1✨Nasze, a Wasze

Pierwsze promienie wiosennego słońca wpadały do komnaty równo o szóstej trzydzieści pięć. Delikatny wietrzyk przemykał pomiędzy firanami, jakby chcąc zaglądnąć do środka. Fluu krzątała się w pomieszczeniu, podśpiewując cicho coś, co nuciła opiekunka w sierocińcu. Głos był jedynym instrumentem, jaki został w Erladii, a młoda dwórka została nim hojnie obdarowana przez los. Jej zbożowe włosy podskakiwały z każdym krokiem, skromna sukienka falowała, jakby przekomarzając się z wietrzykiem. Dzień powoli się zaczynał. Razem ze świergotem ptaków dało się słyszeć ciche jęknięcie wciąż leżącej w łóżku Cassie. Wiedziała, że już od dawna powinna być gotowa, jednak nigdy nie umiała wstać na czas. Dziewczyna ziewnęła przeciągle i starając włosy z twarzy, usiadła, by zaraz ponownie opaść w pierzynę. Jej spokój nie trwał długo, gdyż w wyniku próby ułożenia się wygodniej, zsunęła się z łóżka, lądując na zimnej posadzce. Fluu podskoczyła zdziwiona, na dźwięk spadającej masy, jednak widząc obolałą przyjaciółkę, zaśmiała się w głos. To był znak, że Cassie musi wstać. Zignorowała ciepłe promienie słońca, radosny wietrzyk i śpiewające ptaki. Zgarnęła jedynie swój uniform i niewiele się zastanawiając, ruszyła do łazienki. Po prostu bardzo nie lubiła wstawać, zwłaszcza z samego rana.
Poranki na dworze Vegeneus zawsze wyglądały tak samo. Księżniczka Lúrée niecierpliwiła się, gdy o szóstej czterdzieści pięć Cassie nie zjawiła się, by pomóc jej z wyborem sukienki, bo Silenz nigdy nie potrafiła trafić w jej gust. Później trzeba było poukładać wszystkie pluszowe misie w kolejności od największego do najmniejszego, każdego cmoknąć na dzień dobry, zaścielić łóżko i poukładać rozwalone zabawki, którymi mała arystokratka bawiła się, zanim zasnęła. Punkt siódma, Cassie musiała stawić się w komnacie księcia Kerenoto, jej najlepszego przyjaciela, by zagonić go do obowiązków, których jako przyszły władca z każdym dniem miał więcej. W tej czynności swoją pomocą zawsze służyła mała daVerres.

Ten dzień w zasadzie nie różnił się od innych. Cassie jak zawsze wyszła spóźniona, w drodze do komnaty połknęła jedną, małą bułeczkę, którą w pośpiechu wzięła od Jesse'go. Pieczywo było jeszcze gorące, a wylewająca się konfitura z owoców silinux, które uwielbiała królowa Vilare, parzyła w podniebienie. W pośpiechu wyjęła księżniczce amarantową sukienkę i poukładała pluszaki kolorami, co spotkało się z wielkim niezadowoleniem, dlatego też musiała je przekładać. Wiążąc w biegu fartuszek, nie zwracając nawet uwagi na rozwalającego się koka, wpadła do komnaty księcia. Kerenoto jak zwykle spał, zakopany pod miliardem poduszek, nawet mimo zbliżającego się lata. Wiatr, który wdarł się do pokoju przez otwarte okno, rozwiał potargane, mysie kosmyki służącej, kiedy biegała z jednego końca pomieszczenia na drugi, szukając szat przyszłego władcy. Mała Lúrée w tym czasie wskoczyła na łózko brata, gwarantując mu przy tym szybką i dość brutalną pobudkę.
– Dzień dobry, starszy braciszku! – Cassie zatrzymała się, ukradkiem spoglądając na księżniczkę. Jej piękne, złociste włosy okalały dziecinną, pucułowatą buzię. Była piękna, jak na ośmiolatkę. Poddani nazywali ją Erladzkim Aniołem, co, ze względu na urodę, wcale nie mijało się z prawdą. Ikony malutkiej daVerres można było kupić zaledwie dzień po jej narodzinach - była bowiem największym Darem dla królowej Vilare, ostatnim Darem od Gwiazd, o jakim kiedykolwiek słyszano. Rodzina królewska szczyciła się tym, że pomimo zgładzenia Meofonii, nie dość, że nie zostali Potępieni, to jeszcze otrzymali mały cud. Cassie nie wiedziała, na czym ono polegało, jednak wszyscy bali się tego, mało kto wypowiadał to słowo na głos.
