2✨Trzy dziwne płaszcze
Dzień był szalenie parny, jednak Cassie to nie przeszkadzało, by w teoretycznie wolnym czasie wypełnić parę dodatkowych zleceń. Potrzebowała pieniędzy, by móc zaopatrzyć sierociniec w zapasy żywności, które powoli się kończyły. Pani Nilii potrzebowała funduszy na leczenie jednego z wychowanków, który złamał sobie nogę, spadając z drzewa. Nie wspominając już o tych wszystkich lekach, które powinna kupić dla siebie, ale nie miała tyle oszczędności. Niestety, życie w Felux drożało, a wiązało się to z nieubłaganym zamknięciem placówki, na co Cassie nie mogła pozwolić. Chociaż przez myśli wielokrotnie przemykał jej pomysł zwrócenia się o dofinansowanie do króla, to coś ją przed tym blokowało. Wprawdzie, władca Rezuro miał niezwykle miękkie serce i z jego strony nie obawiała się niczego, jednak do królowa Vilare miała ostatnie słowo w praktycznie każdej sprawie. Cass wiedziała, że w najbliższym czasie czeka na nią największa batalia, jaką może stoczyć w wieku szesnastu lat. Walka o ideę.
Uliczki Felux były zapełnione jak w zwyczajne popołudnie. Mieszkańcy spieszyli się, biegali pomiędzy straganami, kupując różne potrzebne im produkty. Cassie lubiła zatrzymać się przed stoiskiem pani Flureen, która zdecydowanie najczęściej korzystała z przychylności losu, która postawiła ją w Erladii. Pod wpływem delikatnych ruchów dłońmi kobiety, wszystkie rośliny kiełkowały natychmiast, ukazując nabywcom swoje kolory i zapachy. Kiedy ktoś już się zdecydował, od razu chowały się, najczęściej wracając do stanu nasiona. Widok ten zawsze zachwycał tak samo, nawet jeśli wszyscy rodowici Erladczycy posiadali takie umiejętności. Cassie do nich nie należała, dlatego też szalenie zazdrościła tego poczucia przynależności. W sierocińcu dzieci uczestniczyły w specjalnych zajęciach, na których uczyły się panować nad emocjami, które w znacznej mierze wpływały na posiadane umiejętności. Oczywiście, brała udział w takowych lekcjach, jednak nic to nie zmieniało. Wiedziała, że nigdy nie była prawdziwą Erladką i to sprawiało, że im dłużej mieszkała na dworze królewskim, tym mocniej zaczynała nienawidzić swojego losu. Zdawała sobie sprawę z tego, że była szalenie niesprawiedliwa, w końcu ktoś, w jakimś sensie, ją przygarnął, jednak nie sprawiało to, że życie zdawało się przyjemniejsze. Cassie nigdy nie zaznała rodzinnej miłości, jedyną osobą, która dała jej poznać ciepła, była ciocia Luvieres.
Kolorowe elewacje budynków nadawały miastu sielskiej natury, która sprawiała, że wiele mieszkańców Etretu uwielbiało je odwiedzać. Jedno trzeba było przyznać, Felux mamiło swymi licznymi atrakcjami, a świadomość, że każdego dnia, punktualnie o siedemnastej dwadzieścia osiem, rodzina królewska pojawiała się na jedynym balkonie, który znajdował się na przodzie zamku, skąd wszyscy mogli ich zobaczyć. Ludzie zbierali się, by podziwiać władców Erladii. W tym czasie rynek nieco pustoszał, na dosłownie piętnaście minut, by później zalała go kolejna fala turystów. Cassie w tym czasie musiała zrobić zakupy przy straganach, gdzie zawsze był największy ruch. Tego dnia co prawda była zwolniona z większości dworskich sprawunków, została wysłana jedynie po dziesięć różnych bukietów, by królowa Vilare mogła wybrać najpiękniejszy wzór, by setkami takim kompilacji przyozdobić zamek. Bankiet urodzinowy księcia zbliżał się nieubłaganie. Zostały zaledwie trzy tygodnie, do najważniejszych urodzin Kerenoto i dnia, który miał zostać opisywany w księgach Wielkiej Biblioteki, by został zapamiętany na wieczność. Atmosfera na dworze stawała się coraz bardziej napięta. Mimo wybranych kolorów szat, obrusów, a nawet zasłon czy wosku świec, królowej ciągle przychodziły na myśl coraz to nowsze zmiany. Służba marzyła tylko i wyłącznie o odpoczynku, a Cassie wiedziała, że im bliżej uroczystości, tym mniej czasu miała dla sierot. Nim ruszyła po kwiaty, zaniosła pani Nilii torbę pełną starych materiałów, których chciała się pozbyć Silenz, by starsze dziewczynki mogły nauczyć się szycia, a przy okazji zrobić parę ubranek dla maluszków. Nie mogła zostać dłużej, jak zwykła, bo wiedziała, że Fluu dostawała już szewskiej pasji, czekając na jej pomoc w kuchni.
