ROZDZIAŁ 8


– Jesteś pewna, że to zadziała? – Przenikliwy szept przeciął ciszę.

– Powinno. – Dobiegła odpowiedź. – Tak jest w księdze.

– Ale to nie ta sama księga?

Evie potrząsnęła głową, zapomniawszy, że w ciemnościach jej siostra i tak tego nie zauważy.

– Nie – dopowiedziała więc szybko.

Dziewczęta znajdowały się w starym domku dozorcy, opuszczonym od lat, z oknami zabitymi dechami i nieco zapadłym dachem. Nie było wiadomo, co się stało i dlaczego lady Cavendish nie zdecydowała się nigdy na wyburzenie tej rudery, albo chociażby jej naprawę. Po prostu pewnego dnia rodzina dozorcy została przeniesiona bliżej bramy wejściowej, a starą chatę zamknięto i zakazano się do niej zbliżać.

Oczywiście nie zniechęciło to młodych Cavendishek do regularnego odwiedzania tego miejsca. Przez bardzo długi czas nie mogły pojąć, co powstrzymuje babcię od zburzenia domu, aż do pewnego burzowego popołudnia sprzed kilku lat, gdy wracając z pikniku, urządzonego na pobliskiej łące postanowiły się schronić w tej chatce przed deszczem. Co prawda do domu miały już niedaleko, a najbliższe zabudowania, czyli stodoła i spichlerz były w zasięgu zaledwie kilkunastu metrów, ale stara chałupa obrośnięta dzikim winem wyglądała tak uroczo... A poza tym nie mogły oprzeć się wrażeniu, że coś je przyzywa.

Przypominając sobie teraz tę chwilę, Raven zamknęła oczy, a sceny, które wtedy się rozegrały, natychmiast do niej wróciły, spotęgowane przez otaczającą dziewczęta ciemność. Jej oddech przyspieszył, ale zanim ogarnął ją atak paniki, London podpaliła drewno w kominku i blask ognia, choć nikły, rozproszył ciemności zalegające w chacie.

– Pospieszmy się – mruknęła Pins, zapalając kilka świeczek rozstawionych w pomieszczeniu. – Nie wiem, jakim sposobem udało nam się dzisiaj zachować nieobecność Lizzie w tajemnicy. Istny dzień cudów!

Światło wydobyło z mroku połamane krzesła, stół z porżniętym blatem i butwiejące w jednym miejscu deski podłogi. I kurz. Gruba warstwa kurzu zalegała na wszystkich powierzchniach.

Evie kichnęła, sięgając po stojącą w kącie miotłę.

– Rave, nie możesz wezwać jakichś myszek i ptaszków do pomocy w sprzątaniu?

– A ty nie możesz machnąć rękoma i sprawić, że to wszystko zniknie? – odcięła się Raven.

– Magia tak nie działa.

– Ptaszki i myszki też nie.

– Uspokójcie się – uciszyła je London. – Eve, co mamy robić?

Evie oddała miotłę Raven, sięgnęła do przyniesionej sakiewki i wyjęła z niej mały woreczek. Podała go starszej siostrze.

– Narysuję pentagram, a ty połóż po sześć ziaren w każdym rogu. Wewnątrz, tuż przy linii znaku.

London zajrzała do środka, a potem wysypała na dłoń kilka spłaszczonych czarnych nasion podobnych do fasoli.

– Datura – stwierdziła. – A sproszkowana?

Odpowiedziało jej niezrozumiałe mruknięcie zajętej rysowaniem pentagramu Evie.

– Jak to nie trzeba? – zapytała Pins. – Lizzie nie używała?

Kolejne mruknięcie, tym razem zniecierpliwione.

– No dobra, dobra! Wiem, że się lepiej znasz. – Pins uniosła ręce w geście poddania. – Nie kłócę się przecież.

– Znowu to robisz – powiedziała z wyrzutem London, patrząc na Pins. – Czytasz w myślach.

– Raczej rozumiem chrząknięcia Evie – poprawiła ją siostra. – Ale tylko tutaj.

Raven rozejrzała się, pocierając ramiona.

– Nie lubię tego miejsca.

– Nie ty jedna – przyznała się London. – Ale jeśli ma buchnąć ogień, tak jak na polanie, i mam nad nim zapanować, to nie znam lepszego.

Wszystkie starały się nie wracać myślami do tamtego burzowego wieczora, kiedy odkryły, dlaczego prawdopodobnie chata jest opuszczona. Zamiast tego skupiły się na czekającym je zadaniu. Raven wyjęła z kieszeni żółtą wstążkę, którą London znalazła na polanie i zawiązała ją wokół nadgarstka, stając blisko pentagramu, który właśnie kończyła rysować Evie. Pins przy drzwiach nasłuchiwała, czy nikt się nie zbliża, a kusza w jej dłoniach wydawała się lekko połyskiwać. London kładła właśnie ostatnie nasiona datury w rogu pentagramu.

