5✨ Zawierzenie

Ostatnie godziny przed Zawierzeniem były istnym cyrkiem, jednak Cassie nie musiała bawić się w akrobatkę, stąpającą po niezwykle cienkiej linie. Kerenoto, który od kilku dni chodził niesamowicie poddenerwowany, zażyczył sobie, by jego przyjaciółka towarzyszyła mu tego dnia do samego końca, co było jednoznaczne, ze zwolnieniem jej z większości obowiązków służącej. Wyjątkowo mogła spać o piętnaście minut dłużej, co nie spotkało się z krzykiem i poganianiem. Gdy tylko wstała, Fluu posadziła ją na krześle i zrobiła wymyślne upięcie, które na proste w wykonaniu tylko wyglądało, choć Cass nie mogła pojąć sensu tak szybkiego uczesania jej, przecież pół dnia, jeśli nie więcej, było jeszcze przed nimi. Sukienka, którą pożyczyła jej Leshe, wisiała na drzwiach szafy, skupiając na sobie wzrok każdego, kto tylko wszedł do pokoju. Promienie słoneczne wpadały do przystrojonej sali tronowej, gdzie rodzina królewska miała witać gości. Stamtąd wszyscy uczestniczący w Zawierzeniu mieli udać się do ogrodów pałacowych, gdzie na środku stała altana. Dzień zapowiadał się pięknie, jakby wszystko chciało utwierdzić mieszkańców Erladii w fakcie, że książę Kerenoto będzie dobrym królem.

Cassie, choć wcale nie musiała, pomagała dopiąć wszystko na ostatni guzik. Poprawiała kompozycje kwiatowe, które pod wpływem biegających wciąż ludzi obsunęły się trochę w wazonie, w skutek czego leżały nieschludnie, zaburzając idealny wystrój. Ustawiała tacy z przekąskami, wyrównywała leżące sztućce, poprawiała zagięcia na jupofinach z serwetek. Silenz, widząc ją, przechadzającą się miedzy stołami w trakcie tego, gdy Kerenoto dostawał ostatnie polecenia od uczonych, co powinien zrobić, kiedy się odwrócić, kiedy unieść kieliszek; pogoniła dziewczynę ścierką, by w podskokach wróciła do swojego przyjaciela. Młodsza parsknęła tylko, wywracając oczami. Wbrew wszystkiemu, bezczynność nie była dla niej. Od słuchania tego wszystkiego, chciało jej się spać. Spoglądała tylko ukradkiem na małą księżniczkę, która razem z ciocią Luvieres siedziała na wielkim parapecie jednego z okien i zachwycała się ozdobami. Z każdą minutą zbliżali się do godziny osiemnastej, a coraz więcej poddanych zbierało się u drzwi pałacu. Ludzie rozmawiali podekscytowani, czekając na gości rodziny królewskiej, a zwłaszcza na najważniejszą uroczystość. Cassie zdążyła założyć sukienkę Leshe w ostatniej chwili. Długa, granatowa suknia sięgała niemalże ziemi, rąbkiem sunąc po idealnie wypolerowanych płytkach. Była prosta, ale szykowna. Bez błyskotek, tak, by nie rzucała się zbytnio w oczy. Wolała pozostać w tłumie. Odsłonięte obojczyki zakryła czarnym, prześwitującym szalem, którego posiadaczką była Fluu. Buty na delikatnym obcasie, które miała może na nogach drugi raz w życiu, stukały o posadzkę, informując wszystkich wokół, że szła. Cassie czuła się strasznie nieswojo w takim wydaniu, jednak dla przyjaciela była w stanie to przetrzymać. Nawet, jeśli ostatnimi czasy ciągle się kłócili. Musiała mu to wybaczyć, w końcu nie codziennie kończyło się siedemnaście lat. Nie każdego dnia zostawało się Zawierzonym. W sali tronowej zjawiła się w ostatniej chwili i stając gdzieś w tłumie, jednak na tyle blisko, by książę mógł ją szybko zauważyć, przyglądała się wchodzącym dostojnikom. A lista takich ludzi była szalenie długa. Stała, ziewając raz po raz, kompletnie nie zainteresowana większością przybyłych.