– Dzień dobry, meree. – Piękność. Książę zawsze nazywał swoją siostrę pięknością lub cudem. Często mówił, że gdyby on był tak ładny, król Rezuro nie musiałby się martwić o przejęcie władzy. Kerenoto nigdy nie czuł się przystojnym. Nawet jeśli kobiety wzdychały na jego widok, a mężczyźni zaczynali czuć się zazdrośni. Jedyne, czego chciał, to czuć się inteligentnym. Całe dnie potrafił spędzać w królewskiej bibliotece, jednak wciąż było mu mało. Wiedział, że książki to nie wszystko, jednak nie potrafił wyjść swobodnie do ludzi, porozmawiać. Książę Kerenoto za bardzo obawiał się, że jego tajemnica ujrzy światło dzienne. Mógł słuchać, o swojej niespotykanej urodzie, przytakiwać matce, gdy ganiła go za kolejne opuszczone przyjęcie, ale nie potrafił nauczyć się z tym żyć. Wiedział, co się stanie, gdy lud się dowie. Wiedział, że nawet piękno mu nie pomoże.
– Czy przyjdzie dzisiaj ciocia Luvieres, Kerr? Przyjdzie? – Księżniczka zaczęła podskakiwać na łóżku, co spowodowało ciche jęknięcie u Cassie. Więcej roboty z samego rana. Mężczyzna spojrzał na służącą i uniósł brew.
– Jeśli Cassie zgodzi się pójść do Felux, to myślę, że możesz się spodziewać jej odwiedzin – odezwał się, podnosząc się do pozycji siedzącej. – Cassie?
– Oczywiście, tylko posprzątam to, co nasyfiłeś – zaśmiała się, spoglądając na swojego przyjaciela.
– Idź teraz, zawołam Silenz.

Wszyscy wiedzieli, że mała księżniczka nienawidziła czekać. Okazywało się, że pod piękną maską nie zawsze kryło się równie idealne wnętrze. Lúrée Meredithe daVerres była darem, który wolał nigdy nie zostać przekazanym. Każdy musiał być na jej najmniejsze skinienie. Piękny pakunek, paskudna zawartość. Wciąż usprawiedliwiał ją fakt, że była dopiero ośmiolatką, jednak nikt nie umiał nauczyć jej pokory. Na każdym kroku mówiła, że należy jej się, w końcu jest Darem, a nie było człowieka, który dolałby oliwy do głowy. Jedyną osobą, przy której mała księżniczka nabierała nieco powściągliwości, była Meide Luvieres, zwana przez wszystkich ciocią Luvieres. Była to najstarsza mieszkanka Felux, a wszystkie legendy głosiły, że jako ostatnia doświadczyła magii związanej z Świętem Perseidów, które zakończyło się wraz z istnieniem Zamglonej Krainy. Odkąd piętnaście lat temu nastało Czarne Lato, zbierając ze sobą największe w historii Etretu żniwo, nic nie było już takie samo. Cassie słyszała już chyba wszystkie legendy dotyczące tamtego czasu, jednak w żadnym wypadku nie miała dość. Spacer po Felux zawsze był tak szalenie przyjemny. Nie rozumiała, dlaczego Kerenoto nie dawał się namówić chociaż najkrótszą przechadzkę ulicami stolicy. Nawet Aarun, kiedy jeszcze mieszkał w zamku, chętnie przemierzał z nią mniej lub bardziej zamożne dzielnice. Cassie musiała przyznać, że brakowało jej najstarszego syna królewskiej pary. Odkąd wyruszył na poszukiwania Wędrownych Obrońców słuch o nim zaginął, co było ogromnym ciosem dla kochającego swoich władców ludu. Książę Aarun został pogrzebany w sercach swoich poddanych, a nawet dostał własny pomnik.

