7: Wszyscy mamy w sobie coś z krasnala
Przypomniałem sobie, że jednak nie opowiedziałem wam o moim najszczęśliwszym wspomnieniu z Caseyem.
Chyba nie pomyśleliście, że ta rozmowa przez telefon przed moją pierwszą randką jest naszym najlepszym wspomnieniem? Ależ wy jesteście niedoinformowani.
Tak w ogóle, to przejrzałem swoje wcześniejsze wpisy. I między zażenowanymi westchnięciami zwróciłem uwagę na to, że od samego początku piszę o was małą literą. Nie chciałem was urazić, oczywiście, że nie. Ale sprawa wygląda tak, że nie wiem, kim jesteście.
Pewnie jesteście nikim, a mi było ciężko pisać do nikogo, więc wymyśliłem sobie, że mam jakichś czytelników. Ale jeśli jakimś cudem dostaliście ten zeszyt w swoje ręce, pewnie czytacie to tylko po to, żeby się ze mnie pośmiać. A wtedy nie należy wam się mój szacunek i zaimki pisane wielką literą.
Mam w zanadrzu całą masę historii. Mógłbym napisać o tym całą książkę, żeby mieć potem dobrą podpałkę. Ale moja ulubiona to chyba ta, kiedy ukradliśmy mojej zrzędliwej sąsiadce jej ukochanego krasnala ogrodowego.
— Jesteś pewien, że powinniśmy to zrobić? — spytałem, siedząc na leżaku rozstawionym na moim tarasie.
— Absolutnie nie.
Casey uśmiechnął się zawadiacko, po czym bez ostrzeżenia przeskoczył przez niski płot oddzielający mój ogród od podwórka sąsiadki.
— Idziesz, czy tchórzysz? — krzyknął za mną i wtedy to już nie miałem wyboru.
Rozejrzałem się dookoła, przerażony, że ktoś mógłby nas zobaczyć. Ale w końcu mieszkam na kompletnym zadupiu, a to na dodatek był środek dnia i dookoła nie było dosłownie nikogo.
Potrzebowałem chwili na ogarnięcie się, zanim wreszcie uspokoiłem oddech na tyle, żeby w ogóle podciągnąć się na nogi. A potem za nim pobiegłem, bo, wiecie, gdzie Casey tam i ja.
— Wiesz w ogóle, który to jest? — spytałem trochę za głośno, zachodząc go od tyłu.
— Cholera, Angie, królu dyskrecji, bądź ciszej.
Casey był nad wyraz skupiony, kiedy przeczesywał kolejne chaszcze w poszukiwaniu tego jedynego krasnala. Za każdym razem, kiedy znalazł jakiegoś, wołał mnie do siebie i z super poważną miną pytał, czy to mi wygląda na Bena Śpiocha. Chciałbym żartować, ale dokładnie tak nazywa się jej ulubiony krasnal.
A wiedzieliśmy to stąd, że jeszcze wcześniej, kiedy graliśmy w piłkę u mnie na trawniku, zupełnie niespecjalnie wykopaliśmy ją do niej w krzaki. I dosłownie po sekundzie Casey dostał tą piłką w głowę, a ja zacząłem się pokładać ze śmiechu, widząc skołowaną minę przyjaciela i słysząc wściekłe słowa sąsiadki:
— Prawie zabiliście Bena Śpiocha, wy nicponie! Jeszcze raz spróbujecie naruszyć mojego ulubieńca, to wam nogi z rzyci powyrywam i zakopię w ziemi koło zwłok Bena!
Rabaty pełne róż we wszystkich możliwych i niemożliwych kolorach mdliły mnie swoim zapachem, a uśmiechnięte twarze krasnali, które nie były Benem Śpiochem, sprawiały, że chciałem stamtąd uciec i nigdy nie wrócić. Ale wtedy dotarł do mnie krzyk Caseya, który najwyraźniej odnalazł naszą zgubę:
— Angie, szybko, mam go!
— Ale z ciebie królowa dyskrecji, Casey — szepnąłem, kiedy znalazłem się za jego plecami.
Wydawało mi się, że kamienie chrzęszczące nam pod stopami są jeszcze głośniejsze niż mój oddech, a ręce pociły mi się niewiarygodnie, ale chłopak odwrócił się do mnie z błogim uśmiechem i wszystko stało się prostsze.
— Ale za to twoja królowa, wasza wysokość.
I wtedy zgarnął tego nieszczęsnego krasnala pod pachę. I wtedy rozbrzmiał się alarm. I wtedy zaczęliśmy uciekać.
— Zabiję cię, Casey Andersonie, zobaczysz, zabiję cię, a potem cię wskrzeszę, żeby zabić cię jeszcze raz!
On mnie nie słuchał, tylko pognał do miejsca, w którym płot był najniższy, co tylko ułatwiły mu jego długie nogi. Przeskoczył przez nadłamane deski i obejrzał się za siebie, po czym pokazał mi język i wbiegł do mojego domu przez otwarte drzwi tarasowe.
Nie miejcie mu tego za złe. Ja miałem tylko przez tydzień.
Byłem zaraz za nim, chociaż w głowie widziałem już obraz pobrużdżonej twarzy pani Morton, kiedy wywrzaskuje na mnie płuca, wypluwając przy tym swoją protezę zębową.
Zatrzasnąłem za sobą drzwi i przylgnąłem plecami do chłodnego szkła.
— Ta stara krowa podłączyła alarm pod jebanego krasnala! — wykrzyknął Casey, stawiając Bena na stoliku kawowym. — Kto tak robi?
— Stare, zrzędliwe krowy, mające za sąsiada chłopaka z destrukcyjnym przyjacielem.
Później okazało się, że to był tylko alarm w czyimś samochodzie, który niefortunnie zadzwonił dokładnie w tamtym momencie. I to nie wtedy przyskrzyniła nas policja, bo Morton jej nawet nie wezwała. Ale już nigdy nie spojrzała na mnie tak samo. Chyba wie, że Ben Śpioch wciąż leży na dnie mojej szafy, a przynajmniej się tego domyśla.
Teraz nie wiem, co robić. Z jednej trony chcę nim rzucić o ścianę i oglądać, jak roztrzaskuje się na setki kawałków, ale z drugiej najchętniej położyłbym się obok i wtulony w niego zasnął. I najlepiej nigdy się nie budził.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top