4✨ Złe decyzje

Nastolatka wplątała palce we włosy, mimowolnie burząc, i tak chwiejnego już, koka. Mysie kosmyki rozsypały się falami po plecach, częściowo zasłaniając okropne znamię. Ściskając dłonie w pięści, ciągnęła, niemalże wyrywając pasma z cebulkami. W głowie aż zakręciło jej się od nadmiaru emocji. Zachwiała się, potrącając biodrami szafkę, z której małe lusterko spadło, rozbijając się ze szczękiem o kafelkową posadzkę. Szkło rozsypało się, raniąc jej nagie stopy. Srebrna krew zaczęła wyciekać, plamiąc podłogę. Widok ten wywołał jeszcze większą falę łez. Tak bardzo chciała umrzeć.
– Cassie? – Dziewczyna zadygotała, nie spodziewając się nikogo na nogach o tej godzinie. – Cassie, to ty?
– Tak – odchrząknęła, by nie słychać było, że płakała. Musiała wziąć się w garść, przestać pajacować.
– Coś się stało? – Wiedziała, że musi coś odpowiedzieć. Im szybciej, tym mniej wątpliwości zasianej w rozmówcy.
– Jest dobrze, Fluu – westchnęła. – Tylko Noemi się pogorszyło. – W ciszy przebiło się ziewnięcie drugiej służącej.
– Porozmawiamy jutro, dobrze? Śpij dobrze. – Cassie odetchnęła z ulgą.
Dźwięki kroków oddalały się, a jej serce i oddech zaczynały się uspokajać. Ileż można robić z siebie ofiarę? Inni też byli Potępieni, a jakoś żyli. Jakoś... Ona nie chciała jakoś żyć. Miała tyle planów, tyle marzeń, które miały spełznąć na niczym, zostać niespełnionymi życzeniami ściętej głowy. Pierwszy strach został zastąpiony przez gorycz, żal na nienawiść. Gdyby mogła coś zrobić, magią zmienić kolor swojej krwi, paznokciami zedrzeć tą okropną narośl. Ale nie była magiczką, nie potrafiła nawet pojąć fenomenu władania czymkolwiek tylko przy pomocy swoich dłoni. Nie była Erladką, by dzięki kiwnięciu palca pobudzić do życia rośliny. Była tylko Cassie, małą, zdruzgotaną Cassie. Kiedy posprzątała już szkło i weszła do wanny pełnej ciepłej, parującej wody, chwyciła w dłonie gąbkę. Łzy spływały po jej policzkach, gdy z największą pieczołowitością zaczęła pocierać skórę na plecach. Nadzieja, ostatnia szansa, to nie mogło się tak skończyć. Gdy całe czerwone z bólu ręce, z głośnym chlupotem, uderzyły o falującą taflę, nastąpiła momentalna ulga, nie całkowita, ale jednak ulga. Podniosła się, spoglądając ukradkiem w wielkie lustro. Srebro błyszczało w świetle lampy zawieszonej na suficie, skóra z pleców była praktycznie cała zdarta, a czarny tatuaż nie zbladł, nawet w najmniejszym stopniu. Czekała na nią długa noc.

To był dziwny dzień na dworze Vegeneus. Kiedy Fluu otworzyła sklejone snem oczy, dojrzała siedzącą przed lustrem Cass, która spokojnie, z precyzją, jakiej nigdy jeszcze nie ukazała światu, układała misterne upięcie. Widok ten był tak kuriozalnie niespotykany, że nimfka jeszcze raz przetarła ślepia i zamrugała kilkukrotnie. Dziewczyna trzymała w ustach parę wsuwek, jedną z nich manewrując przy koku na czubku głowy. Jedna partia jej włosów spływała luźno po plecach, skrzętnie zasłaniając każdy, kawałek skóry, który tylko mógł wystawać. Pół nocy spędziła na układaniu wszystkiego w głowie. Drugą część mierzyła wszystkie ubrania, próbowała różnych uczesań, wyklinała, płakała. Nim Fluu zdążyła powiedzieć słowo, Cass uśmiechnęła się tylko i wyszła, kierując swe kroki ku kuchni. Zamek spał, skąpany w promieniach wstającego słońca. Pierwszy raz zjadła tak syte śniadanie, mogąc rozkoszować się każdym kęsem, a nie połykać wszystko w biegu. Gdyby nie ciepłe łózko i niesamowite sny, mogłaby rozważyć wcześniejsze wstawanie. Spacer do komnaty małej księżniczki okazał się wspaniałą odskocznią od codziennego biegania. Zdziwiony wzrok Lúrée sprawił, że wielki uśmiech wpełzł na jej usta. Tego dnia wybrały lawendową sukienkę, misie ułożyły od najjaśniejszego, do najciemniejszego, po czym ruszyły w stronę komnaty księcia Kerenoto dziesięć minut przed czasem. Wszystkie poranne czynności skończyły się szybciej, niż zwykle.

