Co jakiś czas pojawiał się jakiś donos albo przyłapywano kogoś na używaniu magii, albo do króla dochodziły wieści o znalezionej kryjówce czarodziejów. Wystarczyły lekkie podejrzenia, by Uther wysłał tam rycerzy, a oni dokonywali rzezi. Królestwo Camelotu miało nie zaznać prawdziwego pokoju jeszcze przez wiele lat.

Gorlois i Vivienne przypatrywali się temu wszystkiemu z ogromnym niepokojem. Sumienie nakazywało im sprzeciwić się prześladowaniom i polityce króla. Wiedzieli jednak, że nie mieliby szans w starciu z Utherem, że król nie wahałby się zabić oboje za nieposłuszeństwo. Mogli jedynie stosować milczący opór, nie informować Pendragona o żadnych śladach magii na ich ziemiach i wierzyć, że kiedyś nadejdą lepsze czasy.

Trzymali się przepowiedni Kathleen o tym, że Artur ma naprawić błędy ojca i sprowadzić harmonię do Camelotu. Mieli jednak wątpliwości, czy jeden człowiek będzie w stanie wykorzenić nienawiść i uprzedzenia, które zaczęły się już za panowania Tewdrika, a obecnie umacniały się z każdym prześladowanym i zabitym czarodziejem, i każdym aktem agresji, których dokonywali niektórzy magowie w ramach zemsty. Żadnemu jednak nie udało się zaszkodzić Utherowi.

Ukrywający się druidzi nienawidzili wyznawców Nowej Religii, których obwiniali za pozbawienie ich praw i autorytetu oraz oskarżali o podjudzanie króla przeciwko nim. Druga strona natomiast uważała, że wszystko, co spotkało starowierców, jest karą od losu i Boga za ich wieloletnie prześladowania i nazywanie heretykami. Obie grupy czuły się poszkodowane i podejrzewały swoich przeciwników o konszachty z najmroczniejszymi siłami.

Po każdej kolejnej informacji o czyjejś tragicznej śmierci Vivienne długo nie mogła zasnąć i przewracała się z boku na bok, wyobrażając sobie to wszystko. Wydawało jej się gorzkim paradoksem, że przez pierwsze lata życia żyła w kraju, w którym przedstawiciele Nowej Religii byli uważani za zło wcielone i zabijani przez wyznawców druidyzmu, a teraz sytuacja całkowicie się zmieniła. Stosy i szafoty pozostały jednak takie same.

,,Ale tego nie uczynili Dagda, Cerridwen, Rhiannon, czy nawet mroczna bogini Morrigan, ani też Najwyższy Bóg Nowej Religii i Jego Matka" myślała. ,,To wszystko uczynili ludzie".

Potem przytulała mocno swoją małą Morganę, dziękując niebiosom, że dziewczynka jest bezpieczna i Uther nie może jej skrzywdzić.


***


Kiedy Uther ogłosił, że kraj wreszcie może się prawidłowo rozwijać i zakończyła się Wielka Czystka, zamiast spodziewanej ulgi, poczuł pustkę. Zdał sobie sprawę, że przez ostatnie miesiące próbował zagłuszyć ból po stracie żony walką z czarodziejami. Nie żałował swoich czynów, bo wciąż był przekonany, że to magia Nimue ponosiła winę za śmierć Igraine, ale żeby był uczciwy sam ze sobą, musiał przyznać, że wielką rolę w ogłoszeniu Wielkiej Czystki odegrała też jego żałoba i chęć ostatniego dowodu miłości wobec zmarłej żony.

Teraz nie miał już celu. Nie będzie już miał czym zajmować umysłu, żeby tylko nie myśleć o swoim cierpieniu. Był wprawdzie królem Camelotu, miał obowiązki wobec poddanych, musiał troszczyć się o ich byt, prowadzić wojny, zawierać sojusze. Jednak ta świadomość wcale mu nie pomagała. Wydawało mu się, że bez Igraine całe jego życie i wszystkie starania nie mają już znaczenia.

W ponurym nastroju udał się do komnaty Artura. Chociaż nie żywił szczególnych uczuć do syna i nie potrafił obdarzyć go pełnią miłości, był on jego następcą i Uther codziennie zaglądał do dziecka, chcąc mieć pewność, że jest zdrowe i dobrze się chowa.

Artur miał już prawie rok, a w tym momencie przebywał na kolanach młodej opiekunki, która zabawiała go piosenkami. Dziewczyna pracowała tu dopiero od miesiąca i nie zdawała sobie sprawy, jak na co dzień zachowuje się król, więc gdy tylko go ujrzała, zaczęła szczebiotać do swojego podopiecznego:

— Spójrz, Arturze, twój tata przyszedł się z tobą pobawić. Przywitaj się z tatą, daj mu rączkę.

Uther, któremu nigdy nawet nie przeszła myśl o ,,zabawie" z synem, poczuł się nieco nieswojo. Szybko jednak otworzył ręce i pozwolił podać sobie Artura. Nie mógł przecież dopuścić, żeby służba rozpowiadała, że jest złym ojcem i nie dba o swojego potomka.

Artur, o dziwo, wcale się go nie przestraszył, a nawet uśmiechnął na widok ojca. Uther niepewnie odwzajemnił uśmiech i przyjrzał się chłopcu. Jakiż on był podobny do Igraine! Odziedziczył jej jasną cerę, jasne włosy, a jego oczy zaczęły już zmieniać barwę i wydawało się, że będą tak samo jasnoniebieskie, jak u jego matki. Nagle mały książę wydał się Utherowi najpiękniejszą istotą na świecie.

Nigdy nie obwiniał o śmierć żony synka, uważając, że całą winę ponosiła Nimue. Jednocześnie nie uważał go za żadną pociechę, gdy zabrakło Igraine, i nie uważał, żeby obecność dziecka mogła zastąpić mu więź z żoną. Teraz jednak Uther poczuł, że to dziecko, które trzymał na rękach i które energicznie machało nóżkami, jest prawdziwą pamiątką po jego żonie. Jest żywym dowodem na to, że Igraine żyła i go kochała. Teraz on musi kochać jego syna.

— Jak się masz, Arturze? — zapytał ciepło. — Nie kop mnie, to nieładnie.

Dziecko uśmiechnęło się jeszcze szerzej.

— Dobrze, wybaczam ci — roześmiał się Uther i pocałował synka w czoło.

Nie mógł żyć wyłącznie nienawiścią do magii, nawet jeśli przysiągł sobie, że nigdy nie przestanie jej zwalczać. Musiał też zachować w swoim sercu miejsce na miłość. Postanowił, że przeleje ją całkowicie na jasnowłosego, niebieskookiego chłopca o imieniu Artur.

(Wiem, że to dziecko ma mniej niż rok, ale przymknijmy na to oko)


***


Kiedy minęło pierwsze skrępowanie związane z obecnością Balinora w jej domu, Hunith stwierdziła, że towarzystwo mężczyzny sprawia jej przyjemność.

Od śmierci rodziców żyła całkiem sama. Szukała wprawdzie towarzystwa sąsiadów, ale ostatecznie i tak wracała do domu, gdzie nie miała do kogo otworzyć ust. Teraz każdego wieczora starannie zakrywała okiennice, zapalała świecę, a potem siadała z Balinorem przy stole i długo rozmawiali. Władca Smoków opowiadał jej o swoim życiu przed Czystką, magii, którą uprawiał, zwierzętach, którymi się zajmował. Hunith miała wrażenie, że w porównaniu z tym jej życie jest nudne i pospolite, toteż ze zdziwieniem odkryła, że Balinor chce jej słuchać, pozwala jej opowiadać sobie o swoich zmartwieniach i jest ciekaw jej opinii na różne tematy.

Bardzo ubolewał nad tym, że nie może w żaden sposób pomóc jej w gospodarstwie. Nie czuł się pewnie w obowiązkach uważanych za kobiece, takich jak sprzątanie czy gotowanie, chociaż starał się zachowywać wokół siebie porządek, żeby jej nie obciążać. Chciałby jednak zrobić coś więcej. Pewnego wieczoru zaproponował jej, że gdy wszyscy w wiosce pójdą spać, on porąbie dla niej drzewo na opał, ale Hunith szybko wybiła mu ten pomysł z głowy. W każdej chwili któryś z sąsiadów mógłby się obudzić, wyjść przed dom i go zauważyć.

Po kilku miesiącach oboje czuli, jakby znali się całe życie i byli najlepszymi przyjaciółmi. Jedynym tematem, jakiego nigdy nie poruszali, było pojmanie Balinora. Hunith oczywiście wiedziała, że mężczyzna uciekł przed prześladowaniami ze strony Uthera, ale nie wiedziała, co dokładnie go spotkało. Zdawała sobie sprawę, że mogą być to dla niego bardzo bolesne wspomnienia, więc nigdy o to nie pytała.

Pewnego dnia musiała udać się na targ do dość odległej miejscowości i wróciła do chaty późnym wieczorem. Ostrożnie otworzyła drzwi, żeby nie obudzić Balinora. Zastała go jednak w kuchni, siedzącego przy stole ze spuszczoną głową.