Jej uwagę zwróciło królewskie małżeństwo z Lamtei. Arystokratka była siostrą pani Vilare, dlatego też stosunki z tym krajem Erladia siłą rzeczy miała najlepsze. Do strojnej sukni przytulały się dwie dziewczynki, bliźniaczki, które bystrymi, orzechowymi oczami szukały Lúrée. Gdy tylko mała księżniczka im pomachała, spojrzały na siebie i z wielkim uśmiechem puściły się matki, by pobiec do kuzynki. Królewny wpadły sobie w ramiona, śmiejąc się przy tym głośno i kompletnie nie zwracając uwagi na karcące spojrzenia stojących gdzieś w tłumie guwernantek z etykiety. Poddani spoglądali na dzieci z uśmiechami, nawet Cassie uniosła kącik ust do góry. Lúrée zasługiwała na chociaż chwilę zabawy z kimś w jej wieku. Król Greter wyglądał imponująco w purpurowym, ciągnącym się za nim płaszczu. Korona błyszczała na jego głowie, a złote wstawki w szacie odbijały płomienie świec. Królewska aura biła od niego na kilometry, Cassie wydawało się, że mięśnie na rękach mogła zobaczyć nawet przez bogate materiały. Jedną ze swoich dłoni w ojcowskim uścisku położył na ramieniu starszego syna, który dumny, choć trochę przestraszony ogromem tego wydarzenia, kroczył obok ojca. Był w wieku Cass, co niosło ze sobą świadomość, że za rok czekało go dokładnie to samo. Chłopak oglądał salę spojrzeniem błękitnych oczu. Bywał tu tak często, a jednak tego dnia wszystko wyglądało całkowicie inaczej. Zaś wokół władczyni Ysterii unosiło się wszechobecne szczęście, które ewidentnie było spowodowane jej stanem. Zaokrąglony brzuch kobiety stał się główną atrakcją wszystkich gazet w Etrecie, odkąd tydzień temu wraz z mężem i dziećmi oficjalnie ogłosiła, że Lamtei zostanie obdarowane nowym królewskim potomkiem. Ciąża ewidentnie jej służyła, co pani Vilare zauważyła zaraz na pierwszym zdjęciu jednego z artykułów.

W sali tronowej pojawiła się również możnowładczyni Arteze. Kobieta była najmłodszą panującą, przez co nieustannie spotykała się z krytyką. Jej rodzice, król i królowa, zginęli podczas sztormu, gdy ruszyli podpisać układy polityczne z monarchą królestwa Linth. Oioni skończyła osiemnaście lat zaledwie miesiąc przed tym tragicznym wypadkiem. W obliczu tego ciosu zrodziło się pytanie: Kto będzie rządził? Jej młodsi bracia mieli jedynie trzynaście i dwanaście lat, nie było więc mowy, by to któryś z nich zasiadł na tronie. Toteż musiała to być ona. Została pierwszą nie Zawierzoną królową, pierwszym nie Zawierzonym władcą i to od tego momentu, panujący doszli do wniosku, że ów obrządek nie ma już sensu, jest niepotrzebny. Jednak pan Rezuro ponad wszystko cenił sobie tradycję. W dniu siedemnastych urodzin Kerenoto, Oioni miała już dwadzieścia dwa lata i powoli zaskarbiała sobie przyjaźń i zaufanie innych władców. Pojawienie się na tych uroczystościach miało być idealnym pretekstem, by zakończyć, jak dotąd ciągnące się w nieskończoność, negocjacje. Jej bracia kroczyli obok siostry, nie wykazując choćby najmniejszej emocji. Wyglądali tak, jakby zostali odlani z jakiegoś drogiego tworzywa. Idealne rysy twarzy, wysocy, dobrze zbudowani.

