9
Złap mnie za rękę i mnie poprowadź.
5.05.2014
Znałem Louisa na blaszkę. Jego reakcje, zachowania, przyzwyczajenia. Stawiał na wygodę, wkurzał się, kiedy go ignorowano, marszczył śmiesznie nosek w chwili niepewności. Lubił górować nad laskami. Rządził, ale potrafił być pluszowym misiaczkiem, który potrzebował uwagi i odrobiny czułości w gorsze dni. Nie cierpiał chodzić w butach, wybierał same skarpetki. Lubił pilnować się planu dnia. Wpadał w szał, kiedy leciał mecz, a ty sięgałeś po pilot, by przełączyć program. Przegryzał wargę, gdy starał się zapanować nad swoimi odruchami i paniką.
Ponadto kochał szary kolor. Kupował przeważnie z Adidasa. Cenił sobie, gdy kto zapamiętywał jaką lubi herbatę (zieloną/miętową/yorkshire).
Miał zwyczaj obgryzania paznokci.
Nie prasował ciuchów, bo nie lubił tracić na to czasu (z czasem przejąłem po nim ten obowiązek, choć nie pamiętam, kiedy ostatnio zerknąłem do szafki z koszem i ubraniami).
Znałem go na tyle dobrze, że wiedziałem, że jego reakcja na moją zbliżającą się śmierć, będzie mieszana. Przejdzie przez fazę niedowierzania, zacznie szybciej oddychać, zaciskając wargi, żując je zębami, aż zacznie go boleć i przestanie. Rozpłacze się, a później nastanie cisza. Cisza, która zasieje się w twoim sercu i będzie przyspieszać twoje wiotczenie.
Będę widzieć go nieśpiącego, zerkającego do mojego pokoju. Już nie będzie sytuacji, że uwierzy, że śpię. Zacznie krzyczeć, gdybym chociaż ośmielił się udać sen.
Przestanie spać, pragnąc połączyć się w moim bólu, ale dalej nie powie do mnie ani jednego słowa.
Będzie blady i porankami, kiedy zasiądziemy przy stole do śniadania, będzie się na mnie smutno patrzeć. W końcu się załamie i odejdzie do swojego pokoju z którego nie wyjdzie przez resztę dnia.
W jego rozumowaniu ignorowanie jego osoby jest okropne, ale jego lekceważenie innej osoby jest okay. Taki obraz utworzyłem
i przewidziałem większość.
.....z twarzy Louisa zszedł całkowicie kolor, zamrugał, odganiając łzy, które bez jego zgody spłynęły szybko w dół.
Uwierzył od razu. Może obstawiał tę wersję od jakiegoś czasu i bał się, że spełni się najgorszy z najgorszych.
Uważam to trochę za dramatyczne, ale upadł na kolana i rozłożył się cały na podłodze, szlochając tak głośno, że mroziło krew w żyłach. Skulił się, zasłaniając tym co miał i odpychając Daisy i Eda, którzy ruszyli do niego z pomocą.
Spróbował to powstrzymać, mam na myśli płacz, zaciskając dłoń na ustach, ale skutek był zdecydowanie odwrotny. Popadł w znajomą mi histerię, tocząc walkę z burzliwymi myślami.
Nie dało się go uspokoić. Poprosiłem, żeby odłączono mnie od kroplówki.
Wtedy podniosłem go z podłogi, chociaż krew wypływała ciurkiem z mojego przedramienia. Tym razem nie stawiał oporu. Przycisnął twarz do mojej piersi, uczepiając się mnie rączkami tak mocno, jakbym zaraz miał się rozpuścić w nicość. Nieco się uspokoił, ale pozostał cicho, wbijając swoje palce w mój kark.
"Harry, daj mi go, jesteś za słaby..."
Ed nawet nie kończy, bo Louis zaczyna się trząść, przylegając do mnie jeszcze ciaśniej. A ja nie mam mu tego za złe, cieszę się, bo tak czy owak nie oddałbym go teraz w inne ręce.
Moje usta lądują na jego czole i całuję go długo, stojąc chwilę w miejscu.