— Balinor! — zawołała. W ostatnim czasie nauczyła się mówić do niego po imieniu. — Dlaczego siedzisz sam? Czemu... czemu jesteś taki smutny? Czy coś się stało? — Ogarnęło ją przerażenie, że Balinor mógł się upić, nie mogąc znieść samotności i wspomnień. Bała się pijanych ludzi.

Jej gość podniósł głowę. Nie był pijany, mogła za to ręczyć. Opuchnięcie jego twarzy i przekrwienie oczu świadczyło raczej o tym, że długo płakał. Hunith uklękła przy nim i pogłaskała go po ręce.

— Czy mogę ci jakoś pomóc? Proszę... Zrobię wszystko, żeby ci ulżyć.

To była prawda. Przez całe życie nie przywiązała się do nikogo tak mocno, jak do niego. Wydawało się to wręcz niewyobrażalne, że obcy człowiek mógł wzbudzić w niej tak silne uczucia, stać się kimś najbliższym.

— To nie twoja wina — odparł słabym głosem Balinor. — Przepraszam, jeśli cię przestraszyłem. Po prostu... nie wytrzymuję tego wszystkiego. Nie samego ukrywania się, bo rozumiem, że jest konieczne, a twoje towarzystwo jest dla mnie pociechą... Ale nie mogę znieść wspomnień i świadomości, że żyję bezpiecznie, podczas gdy tylu ludzi i tyle istot zostało zabitych przez Uthera.

— To nie twoja wina! — zaprotestowała Hunith. — Nie możesz się obwiniać za szaleństwo króla! Przecież ty też się narażasz... Cieszę się, że czujesz się bezpiecznie, ale dobrze wiesz, że każdy dzień twojego życia jest naznaczony ryzykiem. Nie jesteś bardziej uprzywilejowany niż inni czarodzieje.

— Jestem po części winny. — Pokręcił głową czarodziej. — Nie Wielkiej Czystki, ale czegoś innego... Czy Gajusz pisał ci, jak doszło do mojego pojmania?

Hunith pokręciła głową, a Balinor nagle porzucił wszelkie zahamowania i opowiedział dziewczynie o tym, jak przybył do Camelotu, przekonany, że Uther pragnie pokoju i zakończenia prześladowań. I jak zmusił go do wezwania Wielkiego Smoka, a następnie zaatakował go i uwięził.

— Może ja też jestem ,,zamknięty", ale nie siedzę w lochu i nikt mnie nie torturuje! — krzyknął z rozpaczą Władca Smoków. — Miałem czuwać nad wszystkimi magicznymi stworzeniami, chronić je, a tymczasem doprowadziłem do tego, że najstarszy i najmądrzejszy smok na ziemi został uwięziony. To wszystko przez moją naiwność... Nienawidzę siebie za to.

— Nie wiedziałeś, co planuje Uther. — Hunith pokonała wstyd i nieśmiałość i dotknęła delikatnie jego twarzy. — Nie możesz winić się za to, że wierzysz w ludzi. Po prostu... jesteś dobrym człowiekiem. Zbyt dobrym, by rozumieć cudze okrucieństwo.

— Dlaczego wydaje mi się, że Kilgharrah wcale tak nie uważa? — zapytał gorzko Balinor.

— Jeśli cię zna, musi wierzyć, że jesteś taką samą ofiarą jak on — zapewnił Hunith. — Każdy, kto cię zna... musi cię uwielbiać...

Zamilkła, bo uświadomiła sobie, jak jej rozmówca mógłby odebrać te słowa. Spuściła głowę. Nie mogła wyznać Balinorowi, co do niego czuje. To za bardzo skomplikowałoby ich wspólne życie. Zniosłaby odrzucenie, ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby z jej powodu opuścił Eldor i skazał się na rozpoznanie i śmierć.

Położyła ręce na kolanach i ze smutkiem patrzyła w podłogę. Nagle poczuła, że Balinor ujmuje jej dłoń.

— Myślę o tobie tak samo — powiedział cicho. Podniosła na niego oczy. Patrzył na nią z czułości i wdzięcznością.

Niepewnie uniosła głowę, a mężczyzna ujął jej twarz i pocałował ją mocno. Żadne z nich nie było na tyle wytrwałe, by oderwać się od drugiego.


***


Gdy Morgana skończyła dwa lata, Vivienne postanowiła zabrać ją do Camelotu. Od dnia swojego wyjazdu nigdy już nie przekroczyła murów stolicy, jej córka również nigdy tam nie była. Gorlois czasem wyjeżdżał na dzień lub dwa, ale rzadko rozmawiał z żoną o swoich pobytach na zamku. Od nocy, gdy dowiedzieli się o śmierci jej przyjaciółek, ich relacje ociepliły się i nie były już pełne chłodu i wymuszonej grzeczności. Potrafili rozmawiać, śmiać się razem i wspólnie zajmować Morganą, jak przyjaciele. Wciąż jednak bali się poruszać ze sobą tematu Uthera.

Gdy Gorlois usłyszał od żony, że chce pojechać z nim do Camelotu, poczuł ukłucie w sercu. Powróciło do niego wspomnienie chwili, gdy dowiedział się o jej romansie z jego najlepszym przyjacielem. Znów ogarnęło go upokorzenie i ból. Zastanawiał się, czy Vivienne nie chce spotkać się z Utherem, teraz gdy jest on owdowiały, i przypomnieć mu o swoich uczuciach. Szybko jednak odpędził od siebie tę myśl. Vivienne, którą znał, nie mogłaby związać się z mordercą jej przyjaciółek.

Ale Uther wciąż pozostawał ojcem jej dziecka i było naturalne, że chciałaby, aby poznał Morganę. Gorlois czuł się, jakby ktoś chciał mu coś odebrać. Miłość do przybranej córki ocaliła go, gdy był zrozpaczony i miał dość swojego życia. Nie chciał dzielić się malutką z Utherem, nawet jeśli wiedział, że jego podejście jest egoistyczne, a Morgana ma prawo znać swojego naturalnego ojca.

Nie zdawał sobie, że jego żonie też wcale nie zależy na tym, by Morgana nawiązała więź z Utherem. Gdy Vivienne myślała o możliwych relacjach ojca z córką, czuła przede wszystkim strach. Było bardzo prawdopodobne, że Morgana odziedziczy magiczne moce, a Uther na wieki znienawidził wszystkiego, co ma związek z magią. Gdyby mieli ze sobą bliższy kontakt, Pendragon mógłby odkryć prawdę o swojej córce i jej matce, a wtedy obu groziłaby śmierć.

Traktowała wizytę w Camelocie wyłącznie jako przezwyciężenie swoich barier. Od prawie trzech lat myślała o zamku ze strachem, kojarzył jej się wyłącznie ze wstydem i odrzuceniem, jakiego doznała ze strony Uthera, oraz przemocą i prześladowaniem, jakie zapanowały tam po śmierci królowej i które zabrały jej przyjaciółki. Czuła jednak, że musi przełamać strach, przypomnieć sobie o dobrych chwilach spędzonych na Camelocie. Nie mogła dać się przytłoczyć strachowi i gniewowi. Już raz to zrobiła, wyrzekając się magii, i wcale nie uczyniło jej to lepszej czy szczęśliwszej.

Kiedy dotarli do celu, kobieta nawet nie zainteresowała się królem. Ulokowała się w komnacie, a następnie zabrała Morganę i poszła odwiedzić Sarę. Widząc dawną służącą, rzuciła jej się na szyję. Chociaż nigdy nie zżyła się z nią tak jak z towarzyszkami z Avalonu i nie mogła rozmawiać z nią aż tak swobodnie, była do niej do bardzo przywiązana i w ciągu ostatnich lat bardzo za nią tęskniła.

Kiedy Morgana bawiła się w kącie z Elyanem, małym synkiem Sary, przyjaciółki usiadły przy stole i rozmawiały o dawnych czasach. Musiały poruszyć też temat Wielkiej Czystki.

— Wiem, że nie dotknęło mnie to osobiście i nawet nie byłam zagrożona, ale nie mogę zapomnieć o tamtych czasach — wyznała Sara. — Czasem budzę się w nocy z płaczem, przekonana, że w końcu te prześladowania skrzywdzą mnie albo moją rodzinę. Nie mogę nic na to poradzić. A najgorsze jest to, że to moi współwyznawcy przyczynili się do tego wszystkiego.

— To nie znaczy, że ty też jesteś winna — pocieszyła ją Vivienne. — Nie pozwól odebrać sobie tego, w co wierzysz. Ja raz  to zrobiłam, zrzekając się magii. Teraz wiem, że w ten sposób próbowałam wyrzec się siebie i ukarać się za winy innych ludzi. Już nigdy nie popełnię tego błędu. Muszę być bardzo ostrożna... ale jeśli jest potrzeba, rzucam zaklęcia. Czuję się wtedy tym, kim powinnam być.