Na Zawierzeniu pojawili się w zasadzie wszyscy władcy, jednak nie każdy był tak interesujący, jak wchodzący król Dunthu, zwany Panem Śmierci, władający Terastią. W komnacie jakby nagle zawiał chłodny wiatr, poddanym głos uwiązł w gardle, ale to nie on wywarł na Cassie tak wielkie wrażenie, tylko kroczący u jego boku chłopak, owinięty ametystową peleryną. Pamiętała go. To był ten, z którym rozmawiała ciocia Luvieres, tego dnia, gdy obiecała, że ją odprowadzi. Jakieś dziwne przeczucie uderzyło w nią z taką siłą, że lekko się zachwiała. Coś jej tu nie pasowało. Później pojawiła się monarchini Pulaae, pod rękę ze swoim mężem, od razu wręczając Kerenoto skrzynię skarbów z Vinum, ich królestwa. Wzrok służki przykuła jeszcze para władająca Venustas, krainą należącą całkowicie do elfów. Hrabia Teodmer wraz ze swoją żoną Shalendrą wyglądali tak dostojnie, że zawieszenie na nich wzroku było czystą przyjemnością. Kobiety z zazdrością patrzyły na szykowną szatę elfiej pierwszej damy. Wyglądała niemalże tak dostojnie, jak władająca Flavis cesarzowa Onyx, Kapłanka Łez Feniksów. Grubiutki monarcha Linth zagubił się gdzieś, przysłonięty wyższym regentem z Roguri. Cassie stała, przyglądając się wszystkim po kolei i zastanawiając się, jak wiele musieli zrobić ci ludzie, by los postawił ich na tak szanowanych pozycjach. Czy był to tylko i wyłącznie szczęśliwy wypadek, że urodzili się z wygraną pozycją, czy od początku wiadomo było, że przyniosą sławę swym krainom. Młoda służąca czuła przykrywającą jej serce zazdrość. Gdyby mogła dostać choć cząstkę tego królewskiego życia...

Kiedy wszyscy zostali już należycie przywitani, cała karawana ruszyła w kierunku słynnej altany. Książę czuł, jak jego dłonie, zasłonięte jedwabnymi rękawiczkami, całe oblewały się potem. Słone kropelki spływały zarówno po karku chłopaka, jak i plecach. Czarne kosmyki, na których lada moment oficjalnie spocząć miała korona, skleiły się nieco, wciąż zasłaniając czoło. Włosy związane w kitkę zawsze drażniły jego matkę, jednak nigdy nie powiedziała mu tego w twarz. Czuł się jak zwierzę w klatce, wystawione na pokaz, ale właśnie tak wyglądało to życie już od samego poczęcia. Był atrakcją, która kiedyś musiała przerodzić się uciemiężenie. Jego arystokrackie serce uderzało tak szybko, że w pewnym momencie zaczął się bać, czy przypadkiem lada moment nie wyskoczy. Szedł obok matki, prostując się najmocniej, jak tylko umiał. Przed nimi kroczył ojciec, jak zwykle dostojny i zdystansowany. Tłumy ludzi szły za nim, uważnie obserwując każdy, najmniejszych ruch księcia. Przynajmniej miał obok siebie ukochaną siostrzyczkę, a gdzieś w całej tej chmarze szła jego przyjaciółka. Tak bardzo chciał, by to wszystko już dobiegło końca.

