7. Wyskakujące mordy

 - Luke, możemy porozmawiać? – Mama zatrzymała mnie, kiedy zbiegałem po schodach w zupełnie innym humorze, niż jeszcze parę dni wcześniej, gdy została zmuszona, by odebrać mnie ze szkoły po telefonie pani Gerty.

Miałem w głowie kompletny mętlik. Jeżeli kiedykolwiek doświadczyłem prawdziwego dysonansu poznawczego z krwi i kości, to był właśnie ten moment. Nie mogła opuścić mnie ciekawość, jakby cały wszechświat sprawił, że zamiast skupiać się na tym, co istotne, rozważałem Michaela Clifforda oraz jego demony. Może lubiłem, gdy ktoś robił mi pod górkę, bo to było coś nowego? Może brakło mi wyzwań, a może zwyczajnie chciałem udowodnić mu, że nie ma racji, ponieważ... Nie miał jej! Powiedział, że nigdy w życiu się nie dogadamy, gdyż on nie jest w stanie mnie polubić, ale wystarczyła późna godzina, jakiś serial, albo temat muzyki, byśmy mogli nagle zatopić się w zupełnie innym świecie, gdzie istniejemy tylko my dwoje, na tle naszych kilometrowych, smsowych dyskusji.

- Pewnie. – Zawiesiłem się na poręczy, patrząc na nią pytająco, co tylko się pogłębiło, bo poczułem dłoń Liz na swoim czole. – O co chodzi?

- Czujesz się już lepiej? – Mama zmierzyła mnie od góry do dołu, poszukując jakiejkolwiek poszlaki, odnośnie tego, co się ostatnio ze mną dzieje. Cóż, ja sam nie miałem pewności.

- Tak, dzięki, że pozwoliłaś mi zostać w domu i w ogóle. – Wymusiłem lekki uśmiech, naciągając rękawy pudrowo-różowej bluzy na dłonie. – Mamy coś do jedzenia? – zapytałem. – Doceniam, że dbasz o mój żołądek, ale naprawdę jestem piekielnie głodny po tych sucharach.

- W lodówce jest mój budyń z rana.

Pokiwałem głową, kierując się w stronę kuchni. Spodziewałem się, że na tym zakończy się nasza wymiana zdań, jednak ona nie chciała dać mi spokoju, uważnie obserwując każdy ruch, jaki robię. Poczułem się przyciskany jej wzrokiem, zatem tylko uniosłem obie brwi, polewając przekąskę bitą śmietaną z dozownika. To się chyba okazało moim gwoździem do trumny, bo Liz od razu odebrała ode mnie opakowanie i schowała je za plecami.

- Mamo?! – Wyrzuciłem ręce w górę, nie rozumiejąc jej ani trochę.

- Zwymiotowałeś w szkole, bardzo źle się czułeś, musiałam zerwać się z pracy, żeby cię odebrać, a teraz bez problemu zjesz budyń z bitą śmietaną. Wiesz, skarbie, zrozumiałabym, gdybyś sam do mnie zadzwonił, że coś się wydarzyło, albo gdybyś po prostu powiedział, że wolisz zostać w domu, nie posyłałabym cię tam w ogóle. – Wzruszyła ramionami. – Mnie nie musisz okłamywać, więc... Co się dzieje, Luke?

Westchnąwszy ciężko usiadłem na blacie stołu i podciągnąłem nogę pod brodę, mieszając budyń w salaterce. Niekoniecznie umiałem odpowiedzieć na to pytanie, bo ciężko było mi to stwierdzić nawet samemu we własnej głowie.

Mike.

Gdybym miał ułożyć sensowną odpowiedź, palnąłbym, że Mike się stał.

- Chodzi o tego chłopaka? – Mama jakby czytała mi w myślach i czekając, aż się otworzę, sama wlała sobie bitą śmietanę z dozownika do ust, odkładając ją chwilę później do lodówki. – To przez niego zachowujesz się jak nie ty?

- Może – mruknąłem. – Michael jest dziwny.

- Okej... I co z tego? Pokłóciliście się i musiałeś wrócić do domu, bo nie chciałeś już przebywać z nim w jednym budynku?

- Mniej więcej. – Uznałem, że to najlepsza linia obrony. – Ale chyba zaczynamy się godzić, sam nie wiem. Wiem na pewno, że muszę się chociaż trochę zdystansować, bo to mi nie służy. Och i on sam zaproponował wcześniejsze spanie, jakbyś miała jeszcze jakieś obiekcje. – Wystawiłem łyżkę w stronę Liz, robiąc znaczącą minę. – Serio, jest okej, po prostu poczułem się gorzej, nasza sprzeczka mnie dodatkowo zirytowała i ostatnim czego chciałem, to bycie wtedy w szkole. Przepraszam? – powiedziałem to tak, jakbym nie był stuprocentowo przekonany, czy przepraszanie jest w tym wypadku konieczne.