Mieszkańcy Felux byli naprawdę sympatycznymi ludźmi. Cała Erladia była krainą pogrążoną we wszechobecnym szczęściu. Poddani króla Rezuro, wraz z władcą na czele, władali fauną i florą. To oni zaopatrywali mieszkańców Etretu w warzywa, owoce, dbali o zwierzęta. Jeśli król wydał edykt, w którym mowa była o spadającej liczbie trzody chlewnej - wystarczyły cztery miesiące, by obory pękały w szwach. Ptaki potrafiły siadać na ramionach i śpiewać do uszu, ale nie w przypadku Cassie. Młoda służąca nie potrafiła tego wszystkiego zrozumieć. Erladczycy słynęli z tego, że kochali swoje przeznaczenie, jakie by nie było. Ale nie ona. Nie potrafiła zaakceptować faktu, że jej rodzice po prostu ją porzucili. Była bękartem - zostawionym i nie chcianym dzieckiem ulicznej śpiewaczki i jakiegoś przybłędy, Tak mówili ludzie. Mówili też, że jej matka została stracona za zgłębianie złej magii. Tylko dwór nie czuł odrazy do młodej Cassie, i ciocia Luvieres. Dwórka czuła się jedyną osobą w całym królestwie, która nie godziła się ze swoim przeznaczeniem. Z westchnieniem zapukała w wielkie, drewniane drzwi, za którymi jak zwykle roznosił się zapach pieczonego ciasta. Kobieta wcale nie zdziwiła się, kiedy zobaczyła przed swoim domem jednego ze swoich najczęstszych gości.
– Dzień dobry, ciociu Luvieres – przywitała się uprzejmie. – Przyszłam z polecenia księżniczki Lúrée.
– Najpierw śniadanie, kochanie. Chodź, chodź.

Cassie musiała przyznać, że chyba nikogo nie uwielbiała tak bardzo, jak ciocię Luvieres. Jej potrawy co prawda nie były tymi, które przyrządzał Querenee, jednak miały w sobie coś, co sprawiało, że chętnie do nich wracała. Ciepłe placki, które wystawiała na oknach pachniały na całe Felux, a bułeczki, na które przepis znała tylko ona, podbijały serca na każdym festynie. Sama księżniczka często pojawiała się tam tylko dla tych wypieków. Kobieta na wszystkich bankietach zawsze miała zapewnione miejsce przy królewskim stole, a dzięki życzliwości służby, również zadbany dom. Starość nigdy nie była przychylna dla mieszkańców Etretu, zwłaszcza tych rodowitych Erladczyków. Maide Luvieres miała w sobie coś takiego, co intrygowało wszystko i wszystkich. Ptaki znacznie chętniej przysiadywały na drzewach w jej ogródku, bezdomne koty znajdowały bezpieczne schronienie przy cieple skrzącego ognia w kominku. Kwiaty stojące w wazonie w kuchni wydawały się żywsze, niż mogłyby wyglądać wciąż rosnąć na jakiejś polanie. Obrazy wiszące na ścianach przedstawiały jakieś ważne w historii wydarzenia, a postacie, mimo srogiej miny, wcale nie wydawały się tak straszne. Cassie niejednokrotnie siedziała w tym salonie, słuchając wielu opowieści, czy nawet czasem przesypiając noc na kanapie czy fotelu. Puchaty dywan wsiąknął tysiące łez śmiechu i żalu. Stare ściany słyszały zwierzeń zagubionych nastolatków, a sama ciocia Luvieres zawsze była obok.

Młoda służka wiedziała, że droga do zamku potrwa dłużej, gdyś starsza kobieta nie miała w sobie już na tyle siły, co wcześniej. Kroki miała ciężkie, a jednocześnie wydawało się, jakby wciąż latała nad ziemią. Cassie tak strasznie jej tego zazdrościła. Gdyby mogła, oddałaby swoje życie za cokolwiek, co mogłoby je urozmaicić choć na chwilę. Wspinając się na wzgórze Erixx, dziewczyna była zagubiona w swoich myślach. Nie potrafiła przestać marzyć o dalekich wyprawach, niesamowitych przygodach i mrożących krew w żyłach wydarzeniach. Pokonywała kolejne stopnie starych, drewnianych schodków z nadzieją, że na szczycie czeka jakaś zmiana. Przeliczyła się, gdy wrota przywitały ją tym samym chłodem, krzyk radości małej księżniczki jak zawsze obijał się o uszy w tak irytujący sposób, a kroki księcia brzmiały identycznie. Nic się nie zmieniło. W komnacie Lúrée miśki siedziały dokładnie w ten sam sposób, w jaki zostały zostawione z samego rana. Trzy krzesła ustawione wokół okrągłego różowego stolika czekały na kolejną dawkę opowieści, a ciepłe babeczki i mrożony napar z jakiś ziół zapraszały do przucupnięcia.