Wielkie bukiety zasłaniały jej drogę, przez co musiała szalenie uważać. Spieszyła się, była już spóźniona, a zamek jakby się oddalał. Minęła dom ciociu Luvieres, który niezmiennie wydawał się jakby żywszy od innych. Mały kos skakał wesoło po ogródku, zięba śpiewała na jednej z gałęzi drzewa, a szpak szukał w ziemi robaków. Parę wiewiórek wygrzewało się na słońcu, czekając, aż ciocia przyniesie kolejną garść orzechów. Ale Cassie nie miała nawet czasu tam spojrzeć. Tumany kurzu, jakie tworzył letni wiaterek, szczypały ją w oczy i osiadały na różowawych policzkach. Z dworskich ogrodów dobiegał radosny śmiech księżniczki, która najwidoczniej udała się na konną przejażdżkę. Z okna komnaty pary królewskiej wydobywały się chmurki dymu z fajki władcy. W kuchni brzmiały tłuczone naczynia, myte garnki i skwierczał olej. Cass przywitała swoją codzienność ciężkim westchnieniem. Kwiaty wcisnęła Dominico - głównemu floryście dworskiemu, który z wielkim uśmiechem podążył pokazać je królowej. Zdążyła złapać włosy w prowizorycznego koka zaraz na czubku głowy, po czym ktoś przełożył przez nią kuchenny fartuch i postawił przed wielkim garem zupy. Nie miała czasu nawet się przywitać, zanim zaczęła wykonywać polecenia. Mieszenie ciasta na smakołyki, które musiały postać dobre półtorej tygodnia, by wypieki zmiękły i nabrały aromatu, gotujące się wielkie gary wody, piszczące patelnie wypełnione złotym olejem, stukające naczynia i wiecznie spocone czoło nie były ulubionym zjawiskiem Cassie, jednak musiała przyznać, że w kuchni nie dało się nudzić.
Do komnaty jak zawsze wracała wykończona, brudna i pozbawiona chęci do życia. Tak strasznie zazdrościła Fluu jej wiecznego optymizmu i nieschodzącego uśmiechu. Dałaby tak wiele, by nie być sobą. Księżyc już od dawna górował na nieboskłonie, a jego delikatny, srebrny blask był wystarczający, by oświetlić komnatę na tyle, żeby wystarczyło to dziewczętom. Cassie zdążyła rozpleść warkocza, który zrobiła jej Leshe, oraz zrzuciła brudny fartuszek, wiedząc, że czeka na niego pranie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Przez fakt, że Fluu zamknęła się w łazience, a Le jeszcze nie wróciła, podeszła, by je otworzyć. Jej oczom ukazał się Jesse, mistrz kuchni, cały zdyszany, jakby przebiegł przynajmniej pół zamku.
– Ty... Leshe... – dyszał. Cassie pokręciła głową i poprosiła, by się uspokoił. Gdy mężczyzna nabrał już powietrza w płuca i mógł normalnie mówić, podjął kolejną próbę przekazania informacji. – Ty i Leshe jesteście wzywane do króla. Coś... się stało, tak mówił Youshue. Ponoć ktoś... przyjechał – poinformował. Wielki szok wymalował się na twarzy Cass. Nie zdziwiłaby się, gdyby chodziło tylko i Le, dziewczyna była bowiem nimfką, która potrafiła wnikać ludziom w dusze i myśli, dlatego też była częstym gościem podczas ważniejszych spotkań, jako wykrywacz kłamstw, jednak po co król miałby wzywać zwykłą sierotę?