"Hej, Lou. Nigdzie się jeszcze nie wybieram. Nigdzie, jestem tutaj, wiesz?"
Louis wypuszcza niezrozumiały pomruk, ale bardziej czuję, że mnie zrozumiał przez palce lokujące się na mojej szyi i pociągające mnie w dół.
Jeszcze trochę i mnie przewróci, myślę.
"Nigdzie." powtarzam ciszej, bardziej do siebie.
A on kręci głową.
W domu kładę go na kanapie, włączam kanał sportowy i robię mu herbatkę, a sobie kawę. Jest tak jakby to Louis umierał, nie ja. Nie żebym narzekał, gdyż to oznaczało, że mogłem się w pełni zaopiekować szatynem, a kochałem to robić za czasów, kiedy choroba nie zaczęła jeszcze dawać we znaki.
Zamiast jednak pić herbatę, trzyma ją słabo w dłoniach, a zamiast patrzeć na ulubiony sport, spogląda na mnie. Ma pusty wzrok. Jest za spokojny i jest to powód numer jeden, dlaczego robię się zaniepokojony.
Nie odzywam się, bo wiem, że tego nie chce. Żadne słowa nie pasowały i nie miały teraz sensu. Cisza była poprawną odpowiedzią.
Messi strzelił bramkę, a Louis pozostał niewzruszony, choć telewizor wydawał znaczące okrzyki radości. W którejś chwili przegryzł wargę i poronił kilka łez, spuszczając głowę, jakby się wstydził, że tyle płacze.
"Lou." mówię delikatnie.
Kręci głową i odkłada na stolik herbatę. Jego ruchy są powolne.
"Nie mogę cię stracić" chrypi cicho, odwracając wzrok. Trze nerwowo palcami. "Boję się o ciebie. Boję się tak bardzo."
Martwiło mnie to, ponieważ, właśnie tego chciałem uniknąć. Tak jak on bałem się, tyle, że zmiany, która z pewnością stanie się zauważona w zachowaniu Louisa. Bałem się wielu rzeczy; zostawienia go, jego przerażenia, kiedy przyjdzie co do czego. I samej śmierci.
Nie chciałem, żeby to miało miejsce, jednak czy jest dane mi coś w tej sprawie powiedzieć?
Oczywiście, że nie. To się stanie i muszę to zaakceptować.
(Chociaż to trudne i bolesne.)
(Chociaż to niesprawiedliwe.)
Pamiętam jak w dzień rocznicy śmierci mojej rodziny, obiecałem sobie, że dam dalsze życie rodowi Stylesów.
Smuciło mnie, że te mniejsze marzenia nigdy nie będą możliwe do spełnienia. Nie możemy mieć wszystkiego, się mówi. I całkowicie się z tym zgodzę.
"Skarbie to nie stanie się tak szybko."
chyba
Siadam obok niego i przyciągam go do mocnego uścisku. Louis nie ma zamiaru puścić, owijając nogi wokół mojego tułowia. Śmierdzi szpitalem bardziej ode mnie (pewnie przez to, że wytarzał ostatnie kurze z klinicznych podłóg), ale wszystko co Louisa, wymaga dla mnie jedynie chwili akceptacji.
"Jestem wykończony" wzdycha, łaskocząc mnie swoim nosem w dół szczęki. "Wybacz." zastyga "To musi być okropne...nie móc zasnąć. Teraz rozumiem wszystko. Picie kawy na przykład. To wymiotowanie to też przez chorobę? Nie potrafisz utrzymać jedzenia w żołądku?"
"Tak mi się wydaję. Głównym czynnikiem mógł być też fakt, że przez brak apetytu nic nie jadłem i tylko piłem kawę. W końcu mój organizm się zbuntował. Ciężko powiedzieć."
"Tabletki nie pomagają?" szepcze, owiewając ciepłym powietrzem moją skórę. "Dlatego chciałeś je wyrzucić?"
"Mogą doprowadzić do śpiączki."
"O Boże"
Louis podnosi się do pionu z oczami większymi niż monety.
"Mogłem cię, kurwa, zabić wtedy?" jego głos staje się piskliwy i ogarnia go niepohamowany szloch. Zmuszam go do pozostania w moich ramionach, co dla odmiany nie jest prostym zadaniem, bo się wyrywa.