- Nie przepraszaj mnie, ale mogłeś powiedzieć od razu, robię do ciebie podchody od dwóch dni.

- Okej, więc wybacz, że nie wyjaśniłem. – Oddałem mamie część budyniu, tracąc na niego ochotę, a sam sięgnąłem po ciastko. – Będziesz miała coś przeciwko, jeżeli jutro też zostanę w domu?

- Mówiłeś, że jutro chcesz iść do kina z Calumem i Sandy.

- To się nie wyklucza. – Wymusiłem delikatny uśmiech. Nie zamierzałem przesiadywać w stołówce po zajęciach w piątek, wolałem przeznaczyć na to przykładowo poniedziałek, dlatego postanowiłem, że przyda mi się wolne do końca tygodnia.

Nie unikałem szkoły z reguły, zwyczajnie jak każdy, miałem takie momenty, gdy bezpieczniej czułem się we własnym pokoju, a chaos jaki zapanował w mojej głowie względem Cliffroda sprawiał, iż traciłem czasem grunt, bo mnie... Pochłaniał, jakkolwiek beznadziejnie i wyniośle to nie brzmi.

- Okej, powiem to. – Mama wypaliła po dłuższej chwili wodzenia po mnie wzrokiem, podchodząc na krok, więc odsunąłem się niepewnie po stole, niemal nie strącając z niego miski z owocami. – Czy ten cały Michael cię uderzył? – Zmarszczyłem czoło. – Twoje ubrania były zniszczone, widocznie jesteś poobijany, nie chcesz iść do szkoły... Luke, czy on się nad tobą znęca?

- Nie! – uniosłem się odrobinę panicznie.

Czy mógłbym nazwać go tym badboyem, co regularnie spuszcza mi lanie? Nie. Ale jednocześnie nie był aniołkiem i ja też nim, cholera, nie byłem, bo go okłamywałem, tym samym oboje byliśmy siebie warci i być może Clifford miał rację mówiąc, że to on jest tym dobrym, a ja jestem tym złym i... Cholera. Zestresowałem się na samą myśl.

- Lucas.

- To nie jest moje imię. – Pokazałem Liz język, bo prowadziliśmy czasem dyskusje na temat tego, że nazwała mnie Luke, a nie Lucas, choć skutek nazwania mnie Lucas nie byłby tak dotkliwy, bo wciąż mogłaby mówić do mnie Luke, a brzmiałbym na poważniejszego człowieka. – Mamo, nie – mruknąłem spokojniej. – Michael mnie nie bije, bywa wredny, ale ja też bywam. Tyle. Nie chcę iść do szkoły, bo się trochę stresuję i wolałbym nadrobić zaległości przez weekend, zamiast myśleć o nich na przykład dzisiaj. Nic tragicznego się ze mną nie dzieje, zwyczajnie... Jestem trochę... Sam nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Wiesz co mnie stresuje? Nasza wizyta na NYU w przyszłym tygodniu.

- Więc to tylko dojrzewanie, nie kompletna demoralizacja? – Liz uniosła jedną brew.

- Właśnie tak. – Pokiwałem głową, ponieważ wolałem posłuchać jej wywodu o tym, że jej uczelnia mi się spodoba, dlatego jakby co, wcale nie będę musiał lecieć z tatą do Anglii oraz martwić się, iż i tak nie przyjmą mnie na Oxford.

To w ogóle był durny pomysł. Oxford. Może miałem dobre wyniki w nauce i sporo punktów dodatkowych za inne aktywności, których się podejmowałem, ale nie piąłem tak wysoko, bo nie czułem zwyczajnie takiej potrzeby. Rzeczywiście zacząłem się zastanawiać nad tym, co dalej z moim życiem i czy może nie powinienem postarać się o jakąś najbardziej prestiżową uczelnię na świecie. New York University również miało dobrą renomę, aczkolwiek nie było Oxfordem...

Mama zauważyła, że jestem zestresowany, tym samym objęła mnie z troską, co od razu odwzajemniłem. Stałem się papką emocji, bo kiedy coś się wali, albo zaczyna zmieniać – to wszystko na raz.

*

Ja: myślałeś co chcesz robić po szkole średniej?

M: zapomnieć, że kiedykolwiek do niej chodziłem

M: a ty?

Ja: chciałbym pójść na studia...

M: Jesteś ambitny, hm?

Ja: całkiem..

Ja: po prostu czasem się zastanawiam, czy jestem też dostatecznie mądry, by poradzić sobie na studiach, albo przede wszystkim, w takim „prawdziwym" życiu.

M: nie chcę zawalić ci światopoglądu, ale ukończenie studiów nie „uprawdziwia" twojego życia. Poza tym... Z tego jak się wypowiadasz, myślę, że jesteś na tyle inteligentny, by dać sobie radę.