– Już idę – powiedziała, wygładzając ze stresu materiał sukienki i głośno przełykając ślinę. Musiała popełnić jakiś błąd.
Droga na salę tronową wydawała się jakaś dłuższa. Serce podchodziło jej do gardła. Od zawsze chciała pozostawić za sobą życie dwórki, ale mając przed oczami scenę, w której król mógłby ją wyrzucić na zbity pysk za jakieś przewinienie, zaczęła się bać. Zrozumiała, że jest całkowicie uzależniona od dworu. Nie miała nawet złamanego grosza, by gdzieś się zatrzymać. Cassie wiedziała, że jeśli tylko król zacznie swój długi monolog, padnie na kolana i zacznie błagać o wybaczenie. Musiała zostać, bo gdzie indziej miałaby się podziać? Przez wrota weszła jak na ścięcie. Ogromną gula utknęła jej w gardle. Nie potrafiła nawet podnieść głowy, by spojrzeć komukolwiek w oczy. Tylko co zrobiła nie tak? Dziewczyna poczuła ciepłą dłoń na swoim ramieniu, co dodało jej nieco otuchy. Odgarnęła włosy, dzięki czemu dojrzała, że to Leshe stała obok niej i wtedy też odważyła się unieść delikatnie brodę do góry. Król Rezuro wcale nie wyglądał na wściekłego, co dziwniejsze - był jakiś poddenerwowany, może nawet zestresowany. Jego żona za to starała się utrzymać maskę spokoju, która powoli zsuwała się z twarzy i ukazywała słabość, a na to królowa nigdy nie pozwalała. Na tronie obok rodziców, siedział książę, wyraźnie znudzony, ale jego palce u dłoni chodziły z podekscytowania. Sytuacja ta wyglądała na tyle groteskowo, by Cassie zmarszczyła brwi w niezrozumieniu. Nim zdążyła się odezwać, drzwi Sali otworzyły się, a do środka weszły trzy zakapturzone postacie. Serce jakby jej stanęło, nie miała pojęcia, czy powinna być świadkiem tego spotkania. A może to tylko sen? - przeszło jej przez myśl. Musiała śnić, w przeciwnym wypadku nigdy nic takiego by się nie stało. Postacie miały na sobie długie płaszcze w dość niespotykanych kolorach, jak na wędrowców bądź dostojników. Jako pierwszy, w akompaniamencie plecaków zrzucanych na ziemię, spadł kaptur w odcieniu malachitu, który ukrywał pod sobą długie, prawie czarne pukle włosów wysokiej dziewczyny. Gdyby tylko nie stała do mnie tyłem - myślała Cass, całkowicie zafascynowana przybyszami. Dwórka wpatrywała się w plecy zakryte malachitowym odzieniem na tyle uporczywie, że na ciemnych włosach dostrzegła liczne, malutkie warkoczyki, w które wplecione zostały kwiaty. Drugi w kolejności zrzucony został kaptur w kolorze rubinu. Spod niego wyłonił się misternie upleciony warkocz brązowych włosów, które jakoś w połowie przechodziły w ognistą czerwień, jakby płonęły żywym ogniem. Dziewczyna zarzuciła splotem do tyłu, przez co Cass otworzyła szerzej oczy. Jeśli myślała, że to pierwsza przybyszka miała piękne, długie włosy, to widząc te, należące do drugiej dziewczyny pozbawiły ją wszystkich wątpliwości. Nie od dawna wiedziała, że warkocz dość mocno optycznie skracał włosy, a ten leżący na rubinowej szacie, sięgał prawie podłogi. Cassie czekała, by i trzeci kaptur został zrzucony, jednak nic takiego nie miało miejsca.