– Ciociu, ciociu! A wiesz, co będzie za sto dwadzieścia siedem dni? Wiesz? – Mała podskakiwała wokół starszej kobiety, kręcąc się i ciągnąc ją do mebla.
– Niech się zastanowię. – Maide uśmiechnęła się, zakręcając na palcu jeden ze złotych kosmyków. Różowa kokarda związana na samym czubku fryzury ruszyła się nieco. Dziewczynka zaśmiała się, a Cassie ukradkiem zdjęła buty. – Wydaje mi się, że urodziny mojego ulubionego Daru. Pomożesz mi usiąść, moja droga? – Służka poderwała się z miejsca, zahaczając stopą o jakiś element, przez co wylądowała na ziemi, a to wywołało kolejną, głośną falę śmiechu małej księżniczki.
– Ja pomogę, ciociu! Jestem ładniejsza i znacznie zwinniejsza! Widzisz ciociu? Widzisz? – Malutka zakręciła się na jednej nóżce i podskoczyła zadowolona. Cassie podparła głowę na ręce i dmuchnęła w górę, mając nadzieję, że uda jej się poprawić tym kosmyk, spadający na twarz. Kobieta pokręciła jedynie głową i uśmiechnęła się delikatnie.
– Myślę, że Cassie znacznie bardziej potrzebuje twojej pomocy, Lúréeczko. – Cassie wcale nie chciała pomocy, jednak wiedząc jak sprawy się mają, pozwoliła. Dygnęła nieumiejętnie, w ramach podziękowania i nalała do filiżanek naparu.
– Jeśli panie pozwolą, – zaczęła, poprawiając ledwo trzymającą się fryzurę – pójdę do księcia Kerenoto pomóc ze zbliżającym się bankietem. – Starała się brzmieć jak najprzyjaźniej tylko umiała, uśmiechnęła się nawet szeroko i ponownie założyła buty.
– To takie niesprawiedliwe – żachnęła się mała. – Czemu wszyscy skupiają się teraz na braciszku? Przecież to ja mam urodziny za mniej niż sto trzydzieści dni! Chciałabym, żeby Cassie była tylko moją służącą!
– Miałabyś jej dość po dwóch dniach. – W drzwiach komnaty stał oparty sam książę, co spotkało się z przewróceniem oczami przez Cass. Służąca wygładziła spódnicę i ruszyła w stronę przyjaciela. – Chodź, Poczwarko, wciąż nie wiem, jaka jest różnica pomiędzy ecru z kością słoniową, a brudnym karmelowym. – Księżniczka zrobiła obrażoną minkę i usiadła tak na krześle, spoglądając gniewnie na ciocię.
– Kiedyś zrozumiesz, Darze, kiedyś zrozumiesz... – Cassie prychnęła pod nosem i pociągnęła chłopaka za ucho, na co zaśmiał się głośno.

Książę Kerenoto nie miał przyjaciół poza młodą służącą. Gdy był młodszy spędzał wiele czasu w sierocińcu ufundowanym przez jego rodziców. Nie było to do końca zgodne z ich wolą, jednak udało się przymknąć na to oko. Od samych narodzin swojego syna, królowa Vilare wiedziała, że nie będzie on zwykłym dzieckiem. Kobieta odcinała go od świata, ale nie potrafiła zakazać przyjaźni z dziwną sierotą. Dorastali razem, uczyli się życia, poznawali świat, a wszystkiemu towarzyszyła ciocia Luvieres. A teraz zbliżały się siedemnaste urodziny księcia i wielki bankiet, na który zostali zaproszeni dostojnicy całego Etretu, wszyscy władcy krain. Cały dwór chodził jakiś poddenerwowany, co chwile trzeba było coś poprawiać, zmieniać, udoskonalać. Najważniejsze, by Pani była zadowolona. Powolna wędrówka po korytarzach pałacu zamieniła się w szaleńczy bieg w akompaniamencie śmiechu i pisków. Po chwili znaleźli się w garderobie, gdzie czekali już szwacze. Dawno nikt na Etrecie nie by świadkiem Zawierzenia, które zbliżało się coraz to większymi krokami. Król Rezuro nie planował zrezygnować z tradycji, jednak wszyscy wiedzieli, że stała się ona przykrym symbolem pokonanego dobra. Oliwy do ognia dolewał fakt, że to książę Aarun miał zostać Zawierzonym, a potem uciekł... Kerenoto tęsknił za bratem jak mało kto, w momencie, gdy obudził się w samym środku nocy, a w komnacie starszego zastał jedynie wiatr poruszający firanami i kopertę, mały daVerres pierwszy raz poczuł się tak samotny. Potem już nikt nie potrafił wypełnić tej pustki.