Cassie dreptała przez zamek z naręczem futer i materiałów, z których uszyte miały zostać kreacje rodziny królewskiej. Wcześniejsze wersje spotkały się z dezaprobującym spojrzeniem królowej, dlatego też szwaczki musiały pracować całymi nocami, by skończyć na czas. Poprawki nad menu zostały zakończone, odciążając barki kucharzy, jedyne, o co trzeba było zadbać, to dostarczenie świeżych produktów do kuchni. Wielkie przygotowania zbliżały się ku końcowi. Atmosfera w pałacu zelżała, władczyni była pewna, że ostatnie guziki w cudownej kompozycji zapinały się w satysfakcjonującym ją tempie. Tylko książę był jakiś cichy, poddenerwowany, myślami błądził gdzieś, gdzie nie chciał nikogo wpuścić. Co chwilę mylił się w recytacji słów Zawierzenia, przekręcał kroki tradycyjnego tańca, nie radził sobie z dykcją mowy skierowanej do poddanych. Książę Kerenoto czuł, że ten zbliżający się dzień zmieni wszystko, obawiał się jednak, że nie skończy się to dobrze. Dźwięk kroków, które stawiał, przemierzając dworskie korytarze, szumiał mu w głowie. Od kolejnych rozkazów, przykazań i poleceń robiło mu się niedobrze. Mógłby dać wszystko, by cały ten cyrk już się skończył. W zasadzie, książę Kerenoto Rezuro daVerres nie chciał tego Zawierzenia. Gwiazdy i tak dawno przestały istnieć, jego brat... jego brata nie było, a piękna Lúrée była za młoda, by zasiąść na tronie. Wszystkie te okoliczności zbiegały się w jedno - co by się nie zdarzyło w jego siedemnaste urodziny, to on miał zostać królem. Tak wiele już zrobił, ukazując swoje oddanie kraju. Już jako trzynastolatek wydał swój pierwszy wyrok. Trzeci popełniony błąd w imię większego dobra. Wciąż pamiętał wielkie, przepełnione łzami, brązowe oczy tego chłopca, którego wrzucił do lochu. Mógł być w jego wieku, może młodszy, może starszy, nie zmieniało to jednak faktu, że musiał pokazać, że będzie władcą, który ceni sobie sprawiedliwość. Długo po tamtym zdarzeniu miewał koszmary, w których łkający blondyn najpierw odrąbywał głowę Cass, by później, po podcięciu sobie żył, resztką sił rzucić się na niego. Zawsze budził się zlany potem, szlochając długo w poduszkę. Jeszcze trudniejsza do pokonania była samotność, bowiem jego przyjaciółka, która fatalnym zrządzeniem losu znalazła się w tamtej chwili w sali tronowej, nie odzywała się do niego obrażona, bo nie wysłuchał, co złodziejaszek miał do powiedzenia. Bo zignorował jej nawoływania i łzy w oczach. Bo był okrutny.