– Wasza wysokość, pani Vilare. – Dziewczyna w ciemnych włosach dygnęła, a widząc siedzącego nieopodal księcia, westchnęła głośno. – Książę – jak wcześniej jej głos przepełniony był respektem, tak teraz nabrał wywyższającego się tonu, jednak dla Cassie wciąż wydawał się tak delikatny i przyjemny. Gdyby mogła go do czegoś porównać, z pewnością byłby to lekki, letni podmuch wiatru. Ciepły dreszcz przeszedł przez jej ciało, a jakieś dziwne podniecenie i podekscytowanie krążyło w żyłach, jakby zamieniając się z krwią.
– Edette, – król skinął głową w kierunku dziewczyny z dumnie wypiętą piersią – Fiithinoelo, – wzrok przeniósł na posiadaczkę długiego warkocza, co spotkało się z subtelnym ukłonem – Jo...
– Skończmy te formalności – głos dobiegał spod ametystowej peleryny, a brzmiał on dziwnie i szorstko. Z pewnością należał do chłopaka, bo jego tubalne tony za żadne skarby świata nie mogły wydobywać się z gardła kobiety. – Jeśli się nie mylę, nie mamy zbyt wiele czasu. Przejdźmy zatem do konkretów. – Król skrzywił się nieznacznie, ale niemalże od razu odzyskał rezon i pokiwał głową.
– Więc... kto się odezwał? – Cassie poruszyła się nieznacznie, co musiał zauważyć książę, który uśmiechnął się pod nosem. – Rozumiem, że był to ktoś na tyle ważny, byście wyruszyli w szalenie długą i męczącą podróż. Może wolelibyście na dzisiaj odpocząć? Myślę, że to byłaby wygodniejsza propozycja. Cassie zaprowadzi was do przygotowanych komnat, prawda, Cassie? – władca zwrócił się do stojącej w kącie sali dwórki. Krew odpłynęła jej ze stóp, Jesse najwidoczniej zapomniał poinformować jej o czymś tak szalenie ważnym, a szok potęgował fakt, że król zwrócił się do niej zdrobnieniem. W głowie już wyklinała jego zapominalstwo i całkowicie szczerze miała ochotę udusić przyjaciela gołymi rękami. W tym czasie wszystkie twarze obróciły się w jej kierunku. Dziewczyna dygnęła koślawo, przytakując i czerwieniąc się przy tym. Spojrzała na przybyszów, a serce waliło jej jak oszalałe. Edette, która była posiadaczką ciemnych, prostych włosów, spoglądała w jej kierunku z delikatnym uśmiechem. Jej wielkie, niebieskie oczy przypominały barwą błękitną toń jeziora, a odbijały się w nich wesołe iskierki, które potęgowały przyjemną aurę, jaka się wokół niej unosiła. Cassie przerzuciła swój wzrok na drugą dziewczynę, której imienia nie mogła zapamiętać, było zbyt wymyślne, trudne. Jej skóra była znacznie ciemniejsza, niż u Edette. Oczy miała jakieś zamglone, jednak wciąż tlił się w nich ogień. Płomyki świec w całym pomieszczeniu jakby przechylały się, by być jak najbliżej niej. Spod ametystowego kaptura natomiast nie było widać nic. – Może zostać. Jeśli to będzie konieczne, Leshe zaparzy ziół, by zapomniała. – Chłopak skinął głową na słowa władcy. Nimfka dygnęła subtelnie, gdy oczy przybyszy przeniosły się na nią. Uśmiechnęła się, a dwie dziewczyny odwzajemniły to potwierdzając przypuszczenia młodej dwórki. Znali się.
– Myślę, że to nie będzie konieczne. Poradzimy sobie sami – odezwał się zakapturzony młodzieniec.
– Któż więc się skontaktował? – królowa nie pozwoliła już dojść do głosu swojemu mężowi, przejmując pałeczkę.