Cassie stanęła tak, by wszystko spokojnie widzieć. Ludzie ustawiali się wokół altany, szeptali coś pomiędzy sobą, wciąż spoglądając, czy aby na pewno jeszcze się nie zaczęło. Król Rezuro stał obok Kapłanki, spoglądając w głąb wielkiej, marmurowej misy. Lúrée wraz z panią Vilare przystanęły zaraz przed schodkami, zostawiając księcia samego, w dalszej podróży. Kereneto pokonywał stopień po stopniu, czując na sobie wzrok każdego żyjącego organizmu, znajdującego się w ogrodach pałacowych. Kiedy stanął naprzeciw ojca, głos uwiązł mu w gardle, wiedział, że gdy dojdzie co do czego, to nie powie ani słowa. Nie przykładał uwagi do słów, które wybrzmiały, rozpoczynając akt Zawierzenia.
– Kerenoto Rezuro z rodu daVerres, powiedz wszystkim tu zebranym, którego z Diosów wybrałeś na swojego opiekuna? – Cassie przełknęła ślinę. Nigdy nie mówił jej, kogo wybrał.
– Antros, Dios pokoju – jego słowa wzbudziły miliony różnych reakcji. Ktoś coś szepnął, kto inny westchnął. Kapłanka kazała mu włożyć dłonie w misę i powtarzać jej słowa. Poddani stali, wstrzymując powietrze i spoglądając na poważną twarz księcia. Król wyglądał na wyraźnie zadowolonego, kiedy spoglądał na swojego syna, deklamującego słowa Zawierzenia. – ...oddając się twojej opatrzności proszę o wstawiennictwo u Gwiazd za moim królestwem. – Głos księcia nie załamał się ani razu, sprawiając złudzenie, jakby nie robiło to na nim wrażenia. Cassie uśmiechnęła się, puszczając przyjacielowi oczko, gdy obrzucił spojrzeniem poddanych stojących za plecami ojca. Kapłanka otwierała usta, by wypowiedzieć dalszą część przyrzeczenia, gdy nagle odskoczyła od misy z szokiem wymalowanym na twarzy. Kerenoto spoglądał na swoje dłonie z szeroko otwartymi oczami i choć próbował je wyjąć z wody, to jakaś dziwna siła mu na to nie pozwalała. Przezroczysta ciecz przybrała lazurowy odcień, buzując przeraźliwie. Z chłodnej, zrobiła się gorąca, wręcz parząca. Ludzie spoglądali na przestraszonego księcia, nie rozumiejąc, co się dzieje. Król nie wiedział, czy powinien się uśmiechać, czy jednak odsunąć od misy. Każde Zawierzenie wyglądało inaczej, jednak nie było szans, żeby to było dokładnie to. Obrządek ten miał być tylko wyrazem szacunku dla tradycji. Przecież Gwiazd już nie było, nie mogły więc przyjąć prośby jego syna. Cassie spoglądała na rozświetlające się niebo, co było przecież niemożliwe, księżyc nie dawał aż takiego światła. Skra zbliżała się do zadaszenia altany, oślepiając przy tym większość zebranych. Osiadła na samym czubku strzelistej aplikacji, która figurowała na środku dachu. Światło stało się znacznie bardziej jarzące, sukcesywnie odbierając wzrok coraz większej liczbie poddanych. Jakiś dziwny dźwięk obijał się w uszach, drażniąc przy tym niemalże każdą komórkę ciała służącej.

Kerenoto chciał krzyczeć. Nikt nie ostrzegał go, że mogło się wydarzyć coś takiego. Serce waliło mu niemożebnie. Czuł się, jakby stado pędzących koni wybijało jego rytm. Głos uwiązł w gardle, nie pozwalając wydać choćby najmniejszego dźwięku. Otulało go światło, niby gorące, tak, jak słońce w sam środek lata, a jednak chłodne, sprawiające na plecach gęsią skórkę. Raziło tak okropnie, że książę miał ochotę wydrapać sobie oczy, byleby uciec od tego dziwnego blasku. Jego dłonie wciąż były utkwione w misie z wodą. Gdyby Cassie pozwalała sobie na słabość, dawno zaczęłaby krzyczeć. W momencie, gdy światło całkowicie pochłonęło wszystko, uniemożliwiając jej dojrzeć nawet najmniejszy szczegół, jej plecy zapłonęły żywym ogniem. A przynajmniej tego była pewna. Gdyby mogła - upadłaby. Zamiast tego po omacku szukała jakiegoś oparcia. Chwyciła czyjeś ramię i wbiła się w nie paznokciami. Łzy mimowolnie spłynęły po jej policzkach. Miała wrażenie, jakby umierała. Tak trudno było złapać oddech, gdy ten ból był tak okropny, tak nachalny. Cassie była pewna, że jej znamię chciało o sobie przypomnieć. Czuła, jak każdy, najdrobniejszy zawijas tego okropnego zdobienia stanął w płomieniach. Nawet, jeśli nie umierała, to tylko o tym marzyła. W ustach jej zaschło, nogi dygotały ze strachu i nadwyrężenia. Ze wszystkich sił chciała wytrzymać. Mocniej wbiła paznokcie w czyjeś ramię, nawet nie zastanawiając się, jak żałośnie wyglądać będą przeprosiny, gdy to światło odejdzie. Nic nie liczyło się tak bardzo jak to, żeby w końcu przestało palić ją żywcem.