Kerenoto nie chciał być okrutny. Nigdy nie podobało mu się to, jak władał jego ojciec. Wiedział, że to krytyczne spojrzenie było wpływem Aaruna, jednak nawet po tak długim czasie, nie zmienił tego. Ba!, dopiero w momencie, gdy starszy zniknął, a on został prawowitym spadkobiercą tronu, zrozumiał. Król Rezuro, mimo ciepłego, ojcowskiego głosu, dość prostackiego poczucia humoru i niepozornej twarzy, był potworem, zwłaszcza jeśli w grę wchodziło wychowanie następcy, a królowa Vilare nie mogła z tym zrobić kompletnie nic, chociaż nie raz, nie dwa, próbowała. Aarun mówił, by Kere uciekł z nim, jednak młodszy odmówił, wiedząc, że jeśli odejdzie, cały trud królewskiego dziedzica spadnie na, wówczas roczną, Lúrée, a jeśli jego brat nie kłamał co do metod ojca, mały książę nie mógł pozwolić, by jego siostra dorastała we wszechobecnej nienawiści. Dlatego pomógł starszemu bratu w odnalezieniu Obrońców, sukcesywnie podkradał niewielkie ilości suchego prowiantu i innych potrzebnych rzeczy, by tej okropnej nocy się spóźnić. Kiedy wpadł do komnaty Aaruna, zastała go tylko pustka i hulający pomiędzy firanami zimny wiatr. Miał tylko jedenaście lat, był naiwnym, małym chłopcem, nie zdawał sobie sprawy z utraty brata, póki nie stała się ona tak namacalna. Na stoliku nocnym leżały dwa listy, jeden do rodziców, drugi skierowany do niego, jakby starszy książę wiedział, że jego braciszek zjawi się w jego azylu jako pierwszy. Stał tam, spoglądając na fruwające zasłony, ściskając w dłoniach kopertę i po prostu płakał. Mały książę nigdy przed nikim się nie przyznał, że to on pomógł uciec bratu. Nie mógł powiedzieć, że to dzięki jego zaangażowaniu ulubiony książę zniknął. To była druga okropna decyzja podjęta dla dobra ogółu.

Kerenoto wzdrygnął się, nie pozwalając, by wspomnienia pierwszej sytuacji zalały jego umysł. Poprawił mankiety koszuli i, westchnąwszy ciężko, wyszedł przed zamek. Żar lał się z nieba, niemalże od razu oblewając twarz księcia potem. Musiał się przewietrzyć, odetchnąć, nie myśleć o tym wszystkim, co czekało na niego w murach pałacu. Słońce powoli zachodziło, ustępując miejsca nieprzejrzystej ciemności granatu. Chmury wciąż mozolnie płynęły po niebie, sprawiając wrażenie tak beztroskich. Od strony miasta dochodziło mnóstwo dźwięków, które mimo tak wielkiego podobieństwa do tego, co działo się w pałacu, koiło jego nerwy. Na rynku również wszyscy przygotowywali się do Zawierzenia, jednak atmosfera miała się całkowicie inaczej. Bez problemu dało się rozróżnić śmiech kwiaciarki, ozdabiającej swoimi zbiorami główną aleję. Zamykając oczy słyszał głos rudej pieśniarki, która dostąpiła zaszczytu śpiewania dla największej śmietanki towarzyskiej, jaka miała zjawić się w pałacu. Gdzieś w oddali brzmiały szczęki ocierającej się o siebie stali mieczy, gdy najodważniejsi wojownicy ćwiczyli przed pokazami. Cała Erladia żyła Zawierzeniem, a nie urodzinami księcia. Nie mógł mieć im tego za złe, a jednak nie potrafił inaczej. Był synem króla, zawsze miał to, czego chciał, a, wbrew wszystkiemu, ciągle czuł, że czegoś mu brakowało. Dostawał tysiące prezentów, ale tylko jeden prosto z serca. Od Cassie. Kerenoto wiedział, że ta dziewczyna była dziwnym szczęściem, jakie go spotkało, stając naprzeciw jego problemowi. Potrafiła postawić na swoim, sprzeciwiając się jego woli, jako jedyna. Może właśnie dlatego nie mógł pozwolić sobie na stracenie kogoś takiego. Kogoś, kto burzył idealny harmonogram książęcego życia. Czas wolny stał się marzeniem ściętej głowy w momencie, gdy z pełną świadomością przyjął na siebie ciężar dziedzica, dlatego też każdą, siłą wykradzioną chwilę samotności, kontemplował, smakował jak najdroższe wino. Miał już dość tych wszystkich sztywnych zasad.