– Mówił, że jest odźwiernym w sierocińcu. – Cassie w jednej sekundzie stanęło serce. Samo wspomnienie człowieka, który oddał jej wszystko co miał, sprawiało, że łzy same napływały jej do oczu. To on nauczył ją współczucia i kierował kroki w stronę dobra. Nie wiedziała jednak, czy to o niego chodziło, przecież w całej historii sierocińca odźwiernych było wielu, jakaż więc była szansa, że wuj Erulet był tym, któremu dało się odezwać. Tak bardzo tęskniła za jego ciepłym, pełnym troski spojrzeniem. Dałaby wiele, by choć jeszcze jeden raz usłyszeć ojcowski ton głosu, przynoszący na myśl strzelające polana drewna w ognisku, nawet wtedy, gdy tłumaczył jej, co zrobiła źle, jaki popełniła błąd. – Odszedł dobre lata temu. Mówił, że zostawił tu dziecko. Prosił, żebyśmy po nie przyszli. – Uśmiech zszedł z twarzy księcia, za to wielki szok malował się u Cass.
– Dlaczego odezwał się zwykły klucznik? – rzucił Kerenoto, a jego głos dosłownie ociekał pogardą. – Przecież to szlachetne doświadczenie. Nigdy dotąd nie kontaktował się nikt spoza magnackich rodów.
– Ten zwykły klucznik najwidoczniej ma w sobie więcej magnackich cech niż przewspaniały książę – Cassie próbowała nie parsknąć śmiechem, za to Edette nawet tego nie ukrywała. Trzecia przybyszka wciąż milczała.
– Proszę was, zachowujcie się. – Leshe zachichotała cichutko, widząc, jak król uderzył w tył głowy swojego syna, w momencie, gdy królowa ponownie przeniosła wzrok na trójkę gości.
– Co tu się dzieje? – szepnęła Cass, stając na palcach, by sięgnąć do Le.
– Wytłumaczę ci w komnacie. Na razie cisza.
Cassie nie rozumiała przynajmniej połowy tego, czego dotyczyła rozmowa. Stała tylko, przyglądając się wszystkim bardzo uważnie. Królowa Vilare wyglądała pięknie, jak zwykle zresztą. Jej złociste włosy niemalże zlewały się z bogatą, misternie zrobioną koroną, która jak zawsze zdobiła sam czubek głowy. Kolia z drogich kamieni odbijała światło świec i księżyca, tworząc kolorowe refleksy na suficie pomieszczenia. Chłód wdzierał się przez otwarte okna, otulając Cass z każdej strony. Podmuchy wiatru bawiły się trzema kolorowymi pelerynami, co chwila zaczepiając je o siebie lub delikatnie podnosząc. Karminowa suknia podkreślała bladą karnację królowej, a długie paznokcie, którymi stukała w podłokietniki krzesła wyglądały na zadbane i nie sfatygowane ciężką pracą. Król gładził swoją siwawą już brodę, z uwagą przyglądając się zajętemu tłumaczeniami przybyszowi w fioletowej szacie. Zmarszczone brwi i noga nerwowo chodząca pod okryciem nadawały nieco groteskowego wyglądu. Król Rezuro zawsze przypominał poczciwego wuja, jako jedyny z rodziny królewskiej nie denerwował się za często, wolał załatwiać wszystko w pokojowy sposób. Jego syn był całkowitym przeciwieństwem. Mimo tego, że wszem i wobec miał opinię uczonego, inteligentnego człowieka, to dojść z nim do porozumienia to była sztuka i kawałek. Książę wyglądał na znudzonego, podpierał głowę na łokciu i przewracał oczami na każdy gest przybysza. Bawił się co jakiś czas pierścieniem, ignorując posiadacza ametystowej peleryny, podnosząc wzrok jedynie wtedy, gdy odzywała się dziewczyna spod malachitowej szaty. Leshe stała tylko, kręcąc co chwila nosem i mrucząc coś do siebie.
