1

Candy

Christine po niecałej godzinie, po której rodzina Mitchem opuściła już szpital po ukończonej autopsji niedawno zabitego chłopaka, zaciągnęła mnie tam siłą. Choć okropnie nie lubiłam oglądać poszarzałych nieboszczyków nawet w horrorach, przemogłam się, żeby wejść z nią do wydziału medycznego z takimi przypadkami. Woń zdradzieckiego powiewu śmierci wdarła mi się przez nos, jakby z mojego życia również w tej chwili postanowiła zadrwić. Na metalowym stole leżały zwłoki skryte pod brudną bielą płachty, a nad nimi stał zapewne lekarz, nie bardzo orientowałam się kto taki posiadał odpowiednie preferencje do przeprowadzania sekcji. Jednak niezaprzeczalnie musiał mieć nerwy ze stali. Człowiek opierający kościste dłonie na stole był wysokim, szczupłym mężczyzną z czepkiem na głowie, przysłaniającym mu czuprynę, jeśli ta oczywiście się tam znajdowała. Policzki pozostawały wklęsłe, jakby zaciągnął się powietrzem i panicznie nie chciał go wypuścić. Nos długi, szpikulcowaty, a oczy odstające niczym u kameleona owiały nas jego ciekawością. Christie nie chcąc nijak przeciągać, wręczyła mu kopertę z pieniędzmi za dostarczenie informacji, potrzebnych jej do „śledztwa". Jakby też nie mogła oddać to w ręce policji. Wiedziałam, że znała Hayden, ale żeby aż tak, żeby obarczać się odszukaniem, prawdopodobnie, zabójcy jej brata? Halo, to niebezpieczne. Dałam się jedynie w to wciągnąć, żeby przypilnować bezpieczeństwa tego rudego ryzyka chodzącego na dwóch nogach.

- Dawaj Eddie, co dla nas masz? - zapytała podniecona, pocierając o siebie wierzch obojga dłoni.

 Eddie. No zajebiście, czyli jej znajomości sięgają nawet tutaj. I jak tu jej nie pilnować?Ten w odpowiedzi, jednym ruchem osunął płachtę, przykrywającą umarlaka, do połowy jego ciała.

Kiedy już spostrzegłam na własne błękitne oczy ciało chłopaka, niemal nie zabrało mi się na wymioty, jednocześnie chcąc się rozpłakać. Młode ciało, wyglądające około na piętnaście lat, teraz spowite było mdłą szarością, oczy były przysłonięte mgłą, jakby siłą wyszerpano z nie resztki życia. A na środku klatki piersiowej tkwiła rdzawa dziura rozpościerająca wokół siebie żylne ścieżki wyprane z wyrazistych, żywych kolorów. Znów dostałam odruchów wymiotnych.

- Kula amerykańskiego rywolweru Smith & Wesson modelu dwudziestka dziewiątka trafiła dokładnie w serce po długim strzale z broni. Pierwsza przebiła lewe płuco, a dopiero druga spowodowała ostateczny zgon. Jeśli wolno mi udzielić prywatnych sugestii, przypuszczam, że Jordan Mitchem stał się po prostu przypadkową ofiarą, kiedy nieszczęśliwie stanął na drodze zdesperowanemu kryminaliście. Niestety nic niezwykłego, panno Land. Następnym razem życzę szczęścia przy bardziej obiecującej zagadce.

Niemal mi mowy nie odebrało po tak bezuczuciowym wywodzie lekarza. Jak mógł choć nie zadrżeć mu głos, gdy mówił o tak młodej i niewinnej ofierze, którą stał się nieszczęsny brat Hayden. Już większe podniecenie dało się wyczuć w wymienianiu nazwy broni. Bezuczuciowy sadysta.

- Dzięki, Ed. - Powiedziała na pożegnanie Chris, machając jeszcze tej empatycznej osobie na do widzenia, a mnie pociągnęła za sobą na mdło zżółky hol szpitalny.

- I co teraz detektywie Land?- rzuciłam, lekko naburmuszona oschłością Eda. Eda, tak mu było, prawda?

- A co ma być? Kolejny nudny dzień w kalifornijskim, starym wydaniu.

- Czyli zostawiamy tą sprawę w prezencie policji?- zapytałam zachęcająco, wyszczerzając zęby.

- Ależ oczywiście.

To był najbardziej bolący sakrazm, jakim kiedykolwiek raczyła mnie obdarzyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top