Futra przestały ciążyć jej na barkach, gdy ze stłumionym dźwiękiem opadły na ziemię. Nie chciała myśleć, co by się stało, gdyby królowa dowiedziała się, że wszystkie materiały wylądowały na zimnej posadzce. Nie usprawiedliwiłyby ją żadne tłumaczenia, że droga ze szwalni w Felux do tej w pałacu była szalenie długa, a ona nie miała tyle siły. Kropelki słonego potu zrosiły jej czoło, a plecy rozbolały mocniej, gdy tylko spojrzała w karmin przyszłej sukienki małej księżniczki. Głęboki wdech pozwolił jej uspokoić serce, rozdygotane przez wysiłek. Wyklinając w myślach swój los, zaczęła wszystko zbierać.
– Nie utoniesz w tym wszystkim? – Usłyszała rozbawiony głos, przynoszący na myśl podmuch wiatru. Podnosząc głowę dostrzegła tak znajome jej czarne, długie włosy, powiązane w wiele warkoczyków, błękitne oczy, które musiała znać, nie wiedziała tylko skąd. Dziewczyna stała ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, z wielkim uśmiechem rozświetlającym jej twarz. Była piękna, nawet piękniejsza od Leshe. Jej blade policzki zdobiły różowe rumieńce, w oczach błyskały światełka, przypominające światło odbijane od tafli jeziora. Wysokie buty, czarne spodnie z wieloma kieszeniami, gruby, skórzany pas wyglądały groteskowo, niesamowicie kontrastując z urodą dziewczyny. Z pewnością bardziej pasowały jej strojne suknie, bogate szaty, misterne upięcia.
– Postaram się nie – westchnęła, sięgając po kolejne futro, które miało być ozdobnikiem szaty króla.
– Pomogę ci – zaoferowała i nie czekając na odpowiedź, wzięła do rąk mniej więcej połowę tego, co służka musiała zanieść. – Nie miałam okazji się przedstawić. Jestem Edette. – Delikatny uśmiech zburzył wszystkie bariery, sprawiając, że Cassie mogłaby powierzyć dziewczynie każdą tajemnicę. No, prawie każdą.
– Cass – odpowiedziała, z równie uprzejmym uśmiechem.
– Pamiętam cię. Dzisiaj wyglądasz sto razy lepiej, niż wtedy – zaśmiała się, a jej głos przyjemnie drażnił uszy.
– Wtedy? – służka zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc tego, co się wydarzyło.
– Oh, czyli jednak Leshe postawiła na swoje.

Nie musiała drążyć tematu, by wiedzieć, co się stało. Musiała gdzieś być, coś zobaczyć, w skutek czego Leshe uwarzyła swój eliksir, by ta zapomniała. W pałacu Vegeneus nie było to już niczym nowym, dziwnym. Wszyscy już się do tego przyzwyczaili. Dziewczyna o czarnych włosach okazała się niesamowitą osobą. Jej poczucie humoru trafiło w gusta Cass. Mimo że czuła się onieśmielona niespotkanym jej dotąd pięknem, ale nie zamieniłaby tego towarzystwa na nic innego. Obecność Edette była całkiem inna od wszystkich mieszkańców pałacu. Odskocznia od rzeczywistości była przyjemnie słodka, zwłaszcza w momencie, gdy wszyscy byli poddenerwowani zbliżającym się świętem. Wszystko to już robiło się toksyczne, bowiem ileż można było żyć w stresie? Zostało parę dni. Parę dni, by nastał spokój. Edette opowiadała wiele. Mówiła o pięknie Erladii, zachwycając się malowniczymi dolinami, które ciągnęły się wzdłuż koryt rzek. Chwaliła dzikość natury, opisując gatunki nieznanych jej do tej pory zwierząt. W jej głosie brzmiała niemalże dziecięca ekscytacja, gdy materializowała sobie przed oczami kolorowe ptactwo czy wijące się bluszcze. Ani razu jednak nie padło słowo o jej domie, nie mówiła nic, skąd pochodzi, ani kim tak właściwie jest. Wyglądała na szczęśliwą, co Cassie wydawało się zarazem piękne i głupie. Kiedy została sama ze swoimi myślami, podążając po kolejne zadanie, które czekało właśnie na nią, opluwała w głowie cały Etret. Czuła się zrównana z ziemią. Fakt, jeśli chodzi o urodę, nie dorastała Edette do pięt, jednak czy to było równoznaczne z tym, że zasłużyła na Potępienie? Nie było bowiem mowy, by tak charyzmatyczna i pełna wigoru osoba miałaby zostać tak ukarana. Za co miałaby pokutować? Za urok, jakim została obdarowana? Przecież nic takiego nie wchodziło w grę. Serce Cassie ogarnęło rozgoryczenie. Nie potrafiła zrozumieć, w czym była gorsza od szlachetnie urodzonych, od pięknych, od bogatych czy dostojnych. Przecież żyła tak, jak nakazywały Prawa. Nie mogła przecież cierpieć za błędy swoich rodziców, a przynajmniej to próbowała sobie wmówić.