— Pamiętam, jak bardzo byłam zafascynowana twoją magią jako dziewczynka — powiedziała z uśmiechem Sara. — Nie chciałam wierzyć, że mogłabyś używać jej do czynienia zła. Niestety, teraz muszę ukrywać moje zdanie.

— Wszyscy musimy się ukrywać — westchnęła Vivienne, po czym do głowy przyszło jej jeszcze jedno. — Modlę się też do Najwyższego i chodzę na zebrania Nowej Religii, jeśli mam pewność, że przywódcy zgromadzenia nie mają nic wspólnego z Wielką Czystką. — Nie mogła jednak przyznać się Sarze, że przez jakiś czas tego nie robiła. Nigdy nie przyznałaby się jej do zdrady małżeńskiej. — Zrozumiałam, że popełniłam błąd, próbując wybierać między jedną a drugą stroną. Zawsze byłam pomiędzy. Tam jest moje miejsce. To w pewnym sensie przyjemne: wiedzieć, dokąd się idzie i kim się jest.


***


Vivienne nie zależało na tym, by Morgana poznała Uthera, zwłaszcza że nie wierzyła, by król nagle obdarzył córkę uczuciem. Chciała jednak, by mogła spotkać się z Arturem. Chłopiec nie był przecież winny grzechów ojca. I był bratem Morgany. Vivienne wiedziała, że nigdy nie będzie mogła dać córce innego rodzeństwa. Pragnęła więc, by dziewczynka miała możliwość zaprzyjaźnić się z Arturem, mieć w nim w przyszłości sprzymierzeńca, nawet jeśli ich częste kontakty były mało prawdopodobne.

Jedynym dzieckiem na dworze poza małym księciem, był Leon, syn Aldena i Maureen, którego matka często sprawowała pieczę także nad Arturem. Vivienne mogła więc łatwo przyłączyć swoją Morganę do tego grona. Początkowo dwaj chłopcy przyglądali się czarnowłosej dziewczynce z nieufnością, jednak wkrótce cała trójka doszła do porozumienia i oddała się wspólnej zabawie.

W pewnym momencie Leon uderzył się o szafkę i zaczął głośno płakać, więc matka wzięła go za rączkę i zaprowadziła do Gajusza, prosząc Vivienne, żeby zajęła się Arturem.

— Jakaś służka powinna zaraz tu przyjść, król dba, by ciągle ktoś czuwał nad chłopcem.

Vivienne uprzejmie skinęła głową i zwróciła wzrok w stronę swojej córki i jej przyrodniego brata. Nie byli do siebie w ogóle podobni. Artur wrodził się w Igraine, miał jej jasną cerę, błękitne oczy i złote włosy, które spływały mu delikatnie na czoło. Po ojcu odziedziczył bardziej wyraziste rysy twarzy, które w przyszłości mogły uczynić z niego przystojnego mężczyznę. Morgana także, ku radości Vivienne, nie była zbyt podobna do Uthera. Przypominała czarodziejce jej własną matkę z powodu bladej skóry i bardzo ciemnych włosów, chociaż włoski były tylko lekko falowane, nie kręcone jak Margisy. Jedynym, co Morgana odziedziczyła po swoim prawdziwym ojcu były jego jasnozielone oczy, ale Vivienne powtarzała sobie, że przecież lord Aidan też takie miał. Dzięki temu łatwiej było jej sobie wyobrażać, że jej córeczka jest naprawdę dzieckiem Gorloisa.

Nagle usłyszała, jak otwierają się drzwi, a po chwili zobaczyła przed sobą Uthera. Na jego widok poczuła dziwny ucisk w gardle, jednak szybko przywołała się do porządku, uśmiechnęła delikatnie i powiedziała:

— Maureen musiała wyjść, więc ja pilnuję Artura i Morgany.

Następnie odwróciła się od króla i wpatrzyła w dzieci, dając tym do zrozumienia, że nie interesuje jej odnowienie dawnej znajomości.

— Dziękuję ci — odparł niepewnie Uther i przyjrzał się przyrodniemu rodzeństwu. Każde z nich bawiło się w inny sposób, ale przynajmniej sobie nie przeszkadzali. Ich widok mimowolnie sprawił, że królowi zrobiło się ciepło na sercu. Miał przed sobą dwoje swoich dzieci.

Podszedł bliżej dywanu, na którym usadowiło się jego potomstwo. Artur na jego widok wyciągnął ręce, zawołał ,,tata", po czym wrócił do zabawy. Morgana przez chwilę nie zwracała na niego uwagi, dopiero głos jej towarzysza, wyrwał ją z zamyślenia. Spojrzała na Uthera poważnym wzrokiem. Uwagi króla nie umknęły jej oczy. Miały taką samą barwę jak jego.

,,To moja córka" powiedział sobie w duchu Uther. ,,Mogę jej nie znać, nie widywać, ale zawsze będzie moim dzieckiem. Jesteśmy ze sobą w jakiś sposób połączeni".

Pożałował, że tak jednoznacznie odrzucił Vivienne, gdy powiedziała mu o ciąży. Może udałoby mu się urządzić to tak, by Morgana mogła wychowywać się na jego dworze. Tylko że gdyby wyznał prawdę o jej pochodzeniu, bracia de Bois zbuntowaliby się przeciw niemu, a Igraine by go opuściła. Straciłby ostatnie miesiące z nią i nie miałby syna. Nie, nie mógł o tym myśleć. Trzy lata temu dokonał wyboru. Wybrał żonę, którą kochał, i dziecko, które miała mu dać. Nie mógł mieć jednocześnie Artura i Morgany. Poza tym nie sądził, by Vivienne pozwoliła mu zabrać córkę, a Gorlois na pewno był dobrym, kochającym ojcem.

— Morgano, to król — zwróciła się Vivienne do córki. Starała się, by jej głos brzmiał spokojnie i pewnie. — Przywitaj się z nim.

— Dzień dobly — powiedziała Morgana do Uthera, ponieważ tak właśnie uczono ją mówić do ludzi. Niespecjalnie przejmowała się tym, czy zwraca się do monarchy, czy chłopa na polu.

— Jest urocza — odezwał się Uther do Vivienne. Spojrzał na nią łagodnie, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że cieszy się, że ta mała dziewczynka jest jego córką. Jednak wcale nie ucieszyło to kobiety. Wiedziała, jakim człowiekiem stał się władca Camelotu, i obawiała się, że cała jego sympatia do małej zniknęłaby, gdyby dowiedział się o tym, że prawdopodobnie wyrośnie na czarodziejkę.

Dalszą rozmowę byłych kochanków przerwało wejście służącej, młodej rudowłosej dziewczyny.

— Przyszłam zobaczyć Artura. — Weszła śmiało do komnaty i uśmiechnęła się wesoło na widok Uthera. Jednak gdy zobaczyła, że w pomieszczeniu jest druga kobieta, spochmurniała i chłodno przywitała się z Vivienne. — Witaj, pani. Miło, że doglądałaś księcia. Teraz mogę cię wyręczyć.

— Doglądam także mej córki — wyjaśniła Vivienne. — Chętnie zostanę.

Dziewczyna nie wyglądała na zadowoloną, a Uther sprawiał wrażenie bardzo niespokojnego i zawstydzonego. Przyglądając się im obojgu, Vivienne uświadomiła sobie powód dziwnej atmosfery.

,,Mój Boże, to jego kochanka. Oczywiście, że tak. To jego kochanka, która myśli, że przyszłam tu odebrać jej króla".

Mogła się tego spodziewać. Kilka lat temu Uther wdał się w romans z nią z nudów i aby poczuć się lepiej. Teraz zapewne od czasu do czasu urozmaicał sobie życie sypianiem ze służącymi. Nie interesował się ich uczuciami ani nie uważał, że skoro jego niewierność przyczyniła się do śmierci Igraine, z szacunku do niej mógłby żyć bardziej wstrzemięźliwie albo przynajmniej ożenić się powtórnie. Pendragon w ogóle się nie zmienił, a jeśli zmienił, to tylko na gorsze.

Nagle Morgana wyjęła z pudełka na zabawki pomalowany na srebrno zabawkowy miecz Artura i zaczęła energicznie nim wymachiwać. Widząc to, chłopiec poczuł się zazdrosny i szybko jej go wyrwał, po czym uderzył dziewczynę w twarz.

— Arturze! — krzyknął Uther. — Nie wolno tak! Natychmiast powiedz tej dziewczynce ,,przepraszam".

— Nie chcę — odpowiedział z uporem Artur. Przywykł do tego, że jedynie jego życzenia miały znaczenie.

Morgana nie pozostała mu dłużna i zaczęła okładać braciszka obiema rękami. Vivienne uświadomiła sobie, że nic nie jest w stanie teraz pogodzić tych dzieci. Były za małe albo za bardzo przekorne. Wzięła więc córkę na ręce i oznajmiła:

— Chyba lepiej będzie, jeśli pójdziemy. A ty, Morgano, wytłumaczysz się potem tacie, dlaczego byłaś niegrzeczna.


***


Po tygodniu Vivienne i Gorlois udali się w drogę powrotną do domu. Chociaż pobyt na Camelocie okazał się mniej bolesny, niż się spodziewali, nie czuli się tu już tak dobrze, jak dawniej. Nie zależało im na przebywaniu w stolicy częściej niż to konieczne.