Nagle ból odszedł, zostawiając za sobą tylko gorące, słone krople na policzkach i pot na czole. Uczucie to wydało się dla niej tak piękne, jak jeszcze nic, co zaznała w życiu. Ulga, gdy nogi przestały jej się trząść, a znamię już nie płonęło, była słodka na tyle, że przynosiła na myśl każde dobre wspomnienie z dzieciństwa, a nawet jest przewyższała. Łapczywie chwyciła powietrze w swoje płuca i poluźniła uścisk na czyjejś ręce. Światło zaczęło się rozpraszać, przywracając wszystkim zebranym wzrok. Ludzie mrugali zszokowani, coś szeptali, podnosili tych, którzy zasłabli. A Cassie stała, przełykając głośno ślinę i marząc tylko o tym, by znaleźć się w swoim łóżku. Podniosła wzrok na mężczyznę, którego ramię wciąż trzymała i rumieniąc się nieco, przeprosiła za pomyłkę, tłumacząc, że pomyliła go ze swoim ojcem. Dostojnik zaśmiał się, żartując z mocy jej uścisku. Służącej jednak nie było do śmiechu, dlatego, uśmiechnąwszy się lekko, przeprosiła jeszcze raz i zwróciła wzrok ku altanie. Wokół Kerenoto wciąż unosiła się niewielka smuga światła, jednak nie była już tak mocna, jak poprzednia. Książę stał z oczami wlepionymi w misę z wodą, nogi trzęsły mu się na tyle, że nawet z daleka było to widoczne. Po skroniach spływał mu pot, nie miał kompletnie pojęcia co się stało. Wszyscy zwrócili wzrok na łkającą ciocię Luvieres, która opadła na schodki prowadzące do altany. Jej szloch przeciął ciszę, która zapanowała momentalnie po tym, gdy wszystkie oczy spoglądały tylko na nią.
– To one... – krzyknęła, nawet nie próbując powstrzymać łamania się głosu. Cassie wzdrygnęła się, czując ciarki tańczące na jej plecach. Kapłanka spojrzała na kobietę z delikatnie podniesionymi kącikami ust. Król Rezuro wygładził swoją szatę, odchrząkując nieznacznie. Księżniczka podeszła parę kroków do staruszki i pociągnęła za rąbek sukienki, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
– Co się stało, ciociu? – spytała, gładząc swoje długie, złote włosy. Kobieta uśmiechnęła się, kładąc dłoń na policzku dziewczynki.
– Wróciły... – szepnęła z czułością, patrząc się raz na ośmiolatkę, raz na niebo.
– Weźcie stąd te wariatkę – prychnęła oburzona królowa Pulaae, nerwowo obracając złotą obrączkę na swoim palcu. – Jeszcze spróbuje mi wmówić, że Darcy wcale nie zginęła! – Ludzie zamarli. Królowa pierwszy raz od lat wypowiedziała imię swojej tragicznie zmarłej córki. Córki, która obudziła Klątwę. Córki, która sprowadziła Potępienie.
– Za głupotę trzeba zapłacić, droga pani – odparła ciocia Luvieres, stając na swoich starych, pomarszczonych nogach. Przy pani Pulaae wyglądała tak mizernie; ot, niska, zgarbiona staruszka. W ogrodach, jak na zawołanie, zerwał się ostry wiatr, który strącił wiszące w donicach kwiaty, zawieszone o altanę. – Ostrzegano ją. Nie Etretu to wina, że butom łatwiej byłoby do rozsądku przemówić.
– Powiedz coś jeszcze, oszustko, a Erladia zniknie tak samo, jak Meofonia. Z tobą na czele. – Królowa uniosła dumnie głowę, gdy pani Vilare podeszła do Meide i chwytając ją za ramię, z uprzejmym uśmiechem sprowadziła ze schodków.

Królestwo Vinum słynęło z okrutnej władczyni. Możnowładcy władali magią tak potężną, że, zaiste, potrafili zdmuchnąć z ziemi całą krainę. Nikt jednak nie udowodnił, czy to z tego powodu Meofonia już nie istniała. Ludzie szeptali, patrząc na wściekłe spojrzenie Pulaae, która ściskała ramię swego męża. Ich syn, Xander, spuścił wzrok, na wzmiankę o swojej siostrze. Król Rezuro odchrząknął raz jeszcze, spoglądając ponaglającym wzrokiem na Kapłankę. Cesarzowa Flavis powiedziała coś jeszcze, na zakończenie Zawierzenia, jednak nikt już się na tym nie skupiał. Każdy błądził swoimi myślami gdzieś indziej. Cassie spoglądała na królową Vinum wiedząc, jak wiele mogła unicestwić i, musiała przyznać, zazdrościła jej tego. Całe życie wychowywała się w Erladii, a nigdy nie wykształciła się w niej żadna umiejętność. Teraz mogła się tylko domyślać, że była to wina Potępienia, które w jej przypadku, musiało obrać taki sposób zatruwania życia. Gdyby mogła coś w sobie zmienić, to z pewnością tego pozbyłaby się w pierwszej kolejności. W pewnym momencie wszyscy goście ruszyli w stronę pałacu, w którym miał odbyć się uroczysty bankiet z okazji siedemnastych urodzin księcia. Młoda służąca, idąca gdzieś w tłumie, nie mogła skupić się na niczym innym, niż paskudnie chłodnym wietrze, który zerwał się w momencie, gdy w oczach pani Pulaae palił się istny ogień nienawiści. Przekroczyła drzwi sali bankietowej, gdy usłyszała podniesione głosy, a w pomieszczeniu zawrzało zaniepokojenie.