Od Zawierzenia dzieliły go zaledwie dni, godziny. Czuł się sfrustrowany, dobity ilością obowiązków, które nań czekały. Jednak najbardziej z tego wszystkiego, Kerenoto po prostu się bał. Jego dłonie drżały, gdy pod osłoną nocy wymknął się z pałacu, obierając za cel ostatnie miejsce, w którym powinien znaleźć się przyszły król. Nogi same go prowadziły, choć rozum odmawiał, mówił, że to zła decyzja. On już nie słuchał niczego. Ani nikogo. Miał serdecznie dość. Wiatr był zimny, jakby chciał odwieść następcę tronu od błędu, jaki próbował popełnić. Porywistymi podmuchami smagał blade policzki chłopaka, burzył idealnie ułożoną fryzurę, która była jedynie próbą przed docelową formą. Nic mu nie przeszkadzało. Felux, jak każde miasto, miało wiele dzielnic. Tych bogatszych, jak i biednych. Tych prawych, ale i tych szemranych. Książę Kerenoto nie zmierzał do żadnej z nich. Mijał bogate rezydencje, z okien których padały jasne promienie światła zapalonych lamp. Piękny zapach wystawnych kolacji uderzył w jego nozdrza. Ale on nie chciał więcej takiego piękna. Szedł obok klasztorów, katedr, kościołów, z których płynęły cudowne pieśni setek głosów, wzywających swoich Diosów. Ludzie, którzy wierzyli w większe dobro. W Dobro, które zesłało im jego. Ale on nie był Zesłanym. On nie był... Mijał obskurne meliny, z których odór alkoholi, bliżej nieokreślonego dymu i nieprzenikniona wrzawa pijackich uniesień, wymykała się, uderzając go prosto w twarz, jakby uświadamiając, że nie na wszystko ma wpływ. Nawet jako książę. Nawet, jako król.

Felux zostało już dawno za nim, świecąc jasnym blaskiem w jego plecy, jakby nie chciało, by gdziekolwiek odchodził. Miasto otoczone było lasem, dlatego nie ważne, z której strony by nie wyszedł, było to po prostu niebezpieczne. Zwłaszcza dla przyszłego króla. Zboczył z kamiennej drogi, na ledwo udeptaną ścieżkę. Książę Kerenoto czuł się uzdolniony w złych decyzjach, a to była kolejna z nich. Dróżka była długa, prowadziła przez większe i mniejsze chaszcze, które zahaczając się o bogatą szatę, rwały ją na kawałeczki. Jednak jego to nie obchodziło. Las zagęszczał się z każdym jego krokiem. Słabe, srebrne światło nie potrafiło przebić się przez gęstwinę drzew, dlatego też skąpany w ciemnościach, musiał polegać jedynie na swojej intuicji. Wystające korzenie, pieńki małych, uciętych drzewek, a nawet drobne żyjątka pałętały się pod nogami, próbując odwieść go od tego miejsca. Jednak Kerenoto nie słuchał. Mimo okropnego poczucia strachu, jakie towarzyszyło mu odkąd postawił stopy na miękkiej ziemi, wciąż szedł przed siebie. Może już nie tak sprężystym i pewnym siebie krokiem. Może już nie z tak wyprostowaną i dumą postawą. Niemniej, wciąż do obranego celu. Z gęstwiny dochodziły tylko hukania sów, skrzeczenia jakich drapieżników. Raz nawet stanął na ogon przygłuchej kunie. Zza rozłożystych drzew wyłoniła się stara, obskurnie wyglądająca chatynka. Każdy postronny pomyślałby, że mieszkańcy już dawno ją zostawili. Jednak on nie był postronnym. Z trwogą w sercu zapukał w rozpadające się drzwi. Miał cichą nadzieję, że jednak nikt nie otworzy.