Przygotowania do bankietu zajmowały całe dnie. Piętrzące się tace pełne ciast i ciasteczek, półmiski z szalenie wymyślnymi potrawami, pełne wazy napojów, a nie była to nawet mniejsza część pracy służby kuchennej, która stała godzinami przy garach wymyślając coraz to dziwniejsze dania, które i tak zostały odrzucone przez królową lub króla. Księciu za to nic nie przeszkadzało. Miał jedynie dość faktu, że tracił czas, który mógłby spędzić w bibliotece. Dlatego też we wszystkim pomagała mu Cassie. Jej obecność była wręcz zbawienna, potrafiła bowiem jednocześnie trafić w gust królowej, króla i swojego przyjaciela. Wbrew pozorom, nie brakowało jej taktu, o co oskarżali ją inni służący na dworze. Dziewczyna po prostu miała inny styl bycia, który nie pasował każdemu. Kerenoto był jej szalenie wdzięczny za każdy dzień, w którym przynosiła choć trochę ulgi. Za to Cassie musiała przyznać, że chwile spędzone z młodym daVerres nadawały nudnemu życiu służki innego tempa. Mogła choć przez moment poczuć się kimś ważnym, zapomnieć o dzieciństwie spędzonym w sierocińcu, wyobrażać sobie, że to wszystko jest dla niej. Szybko jednak była sprowadzana na ziemię, dostając po głowie drewnianą łyżką czy strasznie bolesną chochlą.

Cassie całym sercem marzyła o innym życiu. Czasami w snach widziała scenariusze, które przyjemnie łechtały jej ego, jednak gdy się budziła, wszystko wracało do normalnego stanu. Chciała jednego dnia wyjść z pałacu i już nigdy tam nie wracać, a przynajmniej nie musieć. Wiedziała, że relacja jej i księcia mocno by na tym ucierpiała. Jej przyjaciel zawsze miał wszystko podyktowane idealnie co do sekundy, nawet przerwy na toaletę nie mogły przekroczyć trzech minut i dwudziestu sześciu sekund. Chciał być buntownikiem, nie zgadzając się ślepo na każde polecenie, jednak szacunek do matki brał górę, sprawiając, że był grzecznym księciem, wykonującym przykazania z niespotykanym nikomu namaszczeniem. Królowa Vilare była niezwykłą władczynią. Całe swoje serce oddałam poddanym, nie raz łamiąc królewskie nakazy puściła oczko do kogoś w tłumie, pomachała do szepczących nastolatek czy uściskała biegające po placu dziecko. Dobro, jakim dzieliła się z wszystkimi było idealnym przykładem wielkiego, zataczającego się koła. Ludzie mówili, że całą miłość, jaką miała w sobie, a nie mogła przelać na starszego syna, oddawała mieszkańcom Erladii. Mała księżniczka od samego narodzenia pochłaniała znacznie więcej uwagi niż książęta. Dlatego też Pani Vilare bała się, że ucieczkę Aaruna dało się ominąć, gdyby tylko spędzała z nim więcej czasu, gdyby tylko dała mu odczuć, jak bardzo go kocha, że jest jej synkiem... Gdyby tylko mogła cofnąć czas... Król Rezuro był bardziej zamknięty, nie uzewnętrzniał swoich uczuć, zwłaszcza tych dotyczących pierwszego spadkobiercy całego królestwa. Milczał, gdy ktoś pytał, spuszczając jedynie wzrok i mrucząc coś pod nosem.