Poree! Miałeś być delikatny! – rozległ się krzyk, który wydawał jej się w tamtej chwili tak znajomy. – Oh, witam! Nie przeszkadzajcie sobie moją obecnością! Już się stąd zabieram – głos zaśmiał się nerwowo. Cassie spojrzała nieco wyżej, w miejsce, gdzie wbite były spojrzenia wszystkich zżeranych. Na wielkiej, parcianej linie wisiał chłopak, ze denerwowanym uśmiechem. Okno sufitowe było otwarte, skąd do pomieszczenia wdzierało się zimno. Ubrany był cały na czarno, miał zasłoniętą twarz chustą na tyle, że widać było tylko oczy. Ciemna, króciutka peleryna zwisała, delikatnie falując w powietrzu. Młodzieniec miał przy sobie torbę wypchaną aż po brzegi. Ze stołów poznikały różne potrawy, złote półmiski, sztućce czy kielichy. Brakowało też wielu świeczników. – DO GÓRY! – krzyknął spanikowany, gdy dojrzał idących w jego kierunku strażników. Zamiast poszybować pod sufit i zniknąć z wielkim, kosztownym łupem, chłopak z okropnym łoskotem wylądował na wypolerowanej posadzce, a zaraz za nim, na ziemię zsunęła się również lina. – Poree, tak to jest, gdy przestajesz liczyć tylko na siebie – warknął wściekły. Nim zdążył się podnieść, straże już przy nim byli, ściskając go mocno i krępując. – Nie macie prawa mnie sądzić! Nie mam skończonych siedemnastu lat! Nie jestem z Erladii, a moi rodzice nie żyją! – W jego głosie pobrzmiewała nutka zadowolenia. Fakt, według erladzkich przepisów, jeśli sądzony nie osiągnął pełnoletności i nie wywodził się z tego królestwa, a na jego terenie nie było nikogo, kto był jego opiekunem prawnym, nie mogło dojść do rozprawy. W żadnym wypadku.
– Skąd jesteś, złodziejaszku? – zapytał król, podchodząc krok bliżej. Jeden ze strażników ściągnął chłopakowi materiał z twarzy, burząc jego anonimowość. Ludzie wzdrygnęli się, ktoś krzyknął, ktoś inny chyba zemdlał, na widok wielkiego, czarnego znamienia, które ciągnęło się po całym policzku chłopaka, wchodząc aż na skroń. Nikt nie był jednak w stanie określić, jak wielkie mogło być, ze względu na resztę szat, które zasłaniały znaczną część żuchwy i całą szyję. Cassie przełknęła ślinę, czując, jak okropne znamię na jej plecach zaczęło piekielnie boleć. A może jej się jedynie wydawało? Jedyne, czego była pewna, to ogarniającego ją strachu, który wzrastał z każdą sekundą. Był Potępionym. Dokładnie tak, jak ona.– Mów!
– Jeśli król pozwoli – z tłumu ludzi wyszła postać, owinięta ametystową peleryną, a za nią podążyły dwie kolejne w kolorach malachitu i rubinu – to my się nim zajmiemy.