"Posłuchaj mnie, gdybym wiedział o tym wcześniej już wtedy bym jej nie wziął." silnie chwytam go za ramiona i patrzę prosto w jego zaczerwienione oczy. Utrzymuje spojrzenie. "To nie twoja wina, chciałeś pomóc, zrozumiano? Chciałeś dobrze. Ja też chciałem i się zgodziłem. A moja zgoda to wyznacznik winy, bo do niczego nie mogłeś mnie zmusić, tak?"
Louis przytakuje żwawo, ale wciąż płacze.
"Tak." powtarza słabo.
"Lou, jesteś rozstrojony i wcale nie mam ci tego za złe. Masz prawo po tym czego się dowiedziałeś." Sięgam do jego policzka i głaszczę wierzchem dłoni, aż staje się suchy. "Sen dobrze ci zrobi."
"Nie..."
"Nie próbuj, Louis" zaciskam oczy. Kręcę głową w dezaprobacie. "Nie próbuj nie spać z mojego powodu."
"Nie mogę."
"Proszę cię, chcę, żebyś się przespał. Możesz to dla mnie zrobić?"
Szatyn wstaje ze mnie tylko po to, by zabrać z oparcia fotela koc. Potem układa się ponownie w moich ramionach.
"Dobrze, ale masz tu być, kiedy się obudzę. Obiecujesz?" mruczy w moją pierś.
Mógł być tego pewien- bo nawet gdyby śmierć wybrała ten moment na wizytę, ze swoją kosą i czarnym kapturem zarzuconym na głowę, zatrzymałbym ją i kazał jeszcze chwilę zaczekać.
"Obiecuję."
6.05.2014
"Od dzisiaj przejmuję wszystkie obowiązki."
Te słowa naprawdę padają, przez co o mały włosy nie wypuszczam łyżki do zupy.
"Co powiedziałeś?" pytam, dosypując sobie więcej płatków. Louis stawia mi przed miską kawę i siada obok, ocierając się nogą o moje kolano.
"Słyszałeś."
"Nie chcę żebyś zmienił swój tryb życia, tylko dlatego, że..."
"Że umierasz!?" wybuchnął, patrząc na mnie wrogo, chociaż wiem, że była to bardziej panika. Wstaje kopiąc wczorajsze pudełko po pizzy i zwraca się ponownie w moją stronę z wyciągniętym palcem. Furia od niego kipi. "Jestem zesrany, chcę ci umilić ostatnie dni, czemu nie możesz ze mną współgrać? Chcę spędzić z tobą czas i nie chcę widzieć, żebyś w jakikolwiek sposób się przemęczał."
"Mam bezczynnie siedzieć?"
Odsuwam od siebie miskę i czuję spięcie budujące się między naszymi ciałami. Louis dawno nie był tak zgorzkniały i przerażony.
"Lepsze to niż sprzątanie czy gotowanie przy którym jest prawdopodobieństwo, że zemdlejesz." przełyka ciężko ślinę, więc widzę jego uwydatnione jabłko adama. Zapada cisza przez którą przepływają iskry, czekamy aż się skumulują jako pioruny.
"Czytałem o tym wszystkim w nocy." mamrocze cicho, pocierając desperacko skroń.
Tego się nie spodziewałem.
"Kiedy niby?" marszczę brwi. Sięgam po kawę i robię duży łyk. Nie miał kiedy. Przez większość spał, a ja go pilnowałem. Później chwilę graliśmy w Fifę, co na marginesie było przyjemną odskocznią.
"Przed kąpielą." wzrusza ramionami.
Moja niezawodna głowa nasuwa mi wspomnienia urywanego szlochu, który usłyszałem, gdy wypuściłem go na szybki prysznic, w rzeczywistości trwający półtorej godziny. Nigdy nie czułem się bardziej chujowo. Każda minuta bolała i wbijała igły w moje serce. Starałem skupić się na pisaniu, ale...to było ponad moje siły. Ciągle coś kasowałem i zmieniałem kontekst zdania. Bo kiedy z Louisem było coś nie w porządku, ze mną było dwa razy bardziej nie w porządku.