Tego wieczoru gwiazdy nadal nie świeciły, chociaż królowa tęsknie spoglądała na ciemny widnokrąg. Wydawało się, że w jej oczach tliła się jakaś dziwna, niezrozumiała nadzieja, że jeszcze kiedyś je zobaczy. Drzewa za oknem falowały na wietrze, zaczepnie trącając gałęziami o witraże, tym samym co chwile wyprowadzając z równowagi posiadaczkę grubego warkocza. Fiithinoela przeskakiwała z nogi na nogę, czując w opuszkach palców tyle nieznanych jej dotąd aur. Unosiły się w powietrzu, jakby przekrzykując jedna drugą. Czuła delikatne podmuchy wiatru noszącego zapach świeżej trawy, zwiastujące Edette. Na tym też próbowała się skupić, by nie wypaść z rytmu, nie zgubić się w nurcie rozmowy. Stateczki z tematami płynęły niespokojnie, natrafiając na maleńkie sztormy nieporozumień. Niektóre topiły się w wirach kłótni, uprzednio tracąc żagle i uderzając o wielkie kłody, w skutek czego drewniane kadłuby niszczyły się, a woda sukcesywnie zalewała stateczki. Dlatego kurczowo trzymała się zielonej aury Edette z nadzieją, że nie będzie uosobieniem jednego z nich i jak one nie pójdzie na dno. Tumany ziarnistego, dziwnego kurzu jakby odcinały ją od stojących w bezpiecznej odległości dwórek. Granatowe światło próbowało wybić się ponad to, jednak im wyżej się podnosiło, tym dym coraz bardziej gęstniał, usilnie je zasłaniając. Znała ten rodzaj zasłony, dlatego też stres narastał w niej z każdą chwilą. Leshe nigdy jej nie używała. Czuła wszystko, co tylko znajdowało się w pomieszczeniu, ale tylko jednej rzeczy nie mogła rozpoznać. Fiithinoela czuła się bezsilna.
Kerenoto wcale nie był zadowolony z tej dziwnej wizyty. Miał wręcz szalone przeczucie, że nie skończy się ona dobrze. Jak dwie dziewczyny nie przeszkadzały mu aż tak bardzo, tak stale ukrywający się za kapturem chłopak działał na jego nerwy jak letnia woda w wannie na Lúrée. Nie rozumiał, czemu jego matka rozmawiała z wariatami w tak spokojny i przyjazny sposób. Zachowywała się, jakby miejsce miała jedynie zwykła, przyjazna pogawędka pomiędzy grupką przyjaciół. Ojciec natomiast, wiecznie pod pantoflem żony, choć sam wiele z rozmowy nie pojmował, a przynajmniej nie na tyle, by brać w niej czynny udział, co chwile szturchał syna, przypominając mu o wyprostowanych plecach i zachowywaniu się jak na księcia przystało. Kątem oka spoglądał na swoją przyjaciółkę, która aż chodziła z podekscytowania. Westchnął zażenowany, widząc radosne ogniki odbijające się w jej oczach. Gdyby to zależało od niego, Cassie w ogóle by nie przyszła, znając podejście dziewczyny do wszystkiego, co było jej dotąd nieznane. Był wściekły, nie był jedynie pewny, na kogo. Tyle czasu spędzał zamknięty w bibliotece, że z czasem zaczął mieć trudności w kontaktach międzyludzkich. Przestawał rozumieć niektóre zachowania, gubił się pomiędzy empatią, a współczuciem czy zwykłą litością. Tylko względem swojej siostry potrafił odczuwać coś innego, niż znudzenie, frustracje czy gniew. Tyle lat uczęszczał na obowiązkowe lekcje sztuki w każdej postaci, że w pewnym momencie stał się perfekcyjnym aktorem. Grał każdego dnia, ubierając coraz to nowsze maski i kostiumy. Nie przeszkadzało mu życie księcia, jednak uważał, że równie dobrze mógłby sobie poradzić jako zwykły Erladczyk. Kerenoto zapomniał jednak, że zamykając się w swojej komnacie, odseparował się od tych elementów człowieczeństwa, których uczył go Aarun. Bez brata był nikim i dobrze o tym wiedział.