– Spodziewałem się ciebie, książę. – Serce zatrzymało mu się na moment, gdy w wejściu pojawił się staruszek, podparty o wystruganą, drewnianą laskę. Przełknąwszy ślinę, wszedł do środka, zaproszony gestem ręki. Mały ganeczek wcale nie wyglądał, jakby miał pasować do rozpadającej się chaty. Nic nie okazało się takim, na jakie wyglądało. Kerenoto zatrząsnął się nieco, czując jakby muśnięcie czegoś w swoich włosach. Krzyknął, odskakując w momencie, gdy zrozumiał, że straszny staruszek chwycił jego włosy w swoją dłoń, zaciskając je i ciągnąc tak, że chłopak miał ochotę je sobie odciąć. – Nie bój się, nie musisz się bać – te słowa sprawiły, że młodzieniec zaczął denerwować się jeszcze bardziej. Chatynka miała dziwną aurę, która napawała go niepokojem i gdyby mógł, wycofałby się, ale było już za późno.
– Nie boję się – powiedział hardo, bardziej chcąc upewnić w tym siebie, niż przekonać kogokolwiek innego. – To ja jestem twoim księciem, nie masz prawa podważać mojego autorytetu – jego głos drżał, dlatego odchrząknął, symulując kaszel. Co ja tu, do cholery, robię? pomyślał. Starzec uśmiechnął się upiornie.
– Co cię do mnie sprowadza, mój panie? – Nie wiedział. Nie miał pojęcia, co popchało go do pojawienia się w walącej się chatynce na skraju lasu.
– Musisz mi pomóc. – Jesteś idiotą, szumiało mu w głowie. Popełniasz błąd. Zapłacisz za to. Będziesz cierpiał. Jednak Kerenoto nie słuchał. Był księciem Erladii i nikt nie mógł wiedzieć lepiej od niego samego, czego potrzebuje albo co będzie dla niego dobre. Drzwi chatynki samoistnie zamknęły się z hukiem. Zanim zdążył powiedzieć choćby słowo więcej, Kerenoto Rezuro daVerres zrozumiał, że był królem złych decyzji.

Dopiero późną nocą Cassie mogła wrócić do swojej komnaty. Czuła się wykończona, a miarowy stukot butów o posadzkę wcale nie pozwolił jej się choć odrobinę rozbudzić. W butelce przelewały się resztki kawy, której nie zdążyła dopić przez to zabieganie. Dziewczyna w dniach takich jak ten, była szalenie wdzięczna Ziemianom, którzy kiedyś pojawili się na Etrecie, za tak cudowny napój. Jej kroki były powolne, myśli pędziły z jednego końca na drugi. Dałaby wszystko, żeby całe te przygotowania dobiegły końca. Minęła salę tronową, ziewając przy tym przeciągle. Włosy podskakiwały wesoło, uwolnione od gumki, która musiała pęknąć gdzieś wciągu dnia. Poplątane, rozkudłane i odwrócone w cztery strony Etretu, sprawiały wrażenie, jakby od dawna nie widziała szczotki. Kompletnie nie przeszkadzał jej fakt, że zamek już praktycznie spał, mogła po prostu iść, pogrążona w swoich myślach, nie przejmując się nikim innym. A miała tak wiele do przemyślenia. Bała się momentu, w którym prawda wyjdzie na jaw. Nie chciała patrzeć w oczy ludzi, na których jej zależało, kiedy mówiłaby, że jest Potępioną. Nie chciała widzieć odrazy malującej się na tych twarzach. Przed oczami miała obraz pani Nilii, która, choć starała się ze wszystkich sił, nie potrafiła zakryć strachu. Przecież nikogo nie zabiła! Dlaczego więc została Potępioną?! Żyła tak, jak przystało, zawsze starała się być uprzejmą osobą, czasami tylko nie wystarczało jej cierpliwości, ale to przecież zwykła, ludzka cecha. Nie chciała już więcej płakać. Cassie czuła, że wykorzystała limit łez na naprawdę długi czas. Wiedziała, że nie mogła zostać w pałacu dłużej.