"I czego się dowiedziałeś?" odchrząkuję, opierając się plecami za ścianą za mną. "Hm?"
"Wszystkiego co najważniejsze i czego powinienem, powinieneś się spodziewać. Dlatego wiem co robię i przestań mi się proszę wpierdalać. Współpracuj."
Prycham w kawę.
"Louis, kiedy ostatnio ktoś cię wypieprzył?"
"A co to niby ma znaczyć?" warczy gardłowo.
"Jesteś sfrustrowany. Jak chcesz to idź do klubu kogoś zaliczyć, o siebie też musisz w jakiś sposób dbać."
"Czy ty mi zarzucasz, że potrzebuję seksu do normalnego funkcjonowania?" oburza się.
"To nie jest zarzucanie, tylko stwierdzenie faktu."
Szatyn zaciska palce na brzegu blatu. Pochyla się w moją stronę i zauważam, że jest na pograniczu nieszczerego śmiechu, a wkurwienia.
"Nie jestem jakimś seksoholikiem." broni się, przechwytując pusty kubek po mojej kawie. Wrzuca go do zlewu z trzaskiem. "I nie jestem sfrustrowany seksualnie."
"Jasne."
"Kurwa nie jestem!"
Więcej nie słyszę, bo opuszczam kuchnię. Prawda była taka, że nie tylko on, ale także i ja byłem poważnie sfrustrowany.
Wieczorem dzwoni Ed i pyta jak się czuję. Odwołał większość moich spotkań, ale kilka kazałem mu zostawić. Bo serio, czy oni chcą, żebym umarł przez nudę, a nie chorobę?
Poinformował mnie też, że mój tomik jest na fali i każdy kupuje po kilka egzemplarzy dla siebie i swoich bliskich. Nic nie mogłem poradzić na dumę, która ogarnęła mnie na samą myśl.
O 21 rzygam i cała ta czynność wypruwa ze mnie wszystkie siły. Louis dobija się do zamkniętych drzwi, a ja bezsilnie opieram czoło o deskę i łapię oddech. Louis wyłamuje pieprzony zamek, chuj wie czym, i zbiera mnie z zimnej podłogi.
''Jezu, Styles." szepcze rzucając się na kolana i zgarniając mnie do uścisku. Wtyka swój nos w moje włosy i głaszcze przez chwilę gdzie tylko nasuną się ręce. "Wystraszyłeś mnie."
Czuję jak całe jego ciało ogarnia szloch, który ostatnio zajął miejsce najczęściej słyszanego dźwięku w domu. Nie mam siły by zareagować, czy nawet być mniej wiotkim w jego ramionach. Wszystko przede mną się rusza i jest nieostre, ciągnie się jak spalony karmel w nieskończoność.
"Harry, mów do mnie, jak się czujesz? Chcesz kawy? Śpię dziś z tobą."
Wszystko dociera do mnie ze spóźnieniem. Wiązanka słów na które także nie mam siły odpowiedzieć.
W końcu zmuszam się, by wykonać jakiś ruch. Wybieram odgarnięcie grzywki Louisa na bok i to go łamie, ponieważ zwiększa ścisk. Odwracam głowę, powoli odzyskując pełną świadomość co się dzieje. Na dnie wody w ubikacji widzę krew. Wymiotowałem krwią.
"Chce. Kawy." mówię i widzę jak potakuje ochoczo.
"Dasz radę wstać?"
Czuję jego usta na czole. A może to moja wyobraźnia. Bardzo możliwe.
"Pomogę ci dojść do mojego pokoju."
"Twojego?" pytam słabo i czekam chwilę aż przestanie wokół mnie wirować. Kiedy przestaje, Louis ciągnie mnie w górę.
"Od dziś jest nasz."
W jego pokoju jest posprzątane. Została zmieniona pościel i teraz nad nią unosił się mój ulubiony zapach wanilii. Ciuchy są poskładane na półkach, sprzęty (najbardziej konsole) wypolerowane. Zdjął też plakaty z ulubionych drużyn piłkarskich, które z biegiem lat wyglądały już na bardzo zniszczone.