Kiedy Morgana zasnęła w ramionach matki, Vivienne zwróciła się do męża:

— Uzgodniliście coś nowego z Utherem?

— Powiedziałem mu stanowczo, że nie popieram bezsensownej przemocy i nigdy nie dołączę do żadnej grupy, która prześladuje czarodziejów. Ale Camelotowi zagrażają też inne siły... a raczej jedynie one. Grożą nam ataki z różnych stron. Obiecałem Utherowi, że będę dowodził wojskiem w przypadku wojny. Co jakiś czas muszę się też stawiać w zamku na ćwiczenia.

Vivienne skinęła głową. Zdawała sobie sprawę, że Gorlois czułby się źle z samym sobą, gdyby unikał swoich obowiązków z powodu urażonej dumy i skrywanej niechęci do króla.

— Nie robię tego dla Uthera — dodał mężczyzna, jakby czytając jej w myślach. — Chcę jedynie bronić mieszkańców Camelotu. Do tego zobowiązałem się wiele lat temu i to jest misja, jaką mam do spełnienia w życiu. Czuję, że muszę walczyć, nawet jeśli to zajęcie nie kojarzy się ze szlachetnością.

— Doskonale to rozumiem — zapewniła Vivienne. — I wcale nie uważam, że jesteś brutalny. Ty nie mógłbyś walczyć w niesłusznej sprawie.

Ich stosunki poprawiły się na tyle, że Gorlois nie traktował tych słów jako próby przypodobania mu się. Wiedział, że Vi mówiła szczerze, nawet jeśli nie zasługiwał na tyle zaufania.

— Chciałbym, by wszyscy ludzie mogli żyć w pokoju i zgodzie, ale póki ludzkość nie osiągnęła takiego poziomu, póki królestwa wciąż rywalizują i napadają na siebie, potrzebna jest dobra, mądra armia, aby bronić prostych ludzi, którzy padają ofiarą intryg władców — kontynuował swoją myśl. — Nie interesuje mnie polityka. Może nadejdzie czas, gdy znikną królowie i zamki, ale mam przeczucie, że wojsko pozostanie i nadal będzie potrzebne.

— Nie znam się na wojnie, ale wierzę, że masz rację — odpowiedziała jego żona.

Była wdzięczna losowi, że nie zdecydowała się odejść od Gorloisa. Może przez jakiś czas ciężko było im żyć ze sobą, ale przynajmniej miała przy sobie kogoś, kto rozumiał ją i jej spojrzenie na świat. Przy nim nie czuła się tak samotna w swoich wartościach i miała nadzieję, że on myśli o niej tak samo. Cieszyła się, że znów mogą być przyjaciółmi. Nie liczyła bowiem, że uda im się wrócić do prawdziwego związku, nawet jeśli czasami tego pragnęła, a to uczucie nasiliło się jeszcze bardziej po ponownym spotkaniu z Utherem.

W głębi duszy bała się, że gdy zobaczy ojca Morgany, uczucia do niej wrócą, ignorując to jakich okrucieństw dopuścił się Uther. Nic takiego jednak się nie stało. Nie mogła wybaczyć Pendragonowi prześladowań, które opanowały królestwo za jego sprawą. Chwilami litowała się nad nim, zdając sobie sprawę, że tak naprawdę Uther przegrał już swoje życie. Zdarzało się, że dostrzegała jego dobre cechy, przede wszystkim związane z przywiązaniem do Artura. W ciągu ostatniego tygodnia żywiła do króla Camelotu wiele uczuć. Żadne z nich jednak nie było miłością.


***


Dotarli do swojego majątku wieczorem. Po zjedzeniu kolacji i kąpieli położyli Morganę spać. Dziewczynka uparcie domagała się, by zarówno ojciec, jak i matka, siedzieli przy niej, póki nie zaśnie. Vivienne i Gorlois usiedli więc po przeciwnych stronach łóżka małej i trzymali ją za rączki przez dłuższy czas.

,,Ktoś patrzący z boku pewnie myślałby, że jesteśmy idealną rodziną" pomyślała Vivienne. ,,I bardzo by się mylił".

Nie wiedziała, dlaczego tak nagle dopadła ją melancholia. Zazwyczaj była całkiem zadowolona ze swojego życia i uważała, że wystarczy jej to, co ma. Cieszyła się, że Gorlois tak kocha Morganę, a ona jest w niego wpatrzona jak w obrazek. Nie przeszkadzało jej tkwienie w białym małżeństwie. Teraz jednak czuła, jakby cała jej egzystencja była niepełna.

— Zasnęła — szepnął w pewnym momencie Gorlois. — Chyba możemy ją zostawić. — Od jakiegoś czasu Morgana miała własną komnatę, która jednak przylegała do pokoju Vivienne na wypadek, gdyby dziewczynka obudziła się w nocy.

Małżeństwo przeszło do tej drugiej komnaty. Vivienne usiadła na łóżku i spojrzała na męża, jakby chciała o coś zapytać. Ponieważ jednak on również patrzył na nią pytająco, postanowiła poczekać, aż wyzna, co go trapi. Gorlois jednak nie był do tego skłonny.

— Będziemy tak się na siebie patrzeć? — Po kilku minutach Vivienne przerwała ciszę. Jej mąż zaśmiał się lekko.

— Nie wiem, czy mam prawo poruszyć pewien temat — odpowiedział. Vivienne instynktownie czuła, czego chciałby się dowiedzieć.

Nie wiedziała, czy będzie umiała utrzymać swoje uczucia na wodzy, ale nie mogła też całe życie unikać tematów związanych z Utherem i jej romansem. Mieszkała z Gorloisem, pod jednym dachem, widywała go codziennie, więc udawanie i ukrywanie było naprawdę trudne. Może przynajmniej w niektórych kwestiach uda jej się być z nim szczerą.

— Masz prawo — zapewniła. — Jesteś moim... — Chciała powiedzieć ,,mężem", ale nie była pewna, czy rycerz nadal się nim czuje. — ... najlepszym przyjacielem. Usiądź przy mnie — zachęciła delikatnie.

Gorlois spełnił jej prośbę. Następnie zapytał, nie patrząc na nią:

— Czy pobyt na Camelocie nie był dla ciebie zbyt ciężki? Mam na myśli świadomość, co się tam wydarzyło z twoimi pobratymcami... i inne rzeczy.

,,Będę szczera" postanowiła Vivienne. ,,Całe życie starałam się być szczera sama ze sobą".

— Owszem, był — przytaknęła. — Kiedy patrzyłam na plac i myślałam, że tam zginęli Kathleen i Eileen... Czułam, jak wiele straciłam i jak bardzo moje życie się zmieniło. Ostatnie lata były dla mnie bardzo ciężkie. Właściwie mam wrażenie, że od dnia, gdy po raz pierwszy opuściłam Avalon, ciągle coś traciłam, z własnej lub cudzej winy. Czasem, gdy śpiewam Morganie kołysankę o miejscu, gdzie wszystko się odnajduje, myślę, że robię to dla siebie. Chcę wierzyć, że wszystko, co przeżyłam, miało swój sens, ale czasami wątpię. A jeśli chodzi o tą drugą rzecz, o której nie możesz mówić...

Wzięła głęboki oddech. Cieszyła się, że siedzą za zamkniętymi drzwiami, a w okolicy nie kręci się nikt ze służby. Lepiej żeby nie rozniosło się, czyim dzieckiem tak naprawdę jest Morgana.

— Jest mi ciężko, ale nie dlatego, że nie jestem żoną Uthera i że on mnie nigdy nie kochał. Bo mnie nie kochał, tylko pożądał. I przypominałam mu Nimue, co jest okropne. — Westchnęła. — Było mi ciężko, bo uświadomiłam sobie, że oddałam się człowiekowi, który dopuścił się najgorszych okrucieństw i nie mam dla siebie żadnego usprawiedliwienia. Gdybym jeszcze zrobiła to z wielkiej miłości... Ale to nie była miłość. To było zwykłe zauroczenie. Bardzo chciałam czuć, że jestem kochana, że sama kocham i że jest we mnie życie. Twoja obecność za bardzo przypominała mi wszystkie cierpienia, jakich zaznałam. A Uther był obietnicą nowych czasów. W tamtych dniach naprawdę wierzyłam, że jest idealistą, że zaprowadzi Camelot do świetlanej przyszłości i chyba podobała mi się myśl, że to ja najbardziej go doceniam. I przypominał mi Mor. Ona też wierzyła w pokojową koegzystencję wszystkich ludzi. Różnica jest taka, że Morrigan nigdy nie dopuściłaby się tego, co uczynił Uther. Jej słowa coś znaczyły, nie były puste.

Gorlois widział, jak z każdym słowem jego żona coraz bardziej się ekscytuje, i miał ochotę poprosić ją, by przestała mówić i się denerwować. Vivienne jednak nie dała mu dojść do słowa.