Cassie nie rozumiała nic z tej rozmowy. Przyglądała się jedynie zmieniającym wyrazom na twarzy królowej czy króla. Jej przyjaciel siedział w takiej samej pozycji, kręcąc tylko nosem i mrucząc coś do siebie. Leshe ściskała jej ramię, przymykając co jakiś czas oczy i kiwając głową z niemą zgodą. Aż w końcu nastała cisza. Delikatny podmuch wiatru zdmuchnął ogień palący się na świeczkach, stojących najbliżej uchylonych okien. Huczał pomiędzy kolumnami, przynosząc na myśl żałosne zawodzenia dusz, które dopiero oczekiwały na uwolnienie. Księżyc świecił na tyle jasno, by swoją srebrną łuną oświetlał twarze przybyszów. Jego idealny okrąg wyłaniał się zza oparciami tronów, nadając wszystkiemu znacznie bardziej magicznej aury.
– Cóż, w obecnej sytuacji najlepszym pomysłem będzie dokończenie tej rozmowy jutro z samego rana – odezwał się w końcu król, a jego głos ociekał w wręcz namacalne zmęczenie. – Leshe, Cassie, – zielonooka zadrżała ponownie zadrżała na dźwięk zdrobnienia wydobywającego się z ust władcy – zajmijcie się proszę naszymi gośćmi. Przygotowane są dwie komnaty należące niegdyś do... Naszego starszego syna – głos króla zadrżał delikatnie, a jego dłoń zaczęła gładzić trzęsące się ręce małżonki. Samo wspomnienie księcia Aaruna sprawiało, że atmosfera stawała się na tyle ciężka, by można ją było ciąć nożem. Edette podniosła z ziemi swój plecak, który wyglądał na wypchany po brzegi i ciężki jak nigdy. Brudny, zielony materiał z pewnością był świadkiem wielu przygód i podróży. Ubłocony rąbek szaty nabrał ciemnego odcienia malachitu, brudna woda zostawiała za sobą brązową smugę na idealnie czystej posadzce. Matowe ślady butów wybijały się na błyszczących płytkach. Rubinowa peleryna była znacznie czystsza, widocznie zadbana. Światło świec odbijało się w materiale, tworząc niemalże lustrzane tafle. Tkanina musiała być droga i póki była czysta, widziało się to gołym okiem. Najwięcej mułu i szlamu naniosła jednak ametystowa peleryna. Cassie w duszy modliła się, by tym razem sprzątanie sali tronowej nie przypadło w udziale jej.
– Myślę, że to nie będzie konieczne. Mamy zapewnione... – Edette trąciła w bok swojego towarzysza, wciąż ukrytego pod kapturem, jakby ustawiając go do pionu. – Spokojnej nocy wasza wysokość, – młodzieniec, poprawiając swoją reakcję na propozycje, kiwnął głową w stronę króla, co spotkało się z identyczną odpowiedzią – pani. – Królowa uśmiechnęła się lekko, wskazując ręką boczne drzwi.
– Śpijcie dobrze, Caayatorum. Czujcie się zaproszeni na śniadanie. Służba podaje ciepły posiłek o ósmej jedenaście. Czasem spóźniają się o całe dwadzieścia osiem sekund, lecz trzeba im to wybaczyć, są szalenie zapracowani, zwłaszcza teraz – ciepły głos pani Vilare rozwiał atmosferę trudnej rozmowy, jaka miała miejsce wcześniej. – Jeśli pozwolicie, my również udamy się na spoczynek.
Książę Kerenoto słysząc to momentalnie zerwał się z miejsca, zostawiając za sobą chłód. Wrota trzasnęły, w akompaniamencie smutnego westchnięcia królowej. Leshe puściła ramię Cass, wypuszczając powietrze z płuc. Z jej nosa pociekła strużka krwi, jednak otarła ją szybko chusteczką, którą chowała w kieszeni i uśmiechnęła się pocieszająco. Była do tego przyzwyczajona. Nimfka nie była na tyle wprawiona w magii, by podołać tak długiej rozmowie, choć nic nie było w stanie zmusić jej do przyznania się. Mimo tego, że nie powiedziała niczego na głos, Cassie czuła, że była kluczowym elementem, dzięki któremu Leshe wytrzymała taki szmat czasu. Nie mogła zgodzić się, że to wszystko jej się podobało. Zielonooka była całkowicie przeciwna takiemu wykorzystywaniu umiejętności jakiegokolwiek mieszkańca zamku, jednak nie mogła postawić się władcy, który aprobował taki sposób życia, nie widząc w tym nic złego. A przynajmniej z pozoru. Szare włosy jej przyjaciółki zafalowały na wietrze, gdy zachwiała się, całkowicie wykończona. Delikatne kosmyki, przypominające nicie pajęczyny, poplątały się, gdy nimfka włożyła w nie palce, rozmasowując skronie. Cass zmarszczyła brwi wiedząc, że w tej sytuacji była całkowicie bezsilna.