W sali nastała cisza, gdy chłopak został wyprowadzany przez dwóch strażników za trzema dziwnymi postaciami. Nikt nie miał odwagi się odezwać. Cassie pomyślała tylko, jak pechowy był ten dzień i jak bardzo przeżywać to musiał Kerenoto. Była pewna, że gdy tylko to wszystko się skończy, a oni znów spotkają się przy zwykłych, codziennych sprawach, książę powie jej, że to były jego najgorsze urodziny i nawet te, zorganizowane przez szaloną ciotkę Lolue, były znacznie mniejszą katastrofą. W zasadzie, to wymyśliła nawet, co by mu wtedy odpowiedziała. „Przesadzasz, gdybyś się choć troszkę postarał, miałbyś nowego kolegę. To nic, że musiałbyś schodzić do lochów. Przynajmniej wyszedłbyś z zamku.". Zaśmiała się delikatnie do swoich myśli, podchodząc do syto zastawionego stołu. Służba szybko poustawiała wszystkie skradzione przedmioty na miejsca oraz poprzynosiła nowe porcje wielkich, wystawnych dań. Goście rozmawiali podekscytowani o tym, co się wydarzyło; o przedziwnym Zawierzeniu, o słowach królowej Vinum, o młodym złodziejaszku. Wielu licytowało się, że tego dnia coś jeszcze musi się wydarzyć. Inni debatowali, czy to prawda, że one wróciły. Ktoś chwalił inteligencję Kerenoto za wybranego Diosa. Muzyka nie grała, bowiem pozbawiona instrumentów Erladia nie potrafiła wydobyć tak pięknych dźwięków z czegoś innego. Te dziwne narzędzia kosztowały tysiące, a ludzi, potrafiących na nich grać było niewielu. Szkoła, w której się szkolili zniknęła, razem z Meofonią. Goście tańczyli do rytmów wystukiwanych przez swoje obcasy, ruszali się w powolnym tempie, a każdy kolejny krok tworzył układankę, którą eksperci nazywali Walcem Erladzkim. Cassie stała z boku, przyglądając się, jak jej przyjaciel obracał na parkiecie księżniczkę Shailę. Jej długa suknia oplatała się wokół nóg Kerenoto. Elfka śmiała się uroczo, a książę musiał być niezwykle zadowolony z tego, co powiedział.

Przyjęcie trwało, jakby nic dziwnego nie miało wcześniej miejsca. Goście bawili się, śmiali i rozmawiali na mnóstwo tematów. Dwór dawno nie był tak zapełniony ludźmi, ostatnim razem tak wielkim zainteresowaniem cieszyło się przyjęcie z okazji narodzin małej księżniczki. Królowa siedziała przy stole, uśmiechając się do swojego rozmówcy. Król pochłonięty był zawieraniem jakiś niepoważnych paktów, snuciem planów i domysłów. Lúrée biegała, bawiąc się w najlepsze z dziećmi wpływowych ludzi, które zostały przyprowadzone przez swoich rodziców. Cassie schowała się przy zastawionym stole i sukcesywnie pozbawiała go zawartości. Musiała przyznać, że to na to czekała cały ten czas. Nie chciała tańczyć, nie chciała rozmawiać z arystokracją. Chciała się tylko najeść. Gdy tylko została wyczajona przez jakiegoś mocno już upitego mężczyznę, przyjęła propozycję tańca tylko i wyłącznie z grzeczności. Nie trwało to jednak długo, gdy ktoś się nad nią ulitował, wymuszając zmianę partnera. Gdyby mogła, dałaby wszystko, żeby zniknąć z tego miejsca i nie musieć starać się ze wszystkich sił, żeby nie podeptać stóp swojego partnera. Zdecydowanie nie była duszą towarzystwa, nie czuła się dobrze pomiędzy gustownymi ludźmi i choć potrawy były istnym niebem dla podniebienia, to wiedziała, że w innych okolicznościach nigdy nie mogłaby sobie pozwolić, by chociaż na nie spojrzeć. Mimowolnie pomyślała o chłopaku, który odważył się chociaż spróbować okraść pałac. Jej dłonie oblał zimny pot na samo wyobrażenie tego, jaka kara mogła go za to spotkać. Co prawda, nie znała go, jednak to nie wykluczało dziwnego współczucia, jakie rosło w niej z każdą chwilą. Księżyc świecił jasnym światłem, jednak całkiem inaczej, niż zawsze, sprawiając jakąś dziwną aurę, której nikt nie mógł opisać. Cała ta uroczystość była całkowicie inna, niż we wszystkich wyobrażeniach. Ta noc z pewnością była niezwykła.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top