— Wybacz mi, ale nie potrafię w pełni żałować tego romansu. Ale tylko z jednego powodu. Dzięki temu mam Morganę, a teraz wiem, że moje życie było znacznie bardziej jałowe, gdy ona nie istniała. Boleję jednak nad tym, że tak brutalny i pełen hipokryzji człowiek jest jej ojcem... Wiem, że powinnam być wobec niej uczciwa i szczera, ale naprawdę nie chcę, żeby się dowiedziała, czyją córką jest. Boję się, że wtedy by się ode mnie odwróciła.

— Ja też się tego boję — przyznał Gorlois. — Boli mnie myśl, że mogłaby uważać kogoś innego za ojca.

— Tobie nie można mieć nic do zarzucenia — zapewniła Vivienne i dotknęła delikatnie jego ręki. — Jesteś najlepszym ojcem, jakiego Morgana mogłaby mieć. Cieszę się, że cię ma.

— Ja też się cieszę — uśmiechnął się lekko mężczyzna. — I... cieszę się, że nie cierpisz z powodu obojętności Uthera.

Vivienne spojrzała na niego uważnie. Miała wrażenie, że w oczach Gorloisa widzi coś ulgę. To nie było zwyczajne miłosierdzie człowieka, który nie życzy nikomu złamanego serca. Wyglądał, jakby niechęć Vivienne do Uthera go uspokajała.

,,Czy ty mnie jeszcze kochasz?" miała ochotę zapytać, ale bała się tego.

— Przykro mi, że cię zraniłam — powiedziała zamiast tego. — Chyba nigdy dotąd tak naprawdę cię nie przeprosiłam... Za bardzo się wstydziłam, ale nad niczym w życiu tak nie ubolewam, jak nad tym, że sprawiłam ci ból. Nie zasłużyłeś na to. Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałam, i chyba to sprawiało, że przy tobie czułam się mała i nic nieznacząca... Ale teraz wiem, że te myśli były głupie. Jesteś dobry i szlachetny, ale potrzebujesz wsparcia i bliskości jak każdy inny człowiek. Przepraszam, że nie otrzymałeś ich ode mnie. Naprawdę przez długi czas byłam z tobą bardzo szczęśliwa...

— To była także moja wina — przerwał jej Gorlois. — Zgodziłem się na ślub, chociaż przeczuwałem, że tak naprawdę mnie nie kochasz. W głębi serca wiedziałem, że nie wychodzisz za mnie z miłości, ale wmawiałem sobie, że jest inaczej, bo tak strasznie pragnąłem, żebyś była moja. Wybacz mi. To było egoistyczne z mojej strony.

— Wcale nie! — zaprotestowała Vivienne. — Kochałam cię!

Wyraz twarzy Gorloisa uświadomił jej, że ostatnie słowa powiedziała na głos.

— Nie musisz mnie oszukiwać — poprosił mężczyzna. — Doskonale rozumiem, co czujesz.

,,Może znasz mnie jak nikt, ale nic nie rozumiesz" pomyślała Vivienne. ,,Jak mógłbyś to zrozumieć, skoro ja sama dopiero kilka dni temu zrozumiałam, co naprawdę czuję?".

— Nie oszukuję cię — oznajmiła. — Robiłam to przez kilka ostatnich dni, próbując udawać, że układ, w którym żyjemy, całkowicie mi odpowiada. Ale to nieprawda, ponieważ w momencie, gdy spotkałam ponownie Uthera i uświadomiłam sobie, że go nie kocham i nigdy go nie kochałam... Uświadomiłam sobie, że jedyną osobą, jaką mogłabym kochać, byłeś ty.

,,Najwyżej mnie odrzuci i wrócimy do udawania przykładnego małżeństwa" postanowiła sobie. ,,Ale nie mogę tego dłużej w sobie dusić".

— Zrozumiałam, że kochałam cię przez większą część naszej znajomości, ale wypierałam to z siebie — kontynuowała, nie patrząc na niego. Bała się, że widok oczu Gorloisa doprowadzi ją do płaczu i nic już z siebie nie wydusi. — Chyba dlatego, że przyzwyczaiłam się do traktowania cię jak przyjaciela i bałam się, że miłość mogłaby coś zepsuć między nami... I bałam się utraty mojej niezależności, i tego, że jestem dla ciebie za mało dobra i wmówiłam sobie, że nie mam prawa cię kochać. To moja głupota zniszczyła wszystko, co mogliśmy mieć.

Gorlois przez dłuższą chwilę przyglądał się postaci żony. Wiedział, że naprawdę jest zrozpaczona i zdesperowana. Vivienne nie powiedziałaby mu takich rzeczy, gdyby ich naprawdę nie czuła, nie mogłaby tak wyraziście udawać.

Przez ostatnie trzy lata walczył z uczuciem do tej kobiety, powtarzał sobie, że nie może jej kochać, bo ona tego nie chce, że pomylił się, wierząc, że będą umieli żyć ze sobą. Cały ich związek był jedynie dowodem na jego naiwność i zaślepienie. Teraz jednak w sercu mężczyzny pojawiło się coś na kształt nowej nadziei.

— ,,Mogliśmy"? — spytał łamiącym się głosem. — Uważasz, że wszystko przepadło?

— Nie wiem — przyznała nieśmiało Vivienne. — Ty mi powiedz...

Podniosła głowę i spojrzała na niego wymownie. Uwadze Gorloisa nie umknęły łzy w jej oczach. Ciemnowłosa nie próbowała go uwodzić i szukać łatwego pocieszenia. Chciała wiedzieć, czy da się ocalić coś, co oboje uważali za martwe i stracone.

Ale on nie umiał pięknie przemawiać i płomiennie wyznawać miłości, było to dla niego o wiele bardziej skomplikowane, niż wyjaśnianie kolejnych ruchów wroga. Nie potrafił ubrać w słowa tego, co czuł i co dręczyło go tak długo.

— Wiesz — zaczął nieśmiało. Skoro nie daje rady opowiadać o własnych emocjach, może spróbuje inaczej. — Na jednej z moich pierwszych wypraw wojennych do naszego obozu przypałętał się jakiś bard i uparł się, że będzie umilał nam wieczory śpiewem. Zgodziliśmy się, bo zawsze to jakaś rozrywka. Pewnego dnia zaśpiewał nam pieśń o Pwyllu i Rhiannon... A może to była pieśń o Gwynnie ap Nuddzie i Creiddylad. Te dwie pary zawsze mi się ze sobą mylą. W każdym razie ta pieśń opisywała ponowne spotkanie związanych ze sobą po zdradzie kobiety i walce mężczyzny z rywalem, którego pokonał. Po tym zdarzeniu Gwynn... uznajmy, że to był on... widzi Creiddylad, która jest przerażona tym, do czego doprowadziła i tym, że człowiek, którego uważała dobrego i honorowego, z miłości do niej dopuścił się brutalnych czynów. Oboje patrzą na siebie i zdają sobie sprawę, że nie chcą odchodzić z pola w pojedynkę i mogą przetrwać tylko razem. Mimo że ona go zdradziła, a on ją przeraził. Gwynn zrozumiał, że tak bardzo kochał swoją narzeczoną, że wszystko jest lepsze od męki bycia z dalej od niej. Zabrał ją do siebie, bo nie umiał bez niej żyć i wiedział, że miłość, którą do niej czuje, jest o wiele silniejsza niż ból, którego doznał za jej sprawą.

Vivienne początkowo nie rozumiała, dlaczego jej mąż nagle zmienił temat, jednak każde kolejne słowo przyprawiało ją o coraz większe dreszcze i coraz szybsze bicie serca, a gdy Gorlois skończył, z jej oczu leciały już łzy.

— Nie płacz — poprosił ją mężczyzna. — Opowiadam tak przekonująco, że się wzruszyłaś?

— Wiesz, że nie o to chodzi! — skarciła go czarodziejka. — Chcesz mi powiedzieć... że ty się tak czujesz? Jak Gwynn ap Nudd, który przebaczył Creiddylad i Pwyll, gdy przyjął do siebie Rhiannon?

— Chyba tak. — Gorlois ścisnął jej dłoń. — Wiem tyle, że każdy dzień, kiedy byłem z tobą rozdzielony, strasznie mnie ranił, że nie może być nic gorszego. Twoja zdrada nie była tak bolesna, jak ta trzyletnia rozłąka. Czułem się wtedy jakiś niepełny, jakbym nie był w pełni sobą.

— Ja też się tak czułam. — Vivienne odwzajemniła uścisk. — Jakbyś był drugą połową mnie... tą lepszą. Ale... czy na pewno dasz radę żyć ze mną? Ze świadomością, co ci zrobiłam?

— Może na tym polega prawdziwa miłość — stwierdził Gorlois. — Odkrywasz ją nie wtedy, gdy jesteś szczęśliwy, ale po problemach i cierpieniach, uświadamiając sobie, że one nie są tak przerażające, jak samotność bez osoby, którą kochasz.

— Ty mnie jeszcze kochasz? — upewniła się Vivienne. Gorlois skinął głową.