Spowolniła kroku, zdejmując przy okazji buty. Chłodna posadzka przyjemnie koiła wykończone stopy, jednak nie potrafiła spowolnić biegnących myśli. Granatowa spinka zsunęła się z włosów, upadając na ziemię, jednak ona nie miała nawet siły, żeby się po nią schylić. Cisza, która ją otaczała była tak głośna. Jakby każda komórka jej ciała krzyczała, wrzeszczała wręcz. W głowie jej huczało, nogi dygotały, a ręce pociły się ze stresu i nadmiaru wszystkiego. Z każdą chwilą zbliżała się do komnaty służących, nawet jeśli chciała odwlekać to w nieskończoność. Bała się tam wracać. Cass zatrzymała się na chwilę z konieczności, chcąc jedynie poprawić zaginającą się sukienkę, a z rękami pełnymi różnych rzeczy było to niemożliwe. Założyła włosy za ucho, gdy wydawało jej się, że coś usłyszała. Buty ponownie pochwyciła w dłonie, podnosząc głowę, tym razem pewna, że się nie przesłyszała. Słyszała czyjś szloch i bardzo dobrze wiedziała, czyj. Skierowała swoje kroki ku komnacie małej księżniczki. Spod drzwi padała jasna smuga światła, utwierdzająca ją w przekonaniu, że ktoś tam jeszcze nie spał. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, otworzyła drzwi, wchodząc do środka jak do siebie. Lúrée siedziała na swoim łóżku otoczonym misiami, z niezwykle miękką, puchową pierzyną i chowała twarzyczkę w dłoniach, chcąc powstrzymać głośne napady szlochu. Nie tylko moje serce postanowiło nagle się obudzić pomyślała służka, zakładając kosmyk włosów za ucho.
– Księżniczki nie płaczą. – Mała wzdrygnęła się ze strachu, słysząc czyjś głos, w połączeniu z uginającym się materacem.
– Czego tu chcesz? – chlipnęła, ocierając łzy.
– Dobra wróżka szepnęła, że ktoś potrzebuje skrzata do pomocy. No wiesz, bibbidi-bobbidi-boo, czy coś – księżniczka zachichotała, jakby na chwilę zapominając, że dopiero płakała. – Co w trawie piszczy?
– Dlaczego księżniczki nie mogą płakać? – Cassie westchnęła, kiedy jej pytanie zostało zignorowane. – Przecież też są małymi dziewczynkami. – Poprawiła się na łóżku i zaczęła mówić, choć w zasadzie nawet nie wiedziała, czy miało to sens.
– Księżniczki muszą być silne – zaczęła, ważąc każde słowo, jednak wciąż nie będąc ich pewna. – Muszą pokazywać swoim poddanym, że jest po co walczyć.
– Walczyć? Ale przecież nie ma wojny. A przynajmniej nie u nas. – Lúrée skrzyżowała ręce na piersiach i zmarszczyła nosek, nie rozumiejąc, co starsza dziewczyna miała na myśli. W dziecięcej główce wszystko wyglądało prosto. Jeśli trzeba się było uczyć, to dlatego, że się nie wiedziało, a nie po to, by poszerzyć wiedzę. Kiedy musiała ćwiczyć, to znaczy, że nie umiała, a nie szlifowała umiejętności.
– Nie potrzeba wojny, żeby z czymś walczyć. Każdy z nas ma jakieś problemy, to są nasi przeciwnicy. Nasze słabości, lęki. A księżniczki są po to, żeby nauczyć swoich poddanych bić się o to, na co zasługują. – Cassie wypięła pierś do przodu, próbując pokazać małej, że wierzy w swoje własne słowa. Dziwna, bliżej nieokreślona myśl kręciła się w jej głowie, coś kłuło ją obok serca, a przede wszystkim, skóra na plecach paliła, jakby płonęła żywym ogniem. Jednak musiała odsunąć wszystko na bok. Przy księżniczce trzeba było być niezwykle ostrożnym. Jej dziecięce zachowanie czyniło ją straszną gadułą, zawsze wszystko wiedziała i paplała na prawo i lewo.
– Ale oni się zbuntują, prawda? Wywołają rebelię i zrzucą tatusia z tronu? A później braciszka. Mamusia tak mówiła do Silenz, gdy myślały, że już śpię. – Starsza odkaszlnęła, przez za szybko połkniętą z szoku ślinę. Nie tego spodziewała się usłyszeć z ust ośmiolatki. – Czy to nie jest powód, żeby mała księżniczka mogła płakać? Nie wolno płakać, gdy się czegoś boi? – Cassie założyła kosmyk włosów za ucho, starając się poprawnie dobrać słowa, jednak nic nie mogło przejść przez jej gardło. Lúrée była stanowczo za młoda, by przejmować się potencjalnymi zamachami, rebeliami, rewolucjami. Nie była wystarczająca dojrzała.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Książę Kerenoto poradzi sobie ze wszystkim, obiecuję.

Cass nie wiedziała, czy powinna składać takie przysięgi, jednak słysząc uspokajający się oddech księżniczki, pomyślała, że podjęła dobrą decyzję. Musiała tylko wierzyć w swojego przyjaciela, że będzie dobrze rządzić państwem. Że nie będzie jak ich ojciec.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top