Jedyną osobą z rodziny królewskiej, która nie pamiętała Aaruna, była słodziutka Lúrée, która w tamtym fatalnym dniu miała zaledwie rok. Słyszała tylko, jaki to najstarszy książę był dobry, jak wiele oddawał innym, jednak mimo tych słów, nie umiała uwierzyć. Jak miała wierzyć w czyjeś złote serce, skoro nigdy tej osoby nie spotkała? Lúrée dlatego nienawidziła uczyć się Historii Erladii - nauczyciel wciąż mówił o niesamowitych podbojach, wspominał o dobroduszności, heroizmie wielkich ludzi. Ale mała księżniczka nie wierzyła. Skąd miała mieć pewność, że te wszystkie, historyczne twarze naprawdę były tak niebywałe, skoro żadna służąca nie potrafiła nawet powtórzyć żadnego z imion, gdy o nich pytała. Bezgranicznie wierzyła tylko cioci Luvieres. Staruszka nigdy jej nie oszukała, zawsze traktowała ją jak dojrzałą dziewczynkę, co przyjemnie łechtało ego rozpieszczonej księżniczki. W końcu była już tak dorosła, że potrafiła się sama ubrać. Tylko z jej ust słowa opisujące dobro najstarszego syna króla brzmiały jak prawda. Tylko jej oczy nie próbowały jej okłamać. Tylko ciocia Luvieres była tak wiarygodna.

– Chciałbym mieć już to wszystko z głowy – westchnął Kerenoto, siadając na kamiennej ławeczce w zamkowych ogrodach. Słodki zapach kwiatów unosił się pomiędzy nimi, nadając nieco sielskiej aury. – Matka dostaje szaleju, ojciec testament spisuje, Meree wpada w szał, gdy nie jest w centrum uwagi... Normalnie mam dość. – Cassie cupnęła na zimnej trawie, skubiąc źdźbła i uśmiechając się pod nosem.
– Nie doceniasz tego, co masz. – Mały ptaszek wylądował parę centymetrów od ręki dziewczyny i przyglądał się nastolatkom z zaciekawieniem. – Ludzie skaczą wokół ciebie jeszcze bardziej, niż zawsze – rzuciła, niby mimowolnie. Kerenoto wiedział, jak wiele mieszkańców zazdrości mu takiego życia. Rozumiał to, że nie każdemu los był przychylny, jednak jej nie potrafił pojąć. Fakt, została porzucona, ale przecież dom dziecka wcale nie był tak zły, przecież później dorastała na dworze. Książę wprawdzie nie wiedział, co to znaczy mieć świadomość tego, że nikogo się nie obchodzi. Chłopak nie znał uczucia, jakie towarzyszyło sierotom. Bowiem co mogło poradzić małe dziecko na to, że się narodziło?
– Przestań. Wiesz, że tego nie potrzebuję – mruknął, spoglądając w zachodzące słońce. Niebo przechodziło z pomarańczy w głęboki, ciemny granat.
– Nie, nie wiem – jej głos ociekał goryczą, a ręce zacisnęły się na zielonej trawie. – Pamiętaj, że twoje „Nie potrzebuję" jest czymś całkowicie innym niż nasze. – Chłopak przeniósł wzrok na siedzącą na ziemi dziewczynę.
– O co ci teraz chodzi, co? – charknął, przez zimne powietrze, które drażniło jego krtań. Nie miał kompletnie odporności, a przeziębienia uwielbiały atakować w każdej chwili.
– Masz wszystko, Kerenoto. Nie potrzebujesz czegoś, gdy już ci się znudzi. – Mała, ruda wiewiórka zbiegła z drzewa, by zatrzymać się przed nogami nastolatki, która bawiła się orzechem wyjętym z fartuszka. – A my? Odkładamy każdy grosz. Nasze nie potrzebuję jest warunkiem szybszego spełnienia marzeń.
– Tylko po co? – Podał jej mały nożyk widząc, jak siłuje się z twardą łupką. – Przecież macie tu wszystko. Ciepłe jedzenie, dach nad głową, wygodne łóżko.
– Ale to nie dom. – Rozkruszyła w dłoniach jadalną część orzecha i rzuciła zwierzęciu. Włosy opadły jej na twarz, a wiatr wsunął parę kosmyków do ust nastolatki. – Po prostu... Nie zrozumiesz tego. Jesteś w czepku narodzony. Musiałbyś... Wyjść do ludzi. Przejść się do sierocińca. Zobaczyć na własne oczy to, co myśmy przeżywali.