— Ponad życie — szepnął i pocałował ją po raz pierwszy od kilku lat. Gdy dotknął jej ust, owładnęło nim zapomniane uczucie namiętności i spełnienia. Przycisnął dziewczynę mocniej do siebie, jakby jakakolwiek odległość od niej mogła go zabić, jakby chciał złączyć się z nią w jedno. To byłby stan idealnego szczęścia.

Zaczął rozwiązywać pas oplatający koszulę nocną Vivienne, jednak w pewnym momencie przerwał i odsunął się lekko.

,,Jednak mi nie przebaczył" pomyślała ze zgrozą Vivienne. ,,Cóż, zasłużyłam sobie na to".

— Wiesz, że nie będę mógł dać ci dziecka? — odezwał się Gorlois. Czarodziejka odetchnęła z ulgą. Takie obawy nie miały już dla niej znaczenia.

— Ja tobie też nie — przypomniała mu z uśmiechem. — I to naprawdę nie jest dla mnie ważne. Mamy Morganę i mamy siebie. Chcę być z tobą, ponieważ jesteś jedynym człowiekiem na ziemi, który mnie w pełni rozumie i którego ja rozumiem... Kocham cię.

Dotąd skupiona i poważna twarz Gorloisa całkowicie się rozpromieniła. Po raz pierwszy Vivienne wprost powiedziała mu, że go kocha. Gdyby w tym momencie świat się skończył, nie miałby poczucia, że czegoś mu w życiu zabrakło.

— Warto było tego doczekać — powiedział i zamknął jej usta swoimi. Już nie miał wątpliwości.

Nigdy wcześniej nie oddali się sobie z taką pasją i namiętnością, a zarazem przekonaniem, że każdy ich dotyk i pocałunek jest dobry i właściwy. Nawet w najlepszych chwilach zawsze coś ich dzieliło – strach, moralność, pamięć o Norwenn, tajemnice czy żałoba po bliskich. Teraz to wszystko zniknęło. Liczyło się tylko to, że byli ze sobą, należeli do siebie teraz i przez wszystkie lata. Niezależnie od tego, co się wydarzy.

— Zostaniesz ze mną do rana? — zapytała później Vivienne z nadzieją.

— Jeśli mnie nie wyrzucisz — odparł Gorlois i pocałował ją we włosy. — Chociaż właściwie nie wiem, czy bym cię posłuchał.

— Nie zrobiłabym tego — przyrzekła Vivienne. — Nie chcę się z tobą już nigdy rozstawać. Jestem tylko twoja. Teraz i na zawsze — powiedziała cicho i pocałowała go.


***


Pewnego dnia Hunith wróciła z pola do domu i zauważyła, że Balinor pakuje coś do przenośnego tobołka.

— C... co ty robisz? — zapytała z niepokojem, choć spodziewała się odpowiedzi.

Balinor podniósł na nią swoje ciemne oczy i odpowiedział ze skruchą:

— Zastanawiałem się nad tym od dłuższego czasu i uznałem, że muszę odejść. Wybacz mi.

W pierwszej chwili Hunith poczuła się jednocześnie oszukana i winna. Oszukana, że Balinor zataił przed nią swoje zamiary i winna, że nie domyśliła się ich wcześniej. Przywołała się jednak do porządku i uznała, że zapewne nie chciał jej martwić czymś, czego nie był pewien. Jeśli zaś chodzi o jej spostrzegawczość, to Balinor od początku ich znajomości wciąż był melancholijny i zamyślony, a jego zachowanie w ostatnim czasie nie uległo zmianie. Nawet gdy związali się ze sobą, mężczyzna nie potrafił być całkowicie radosny i energiczny. Nie mogła mu się dziwić. Przecież każdy jego dzień był naznaczony strachem.

— Nie musisz — powiedziała słabym głosem. — Zostań ze mną, proszę... — dodała błagalnie, a w jej oczach zalśniły łzy. — Kocham cię.

Balinor oderwał się od swojego zajęcia i podszedł do kobiety. Uświadomił sobie, że zranił ją stanowczym podkreśleniem swojej decyzji i zabrzmiał, jakby nie dbał o jej uczucia i po prostu chciał ją opuścić.

— Chciałbym z tobą zostać — zapewnił i ujął jej dłonie. — Przez ostatnie miesiące byłem z tobą naprawdę szczęśliwy, nawet jeśli nigdy nie opuścił mnie strach i wspomnienia. Możesz mnie potępiać, ale opuszczam cię właśnie dlatego, że cię kocham i nie chcę cię już narażać. — Nabrał powietrza w płuca, po czym kontynuował swoje wyjaśnienia urywanym głosem. — Od jakiegoś czasu dręczą mnie wizje... Wiem, że Uther wysłał za mną wojska, by mnie odszukały i sprowadziły do Camelotu. W końcu dotrą także do Eldoru, nawet jeśli to teren graniczny i król nie ma prawa go kontrolować. Uther bardziej nienawidzi magii, niż szanuje prawo.

— Przecież nikt nie wie, że tu jesteś — odparła Hunith. Była gotowa na wszystko, byle zatrzymać go przy sobie. — Do tej pory nikt nie odkrył, że cię ukrywam...

— Kiedy armia Camelotu wkroczy do Eldoru, przeszuka każdy dom i każdą dziurę w podłodze — stwierdził Balinor. — W końcu mnie znajdą. Nie martwię się o siebie, ale o ciebie. Musisz zdawać sobie sprawę, że za ukrycie mnie grozi ci taka sama kara, jakbyś ty również była czarodziejką. Nie, Hunith, wybacz mi... — Przytulił ją mocno do siebie i ukrył twarz w jej włosach. — Nie chcę tego robić, ale muszę odejść.

— To ja wyruszę z tobą. — Hunith kurczowo czepiała się resztek nadziei. — I tak nie mam tu nikogo.

— Nie, nie możesz tego zrobić. — Pokręcił głową Balinor. — Nie skażę cię na życie uciekinierki. Nawet gdybym uciekł do innego królestwa, jeśli Uther odkryłby, gdzie jestem, mógłby znaleźć sposób, żeby mnie pojmać i zabić. Będę musiał się ukrywać i żyć w odosobnieniu. Ty nie zasługujesz na taki los. Nie wybaczyłbym sobie, gdybyś tak upadła przeze mnie.

Hunith zrozumiała, że nie uda jej się go przekonać. Balinor zaplanował już swoją ucieczkę i życie na kolejne lata i nie było w nim miejsca dla niej. Wiedziała, że nigdy nie pogodzi się z jego odejściem i wierzyła, że on również o niej nie zapomni, ale w tej chwili najlepsze, co może dla niego zrobić, to puścić go wolno.

Była gotowa przeklinać Uthera za to, że przez niego utraciła miłość swojego życia i została skazana na spędzenie kolejnych lat w samotności. A jednak prawdopodobnie, gdyby nie Wielka Czystka, nigdy nie poznałaby Balinora i nie pokochała go. Najwidoczniej ich związek od początku był podszyty tragedią i skazany na niespełnienie.

Gdy nadeszła noc Władca Smoków na zawsze opuścił Eldor. Hunith wyglądała za nim przez okno, dopóki księżyc umożliwiał jej oglądanie sylwetki ukochanego. Następnie położyła się do łóżka i próbowała sobie wyobrażać, że Balinor jednak został z nią, że udało mu się ukryć swoją tożsamość, wzięli ślub i urodziły im się dzieci. Te myśli były jednak trucizną dla umysłu i nigdy nie miały się urzeczywistnić. Dziewczyna resztę życia musiała spędzić w samotności.

Obudziła się wcześnie rano, spocona i z bolącą głową. Zastanawiała się, czy jest możliwe, że zaraziła się jakąś chorobą, ale przecież w ostatnim czasie nie słyszała  nic o żadnej zarazie w okolicy.

Z trudem podniosła się z łóżka, czując przypływ mdłości. Szybko wybiegła za chatę i stojąc przy beczce, uświadomiła sobie, że od dłuższego czasu nie dręczyło jej krwawienie miesięczne.

,,Muszę być w ciąży" pomyślała, kładąc rękę na brzuchu. ,,Będę miała dziecko Balinora".

Oparła się o przednią ścianę domu i spróbowała zebrać myśli. Nie miała pewności, czy chce tego dziecka, czy też nie. Było owocem jej miłości do kochanka i jedyną pamiątką, jaka jej po nim została. Właściwie jedyną istotą, jaką mogłaby mieć przy sobie w swoim samotniczym życiu. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że decydując się na urodzenie go, skaże się na całkowity ostracyzm społeczny.

Wiedziała, że kobiety żyjące z mężczyznami bez ślubu są wytykane palcami i obrzucane wyzwiskami, wiedziała też, że większość ludzi uznaje takie związki za niemoralne. Ona jednak oddała się Balinorowi, uznając, że nie może się potępiać za miłość i że ma prawo być z tym, kogo kocha, a ślub w ich sytuacji pozostawał niemożliwy. Dyskusje z własnym sumieniem były jednak łatwiejsze niż z innymi ludźmi. Kiedy jej ciąża zacznie być widoczna, sąsiedzi nie dadzą jej żyć. Zaczną się plotki, obmowy, spekulacje, kto jest ojcem jej dziecka. Będzie uważana za ladacznicę i wyrzutka społeczeństwa, kogoś z kim nie powinno się utrzymywać bliskich kontaktów, natomiast jej dziecko zostanie nazwane bękartem. Istniało też prawdopodobieństwo, że malec odziedziczy moce swojego ojca, a wtedy całe jej życie zostanie podporządkowane temu, aby ukryć to przed całym światem.