Na szafeczce nocnej trzymał okulary, ładowarkę do komórki, harmonogram pracy w księgarni i moją książkę, przełożoną mniej więcej w połowie zakładką.
Ułożyłem się na tym zjechanym materacu, który już dawno obiecałem mu wymienić i spojrzałem jak Louis wyciąga z szufladki jakieś tabletki, które zaraz łyka. Nie wiedziałem, że jakieś musi zażywać.
Kiedy zerkam na niego po raz drugi, wygląda przez okno z cichym westchnieniem.
"Fani obozują przed budynkiem."
"Raczej do nich nie wyjdę." burczę. "Myślisz, że wiedzą, że dzieje się coś niedobrego?"
"Nie są głupi, Haz."
I coś drga we mnie na powrót do tego przezwiska. Boże, wydaje się wieki, kiedy ostatnio tak mnie nazwał.
"Idę zrobić ci kawę. Zakładam, że nic z jedzenia już nie chcesz."
"Nie i okay."
Louis znika, a ja rozglądam się dokładniej wokoło. Telefon, który rzucił na kołdrę zaświecił i wyświetlił wiadomości. Zmarszczyłem brwi czytając jedna po drugiej.
Fancy: Wracaj do pracy, skarbie! Tęsknimy! Ja tęsknię ;)
Fancy: Nie mam z kim chodzić do toalety na przerwach, nie powiem, że mi tego nie brakuje ;*
Fancy: Jutro wymacam ci cały tyłek w tych obcisłych spodniach. Założ je.
Fancy: Myślałam dzisiaj o tobie, wkładając sobie do....
Odskakuję jak oparzony, gdy słyszę kroki oznaczające, że Louis zdążył już uporać się z kawą. Podał mi kubek na szafeczkę i schował swój telefon do kieszeni. Widział, że miga, a to olał.
"Co tak na mnie patrzysz?" pyta z wahaniem, przysiadając na brzegu. "Coś się stało? Będziesz znowu wymiotował?"
Może, myślę, może na pewno jak przywołam w myślach te wiadomości.
"Nie." przerzedzam palcami swoje włosy, unikając z nim kontaktu wzrokowego. Gdybym mógł spać, uciąłbym tę rozmowę tym, że jestem zbyt padnięty i położyłbym się spać. Cóż, los kocha utrudniać. "Chyba coś popiszę, przyniesiesz mi laptop?"
"Tak." wciąż nie rusza się z miejsca, podnoszę brew, na co on niezręcznie kaszle. "Muszę zadzwonić do kilku osób z pracy, może mnie chwilę nie być, pobędziesz sam?"
A ja już wiem, że za słowem kilka kryje się Fancy przy której może sobie nareszcie porządnie wytrzepie. Próbuję nie dać po sobie znać. Zapewniam go, że to okay, a on załatwia mi laptop i podłącza go do kontaktu.
Jak bardzo byłem naiwny, myśląc, że on o siebie nie dba? Robiąc sobie nadzieję, że któregoś dnia, gdy spojrzę w jego oczy zobaczę coś więcej. Chciałem przestać. Tak bardzo chciałem się odkochać i porzucić myśl o nas razem.
Zdecydowanie najbardziej bolała świadomość, że byłem przekonany, że się zmienił. Co dawało mi poczucie satysfakcji, że to wszystko dzięki mnie. Znowu coś straciłem.
Nie wiem w którym momencie moje myśli zajęły się mamą, której tak rzadko poświęcam czas na krótką modlitwę. Tacie, siostrze, którzy tyle dla mnie zrobili, a ja nigdy nie miałem szansy by się im odwdzięczyć. Pocieszała mnie myśl, że niedługo się spotkamy. Rodzina znowu będzie w komplecie i może uda nam się wreszcie być bezgranicznie szczęśliwym.
Będę otoczony moimi bliskimi tak jak za dawnych lat.
Ale jednego członka będzie z pewnością brakować.
Niespodziewanie ciszę przerywa głośny krzyk
'HARRY '
i moja wyobraźnia na bank płata mi figle, bo ciężko mi zdefiniować czy był to jęk czy szloch.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top