– Lonnie, stań tam. Rave, ty z tej strony. Pins tutaj. – Evie wskazywała kolejno ręką.

Dziewczęta posłusznie zajęły swoje miejsca. Fioletowowłosa mistrzyni rytuału odetchnęła głęboko i uniosła drżące ręce. Na chwilę zapadła cisza, nieprzerywana nawet jednym dźwiękiem, jakby wszystko wokół wstrzymało oddech. A potem Evie rozpoczęła inkantację.

Wszystko przebiegło gwałtownie. Pod powałę buchnął wysoki słup płomieni, niemal osmalając im twarze, ale zanim London zdążyła jakkolwiek zareagować, ogień przygasł. Jednocześnie rozległo się głuche dudnienie, jakby z samego dna piekieł, a oczom dziewcząt ukazał się wysoki jegomość, ubrany w coś, co London określiłaby jako dziewiętnastowieczny garnitur. Miał bladą cerę i kruczoczarne włosy zaczesane do tyłu, układające się w fale wokół przystojnej twarzy. Stał wśród otaczających go języków ognia jak gdyby nigdy nic i choć wydawał się niewzruszony, Pins dałaby głowę, że jest zdenerwowany.

– No wreszcie! – powiedział z uśmiechem na wąskich wargach. – Strasznie dużo czasu zajęło wam przyzwanie mnie!

***

Minęło już wiele godzin, od kiedy zniknęła w czeluściach piekieł. Lizzie zachichotała na myśl o tym określeniu, choć w głębi duszy trochę się bała, co powiedzą siostry, albo babcia. Miała nadzieję, że przynajmniej ojciec się nie dowie o jej eskapadzie.

Zupełnie czego innego się spodziewała, kiedy wzywała Szatana. Miała mętne wyobrażenia o strasznych rzeczach, które ją spotkają, w zamian za spełnienie jej prośby. Jakieś tortury w ociekających wodą i krwią kazamatach, albo wręcz przeciwnie, w miejscu tak suchym i gorącym, że nie da się tam oddychać. Mimo tego miała cichą nadzieję, że Szatan przychyli się do jej prośby i oto wreszcie spotka tę upragnioną, wytęsknioną osobę, której głosu już nawet nie pamięta.

Matka zmarła niedługo po jej urodzeniu i Lizzie tęskniła za nią od kiedy sięgała pamięcią. Portret wiszący w bibliotece, ulubionym pokoju ojca w pałacu Cavendish, przedstawiał śliczną, drobną kobietę o delikatnych, azjatyckich rysach i hebanowych włosach. Lizzie wiedziała, że jest do niej podobna, nikt nie musiał jej tego mówić. Ale mówili. Każda osoba, która kiedykolwiek znała jej matkę, wzdychała na widok córki niemal ze łzami w oczach.

Piàoliang, przez rodzinę nazywana Pià, przyjechała z Christopherem z jednej z jego wypraw na Daleki Wschód. Drobna, piękna i spokojna, a zarazem odpowiedzialna, od razu podbiła serce matki młodego lorda, a jej nienaganne obyczaje bywały powodem zazdrości panien z towarzystwa. Wszak niejedna zaginała swego czasu parol na młodego lorda Cavendisha, a tymczasem on przywiódł jakąś dziewczynę nie wiadomo skąd, a do tego tak pełną wdzięku i uroku, że w zasadzie nie dało się jej nie lubić.

To, czego nie wiedział nikt poza matką lorda, był fakt, że Pià nie pochodziła z ich czasów. Ilość reguł, które złamał Christopher, by ją poślubić, mogłaby przysporzyć mu wielu problemów, na szczęście jednak tajemnica, dzielona jedynie z matką, nigdy nie wyszła na jaw.

Lizzie, podobnie jak jej siostry, znała jedynie oficjalną wersję wydarzeń. Chciała jedynie spotkać matkę, której nigdy tak naprawdę nie znała. Kiedy więc przypadkiem trafiła na księgę, w której opisane były dusze po śmierci idące do piekła oraz rytuał pozwalający na kontakt z nimi – skorzystała bez wahania.

Kilka dni zabrało jej skompletowanie składników, a potem musiała już tylko poczekać na odpowiedni moment i idealnie go wykorzystać. I oto była tu – na piekielnych salonach, jako gość samego Szatana. Trochę nie rozumiała swojego statusu, ale przed chwilą, kiedy jej gospodarz w pośpiechu opuszczał komnatę, miała przeczucie, że niedługo siostry do niej dołączą i wytłumaczą jej, o co w tym wszystkim chodzi.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top