,,Zniosę to" postanowiła Hunith. ,,I tak zawsze byłam samotna, teraz przynajmniej będę miała kogoś do kochania. Chciałabym tylko móc uchronić to dziecko przed złem i prześladowaniem".


***


Fiona nie zapuszczała się już w kierunku Camelotu. Zbyt wiele by ryzykowała. Nie mogła teraz zginąć i to nie tylko dlatego, że mimo straty, jakiej doświadczyła w dniu śmierci Tristana, chciała żyć i w przyszłości zemścić się na wrogach. Miała misję do wykonania, musiała wychować nowe pokolenie kapłanek Avalonu. Tylko w ten sposób zapewni magii przetrwanie.

Szczególnie wiele czasu poświęcała Morgause i to nie tylko dlatego, że traktowała to jako niejaką zemstę na jej macosze. Córka Gorloisa rzeczywiście została obdarzona silnymi mocami i z każdym rokiem rozwijała się coraz bardziej. Była dokładnie taką wychowanką, jakiej Fiona pragnęła. Zdolną, bezwzględną i całkowicie oddaną magii i Starej Religii. W końcu tylko to jej zostało.

Morgause nie rozmawiała z opiekunką o swojej rodzinie, nigdy nie wspominała o ojcu i jego żonie, jakby całkowicie zniknęli z jej pamięci. Dopiero kilka lat po Wielkiej Czystce, gdy była już dorastającą dziewczyną, zwróciła się do Fiony:

— Czy wiesz, że Vivienne urodziła mojemu ojcu dziecko?

— Tak? — zapytała najwyższa kapłanka. — Interesujące.

Nadal nie mogła wybaczyć Vivienne, że ta zdradziła magię i odeszła z Avalonu. Uważała ją za przeklętą heretyczkę, która zasługuje na wszystko, co najgorsze. Skoro miała własne dziecko, w przyszłości będzie można je wykorzystać do zranienia matki, zwłaszcza że najpewniej odziedziczy ono jej moc.

— Obserwowałam ją w wodzie — wyjaśniła Morgause. — Nazwali ją Morgana.

— Zapewne po tej zdrajczyni Morrigan, która próbowała zniszczyć Avalon — prychnęła z niechęcią Fiona. — Vivienne ma cudowne pomysły.

— To moja siostra — zaakcentowała Morgause. — Nie jest winna temu, że jej matka to zdrajczyni. Chciałabym móc się z nią spotkać.

— Ile ona ma lat?

— Jakieś dwa, trzy.

— Nasza kryjówka nie jest odpowiednim miejscem dla tak małego dziecka — uznała Fiona. —Nie możemy jej więc tu sprowadzić, szczególnie że twoja siostra jest za młoda, żeby można było rozpoznać u niej moce.

Morgause nie odpowiedziała, tylko zacisnęła ręce pod stołem. Ufała Fionie, kapłanka była jej autorytetem, nie miała jednak zamiaru zrezygnować z odnalezienia młodszej siostry.


***


Jakiś czas po tym, jak Hunith urodziła małego, bladego chłopca i nazwała go Merlin, co oznacza ,,forteca morska", inna kobieta dowiedziała się o tym, że spodziewa się dziecka. W jej przypadku miał być to jednak upragniony potomek, oczekiwany od lat, którego narodziny będą stanowiły błogosławieństwo, a nie przyczynią się do odrzucenia matki.

Pewnego dnia, gdy Breena i Ian wspólnie odpoczywali nad jeziorem, druidka ujęła jego rękę, położyła na swoim brzuchu i oznajmiła, że wkrótce zostaną rodzicami.

— Wiesz to na pewno? — upewnił się jej małżonek. Oboje stracili już nadzieję, że ich rodzina się powiększy.

Przez jakiś czas po skonsumowaniu małżeństwa, oczekiwali, że przyniesie to owoce w postaci dziecka, jednak mijały kolejne miesiące i nic takiego się nie wydarzyło. W końcu pogodzili się, że pozostaną bezdzietni. Breena nie była już młodą dziewczyną, a do tego straciła swoją pierwszą ciążę.

— Tak, nie powiedziałabym ci, gdybym nie była pewna — powiedziała kobieta. — Bałabym się rozczarowania. Niedługo będzie nas troje.

Wzruszony Ian ujął jej twarz w dłonie i pocałował żonę w czoło, a potem w usta.

— To najlepsze, co mógłbym kiedykolwiek usłyszeć — wyszeptał.

— Cieszę się — odpowiedziała ciepło Breena. — A wiesz, co jest najbardziej interesujące? To by się nie stało, gdyby nie Wielka Czystka. Nie wiem, czy zdecydowałabym się zostać twoją prawdziwą żoną, gdyby groza sytuacji nie uświadomiła mi, jak kruche jest życie. A gdyby Uther nie doszedł do władzy, pewnie w ogóle byśmy się nie poznali.

— Cóż, ta myśl nie jest przyjemna — westchnął Ian. W ciągu ostatnich kilku lat król Camelotu uczynił zbyt wiele zła, by można było szukać dobrych stron w jego panowaniu. — Ale może wszystko dzieje się po coś.

— Na pewno — potwierdziła Breena, przypominając sobie przepowiednię, którą młoda czarodziejka wypowiedziała do niej, gdy poroniła. — Na spalonej ziemi wszystko szybko rośnie, a po burzy powietrze jest bardziej czyste. To, co sieje zniszczenie, jednocześnie buduje.

Pogłaskała opiekuńczo swój brzuch, myśląc sobie, że może Echna miała rację i rzeczywiście odrodziła się w nim dusza tamtego maleństwa, które tym razem wybrało sobie lepszy czas i miejsce.


***


Gdy nie było całkiem zimno, Breena lubiła kąpać się w jeziorze. Od zawsze uwielbiała wodę i cieszyła się, że może mieszkać w jej pobliżu. Przyjemność sprawiała jej myśl, że jej dziecko zapamięta swoje dzieciństwo jako spędzone nad jeziorem, wśród gór i kwiatów.

Gdy tak o tym myślała, poczuła gwałtowne skurcze i pojęła, że właśnie zaczął się jej poród. Szybko wyskoczyła z wody i odziała się, po czym pobiegła do domu, jęcząc cicho z bólu.

Miała tyle szczęścia, że gdy dotarła do swojego domu, znajdowała się tam Echna, która przyszła z jakąś sprawą. Widząc bladą Breenę, której sukienka była nie tylko mokra i ciasno przylegająca do ciała, ale i przesiąknięta krwią, zrozumiała, co się wydarzyło.

— O bogowie! — zawołał Ian na widok żony. W jego głowie natychmiast pojawiło się milion myśli i tragicznych wizji, w których jego ukochana i ich dziecko zmarliby z powodu zbyt późnej reakcji.

— Niczym się nie przejmuj, chłopcze — uspokoiła go Echna. — Zaraz zawołam kobiety i wszystkim się zajmiemy. A teraz wyjdź. Poród to nie jest coś, co powinno interesować mężczyznę.

Ian posłuchał i wyszedł przed chatę, ale potem tego żałował. Breena rodziła bowiem długo i najwidoczniej nie przychodziło jej to łatwo. Jej krzyki słyszał nawet z podwórza.

— Jak to może tak długo trwać? — spytał, gdy jedna z akuszerek na chwilę wyszła.

— To pierwsze dziecko, a twoja żona poczęła późno — uspokoiła go kobieta. — Nic dziwnego, że jest jej ciężko. Nie widzę jednak powodów do obaw.

— Czy mogę przy niej posiedzieć? — poprosił Ian.

— Nie, mężczyzna nie powinien patrzeć na poród. Ale możesz wejść do domu. Jest zimno.

Nie uspokoiło to druida. Z kuchni jeszcze wyraźniej słyszał, jak jego żona płacze i wrzeszczy. Nie rozumiał, dlaczego początek życia musi wiązać się z takim bólem. Większość ludzi mniej cierpiała przy umieraniu.

Znajdował się na skraju wytrzymałości, gdy Echna wyszła z sypialni i powiedziała do niego:

— Zostałeś ojcem. Masz córkę.

— A Breena...? — dopytywał się Ian. Nie mógł pozwolić sobie na radość i ulgę, dopóki nie dowiedział się, czy nic nie grozi kobiecie, którą kochał.

— Jest osłabiona, ale ma się dobrze. — Uśmiechnęła się Echna. — Zaraz będziesz mógł zobaczyć je obie.

Teraz wreszcie Ian uwierzył, że jego życie potoczy się dobrze i że jego rodzinie nic nie grozi. Czekała ich wspaniała przyszłość.