– Nie. – Książę podniósł się z ławeczki tak zamaszystym ruchem, że materiałem szaty uderzył ją w twarz. – Nie ma szans.
– Czemu masz wobec tego jakiś głupi problem? – sarknęła, spoglądając na przyjaciela z gniewną miną. – Te dzieciaki chcą cię tylko zobaczyć, porozmawiać. Nie zjedzą cię, do cholery. To tylko sieroty, które potrzebują w coś uwierzyć – jej głos przepełniony był bólem i złością. Cassie chciała walczyć, choć wiedziała, że zaczyna z przegranej pozycji. – Ja też taka byłam, gdy tam mieszkałam.
– Powiedziałem nie. Nie będę się przejmował jakimiś nieudacznikami porzuconymi przez jedynych ludzi, którzy powinni ich kochać. – Książę odwrócił się przodem do wciąż siedzącej służki. Na jej twarzy malowało się zawiedzenie tak ogromne, jak tamto, które widział w oczach matki, gdy dowiedzieli się o jego tajemnicy. – Cassie... Prze...
– Nie. – Dziewczyna poderwała się z miejsca, ocierając słone łzy. – Nie musisz się przejmować nieudacznicą. Ah, przepraszam, bękartem. Zrozumiałam. Dziękuję za jakże szanowną zgodę na przebywanie w arystokrackim towarzystwie. – Cass uniosła wysoko głowę i wypinając dumnie pierś, podążyła w kierunku zamku, zostawiając za sobą sfrustrowanego księcia.

Cassie była bardzo wybuchową osobą, zwłaszcza, jeśli w grę wchodziło coś, co kochała lub czego była częścią. Działanie na rzecz miejscowego sierocińca wypełniało cały wolny czas, jakim dysponowała. Często oddawała nawet swoje niewielkie oszczędności, które pierwotnie miała przeznaczyć na podróż w nieznane, znalezienie wymarzonego miejsca do wybudowania domu, założenia rodziny. Jednak to wszystko nie było tak ważne, jak dzieci, które po prostu potrzebowały drugiego człowieka. Rozumiała te maluchy jak mało kto. Wiele sierot, które mieszkały tam wtedy, co ona, już dawno zebrało fundusze i uciekło z Felux. Taka była kolej rzeczy, nagromadzić najpotrzebniejsze rzeczy i brać nogi za pas. Cassie miała dopiero od miesiąca szesnaście lat, co wiązało się z tym, że niewielu mieszkańców chciało zatrudnić ją do nawet najgłupszych zajęć. Nie pomagał wcale fakt, że nie zawsze była kompatybilna, przez obowiązek, jaki przyjęła zamieszkując na dworze. Zamek był priorytetem, a wszystkie prace dorywcze były już jej zmartwieniem. Trudnością było odłożenie nawet jednej monety na marzenia, gdy doszła wiadomość, że w domu dziecka zepsuła się kuchenka, że znów nie ma materiałów na ubranka, a maluchy powyrastały, że jedzenie się kończy. Czasami Cassie miała ochotę umrzeć przez natłok obowiązków, ale zaraz przypominała sobie, że nie może zostawić maluchów bez żadnej pomocy finansowej. Czuła się odpowiedzialna, zwłaszcza, że dyrektorka ośrodka, pani Nilii, była już w podeszłym wieku, z trudem radziła sobie z niektórymi czynnościami życia codziennego. Cass po prostu nie mogła tak tego zostawić. Każdy dzień był kolejną walką o życie nie swoje, ale tych dzieci. Robiła wszystko, by doznały chociaż okruchów miłości. To nie tak, że pani Nilii znęcała się nad nimi, o nie. Kobieta oddała sierotom całe swoje serce i życie, tego drugiego jednak zdecydowanie nie zostało zbyt wiele, dlatego młoda służka starała się zapewnić maluchom odrobiny ciepła i troski. Kiedy wieczorami udawało jej się wymknąć z dworu, czytywała bajki na dobranoc, uczyła podstaw algebry, dobrego zachowania. W ramach zapłaty przyjmowała uśmiech, wdzięczność i od czasu do czasu jakąś laurkę. Cassie po prostu bardzo nie chciała, by już w tak młodym wieku ktoś musiał doświadczyć upokorzenia i żalu. Młoda służka zbyt mocno wierzyła w zakorzenione we wszystkich dobro.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top