Leshe uśmiechnęła się pokrzepiająco, ruszając w stronę wskazanych przez królową drzwi. Jej kroki były chwiejne, całkowicie pozbawione gracji, z jaką zwykle się poruszała. Nie wyglądała już, jakby płynęła pod nieboskłonem, odpychając się jedynie od delikatnych, białych chmur. Ociężale stawiane nogi odejmowały jej wiele. Gdy wrota zamknęły się za całą piątką, Cassie chwyciła przyjaciółkę pod ramię i mruczała coś wściekła pod nosem, również nie będąc w najlepszej formie. Jej nogi jakby nagle zaczęły się plątać, a korytarz wydawał się dziwnie długi i nienaturalnie wąski.
– Jesteś w coraz lepszej formie, Leshe – odezwał się chłopak, nieustannie skrywający swoje oblicze w czerni kaptura. Zielonooka pomyślała, że zaczyna ją irytować ta wymuszona aura tajemniczości. Ścisnęła mocniej palce na ręce wciąż chwiejnie kroczącej dziewczyny i zmarszczyła brwi.
– Skądże – zaśmiała się gorzko. Jej melodyjny głos ochrypł, wskazując na okropne zmęczenie. – Wiedziałam, że to nie zajmie chwili, dlatego, jakby to ująć, pożyczyłam nieco energii od niej – mówiąc to, uśmiechnęła się przepraszająco do ciężko dyszącej Cass. Ta odpowiedziała jedynie skinieniem głowy, skupiając się na prawidłowym stawianiu kroków.
– Wykorzystują cię – mruknęła Edette, poprawiając swoje włosy, które spływały kaskadami po ramionach. Z bliska wyglądała jeszcze dostojniej, niż w sali tronowej. Władczość i potęga, jakie emanowały z niej sprawiały, że młoda dwórka kuliła się w sobie. Nie czuła się nawet w połowie tak piękna i wyjątkowa jak przybyszka, spod malachitowej peleryny. – Nie powinnaś się na to godzić.
– Wciąż mamy dla ciebie miejsce – spod ametystowego kaptura wydobył się dźwięk pozbawiony jakichkolwiek uczuć. Leshe prychnęła cicho, nie obdarzając go swoim spojrzeniem.
– Podziękuję – jej głos ociekał frustracją i żałością. Cassie pogładziła ramię nimfki, by dodać jej nieco otuchy.
– To nie była nasza decyzja, Leshe – po raz pierwszy tego wieczora, dziewczyna odziana w palącą czerwień rubinu, odezwała się. Brzmiał on tak inaczej, niż w wyobrażeniach Cass. Ciepło tego tonu przynosiło na myśl skrzące się ognisko i strzelające polana, trawione przez okrutny żywioł. Wytworność brzmiała, wylewając się jak z przepełnionego obfitością kielicha. Idealna dykcja przynosiła na myśl uczonych Wielkiej Biblioteki Pamięci. Brzmiał tak idealnie, jak nic, co młoda dwórka dotąd za takie brała. – Gdybyś tylko chciała... – Smutna barwa, w jaką przemienił się żar ogniska, nieco rozkruszyła wcześniej obrażone serce Cassie. Ta dziewczyna po prostu wzbudzała zaufanie i empatię samym byciem.
– Nie. Decyzja została podjęta, nie będę się z Nim kłócić. – Rozmowa została przerwana i nikt nawet nie próbował do niej wracać.
W komnacie Leshe zaparzyła Cassie ziół, które sprawiły, że obrazy z całego dnia zamazały się, słowa wyparowały, a tak wyraźny został jedynie ten głos, brzmiący jak strzykające drwa w ogniu i trzy kolorowe peleryny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top