Ostrożnie wszedł do komnaty i spojrzał w stronę łóżka, gdzie leżała jego żona z małą dziewczynką na rękach. Na ten widok ścisnęło mu się gardło, a serce mocniej zabiło. Ian usiadł obok Breeny i objął ją ramieniem.

— Czy nie jest cudna? — spytała cicho kobieta, pokazując mu córę. — Jest taka maleńka, że boję się, czy nie zrobię jej krzywdy najmniejszym dotykiem.

— Ja chyba też się tego boję — poparł ją Ian, ale mimo to wyciągnął rękę i pogłaskał dziewczynkę delikatnie po czole. — Mała Freya...

Jakiś czas temu uzgodnili, że tak nazwą córkę, gdyż słyszeli, że to imię nosi cudzoziemska bogini miłości i życie, a poza tym oznacza ono ,,panią". Mała z pewnością była już panią nich obojga.

Breena przytuliła mocniej dziecko, zastanawiając się, czy serce może pęknąć ze szczęścia. Jeśli tak, powinno ją to teraz spotkać. Nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek będzie jej tak dobrze na świecie, zwłaszcza w tych okropnych latach, gdy była żoną Tewdrika.

,,Miałaś rację" wspomniała kapłankę Avalonu, która odwiedziła ją po poronieniu. ,,Bogowie mi wynagrodzili. Mam wrażenie, że wynagrodzili mi po stokroć."

Chciałaby móc spotkać się z tą dziewczyną i podziękować jej za to, że dała jej nadzieję, która ostatecznie zaprowadziła ją do miejsca, gdzie teraz się znajdowała, ale nie było to możliwe.

,,Chcę przynajmniej wierzyć, że gdziekolwiek jesteś, jesteś tak szczęśliwa jak ja" pomyślała Breena.


***


Vivienne siedziała na schodach zamku i obserwowała, jak czteroletnia Morgana bawi się wśród traw i kwiatów. Obserwowanie córeczki, jej niewinności i radości życia, zawsze działało na matkę krzepiąco. Uwielbiała patrzeć, jak Morgana ciekawi się każdym aspektem życia, jak każdego dnia uczy się nowych rzeczy.

Vivienne nie lubiła zrywać kwiatów, ponieważ uważała, że poza łąką i lasem tracą swój urok, nie mogła jednak zabronić tego córce. Morgana urwała więc małą stokrotkę i z dumą pokazała ją matce.

— Śliczna, kochanie — pochwaliła ją łagodnie Vivienne.

— Proszę — powiedziała spokojnie Morgana, a ponieważ nie chciało jej się biec w stronę mamy, otworzyła rączkę, jakby wierzyła, że uda jej się rzucić kwiatek aż na rękę Vivienne.

Stokrotka nie poleciała, ale również nie upadła. Przez chwilę unosiła się nad dłonią Morgany, która widząc takie niezwykłe zjawisko, zaklaskała i zawołała:

— Mamusiu, stokrotka lata!

Vivienne nie potrafiła z dumą odpowiedzieć córce. Na widok tej małej, niewinnej sztuczki przeszedł ją zimny dreszcz. Rozejrzała się niespokojnie po okolicy, upewniając się, że nikt nie został świadkiem tej sytuacji, a potem utkwiła wzrok w stokrotce i mocą zmusiła ją do upadku.

— Już nie lata — stwierdziła ze smutkiem Morgana. Vivienne podbiegła do niej i chwyciła w ramiona.

— Posłuchaj, Morgano... — powiedziała, unosząc córkę do góry. — Nie możesz nikomu powiedzieć, o tym, co się teraz stało, rozumiesz? Tak będzie lepiej. Zrobisz to dla mnie?

— Dobrze, mamo — zgodziła się niepewnie Morgana. Gorlois i Vivienne zadbali, by nie miała pojęcia o Wielkiej Czystce i prześladowaniach czarodziejów. Właściwie chyba nie wiedziała, że magia istnieje poza światem bajek na dobranoc. — Tacie też nie mogę powiedzieć?

— Jemu możesz, nie mamy przed sobą tajemnic — odpowiedziała Vivienne. — Ale nikomu innemu, nawet służbie. Dobrze?

Morgana skinęła posłusznie głową, a Vivienne zaczęła się zastanawiać, czy dobrze zrobiła, wdając się z nią w rozmowę. Najlepiej by było, gdyby córeczka zapomniała o tym, co dzisiaj zrobiła i wychowywała się w spokoju i nieświadomości, jakie niebezpieczeństwo może jej grozić.

Ale nie można było zdusić w niej magii. Pewnego dnia matka będzie zmuszona wyznać jej prawdę o tym, że jak się okazuje, obie są czarodziejkami.

W tej chwili Gorlois wrócił z objazdu pól. Na jego widok Morgana zapomniała o swoim magicznym epizodzie i rzuciła się w stronę ojca. Gorlois zeskoczył z konia i pochwycił ją w ramiona.

— Dobrze się dziś sprawowałaś, słoneczko? — zapytał z miłością. Morgana energicznie potwierdziła. Nauczyła się już, że tata uważa ją za wcielenie doskonałości i lubiła utrzymywać go w tym przekonaniu.

— Stokrotka latała — poinformowała go z dumą. — Ale nie mów nikomu. To będzie nasza tajemnica.

Gorlois spojrzał pytająco na żonę, a ona dała mu znak, że chciałaby porozmawiać tylko z nim. Mężczyzna postawił więc Morganę na ziemi i poprosił, by wróciła do zabawy.

— Myślę, że ona jest czarodziejką — powiedziała szeptem Vivienne, gdy usiadł przy niej na schodach. — To właściwie było do przewidzenia, po prostu łudziłam się, że uda jej się uniknąć tego losu. Ale jest siódmą córką i nic tego nie zmieni. Musi pójść w ślady swoich przodkiń.

Gorlois objął ją opiekuńczo ramieniem. Wiedział, że żadne słowa pocieszenia się tu nie przydadzą. Magia nie była już czymś, co pomagało i fascynowało. Została uznana za zło i wynaturzenie. Morgany nikt nigdy nie będzie chwalił za jej umiejętności, czeka ją przemoc i prześladowanie. Jedynym wyjściem było trzymanie mocy małej czarodziejki w tajemnicy, dopóki nie stanie się coś, co przywróci harmonię w królestwie.

— Chcę wierzyć, że nie będzie ukrywać się całe życie. — Vivienne oparła głowę na ramieniu męża. — Artur przywróci magię i wtedy jego siostra będzie żyła bezpiecznie i w pokoju. Prawda?

Czuła pewne ukojenie na myśl, że jej matka nie dożyła tych czasów. Gdy ona sama zaczęła wykazywać pierwsze oznaki mocy, cała rodzina entuzjazmowała się i z zapałem wyglądała kolejnych przejawów zdolności małej Vivienne. W przypadku Morgany, każdy mały czar będzie powodem strachu.

— Musimy w to wierzyć — odpowiedział Gorlois. — Musimy wierzyć, że los nie będzie dla nas okrutny. Co innego nam pozostało?

Vivienne przytuliła się do niego mocniej. Była szczęśliwa, że ma kogoś, z kogo może czerpać siłę i kto wspiera ją zarówno w wielkich dramatach, jak i w szarym codziennym dniu. Gorlois pewnie ma rację. Los nie musi być dla nich okrutny. Już przecież dał im dobro, pozwalając wybaczyć sobie i żyć razem.

Wierzyła, że czekają ich długie lata u swojego boku. Zestarzeją się i dożyją dnia, gdy Uther umrze, a Artur zasiądzie na tronie i zalegalizuje magię. Zobaczą, jak ich młodzieńcze marzenia i ideały urzeczywistniają się. Może za wiele lat będą siedzieć w tym samym miejscu i patrzeć, jak Morgana bawi się z własnymi dziećmi.

— Masz rację, tylko to nam zostało. — Spojrzała na Gorloisa. — Musimy starać się być szczęśliwi mimo zła wokół nas.

— Byłbym z tobą szczęśliwy nawet w piekle — zapewnił mężczyzna i pochylił się, żeby ją pocałować.



Jesteśmy w przedostatnim rozdziale, jak się z tym czujecie?

Wiem, że ten ,,happy end" dla Breeny może wydawać się nieco naciągany, biorąc pod uwagę, co się stało z Freyą w serialu, ale przynajmniej czeka ich jeszcze wiele lat jako szczęśliwa rodzina.

Jeśli ktoś jest na bieżąco z ,,Nowym Wezwaniem Smoka", to w pewnym momencie umieściłam tam bardzo malutkie nawiązanie, że Breena mogłaby być matką Freyi, ciekawe, czy ktoś wyłapał.

Bardzo Was zachęcam do pisania opinii o rozdziale, bo wydaje mi się, że napisałam go w trochę innym stylu, bardziej opisowym, no i z przeskokami czasowymi, jako takie pewne domknięcie (ale jednak nie) losów bohaterów. Ale osobiście jestem z niego zadowolona.

Jeśli dobrze pójdzie, w przyszłym tygodniu ostatni rozdział i epilog!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top