Ja: a ty? Zastanawiałeś się nad studiowaniem?

M: nie bardzo

Ja: dlaczego? Też piszesz w bardzo inteligentny sposób

M: co z tego, że mam wiedzę, skoro nie mam za bardzo forsy, hm?

Ja: przepraszam

M: nie przepraszaj, takie życie.

M: zresztą... nie potrzebuję bandy profesorów, by zarobić swój pierwszy milion

Ja: jak to zrobisz?

M: jeśli ci powiem, będę musiał cię zabić ;)

Ja: moglibyśmy być partnerami biznesowymi

Ja: chyba, że chcesz zarobić swój pierwszy milion pisząc książkę „Jak zarobić swój pierwszy milion"

M: cholera, masz mnie!

M: zresztą... nie chciałem się zdradzać, ale jesteśmy na tyle blisko, że możesz wiedzieć

Moje serce zabiło trochę szybciej, gdy zobaczyłem tę wiadomość.

M: tak naprawdę jestem superbohaterem i nocą walczę ze złem, nie mam czasu na takie rzeczy, jak studia, rząd płaci mi ogromne kwoty, by zachować w tajemnicy realne zagrożenie dla świata

Ja: o matko, czyżbym był twoją mary-jane?

M: Pepper Potts

Ja: Stark to ciacho

M: jest dla nas za stary

Ja: daddy

M: masz problemy ze sobą, prawda?

Ja: nawet nie spodziewasz się jakie

M: to miało mnie zniechęcić?

Ja: *wzrusza ramionami*

M: pożyjemy zobaczymy.

*

Miałem sobie odpuścić pisanie z Michaelem, wykasować jego numer i udawać, że nic nigdy się nie stało. Przynajmniej tak postanowiłem, gdy byliśmy razem w stołówce. Z jednej strony, nasza relacja nie była dobra, bo nie mogłem być wobec niego kompletnie szczery, ale już wcześniej, będąc w szkole, gdy czasem na niego zerkałem, nie mogłem przestać się uśmiechać, bo to on... Uśmiechał się do telefonu, dostając ode mnie smsa. Jednocześnie miałem ogromne wyrzuty sumienia, a po nocach śnił mi się moment, w którym prawda wychodzi na jaw. Ja sam... Byłem niewyspany, trochę bardziej odrzucałem swoje obowiązki, natomiast nasz projekt leżał i kwiczał, więc czy mnie przynosiło to jakiekolwiek, pozytywne skutki? Cóż... Ciężko to wyjaśnić, ale gdy pisaliśmy, znajdowałem się w innym miejscu. Na dźwięk jego wiadomości, szczypały mnie policzki, kiedy wkręcałem się w rozmowę, zupełnie zapominałem o otaczającym mnie świecie. Miałem ten przyjemny uścisk w brzuchu, moje palce robiły się chłodne z ekscytacji, podczas gdy cały wręcz płonąłem. Nawet upadek z płotu, kłopoty w szkole i przymusowe zmywanie naczyń nie były wtedy dostatecznymi argumentami, choć trochę przebijającymi intensywność tego miłego uczucia, które pojawiało się we mnie, kiedy wchodziliśmy w interakcje.

Zastanawiałem się trochę jak to będzie zobaczyć Mike'a poza budynkiem szkoły, w zupełnie prywatnej sytuacji. Nie wiedziałem jak mnie potraktuje i czy na mój widok, po prostu nie ucieknie, uznając, że to bez sensu choćby próbować, ale po tych kilku dniach... Naprawdę chciałem go zobaczyć, no i brakowało mi trochę moich wyjść z Calumem oraz Sandy, dlatego postanowiłem naprawdę pójść na wieczór horrorów w kinie.

- No chyba nie. – Clifford przywitał mnie jak zwykle entuzjastycznie, ładując dłonie w kieszenie swojej kurtki moro. Calum tylko spojrzał na Sandy, a do mnie uśmiechnął się niezręcznie, podczas gdy dziewczyna pocałowała moje policzki na powitanie. – Co ty tu robisz, Pimpek?

Mimo chłodu zalała mnie fala ciepła, bo zielone oczy Mike'a wybijał kolor jego ubrania w połączeniu ze światłem ulicznym. Objąłem Sandy ramieniem, udając że wcale nie wiem, iż jestem tam trochę na wyrost, a moja obecność ani trochę chłopaka nie cieszy.

- Spotykam się z moimi przyjaciółmi, może to ja powinienem zapytać co ty tutaj robisz, Puszek? – odgryzłem się, podając Hoodowi rękę. – Ja się przyjaźniłem z nimi pierwszy. – Wzruszyłem bezwiednie ramionami.

Nasza komunikacja bywała dziwaczna. Z jednej strony... Chciałem, żeby mnie lubił i wiedziałem już, że to możliwe. Z drugiej... Nie umiałem czasem utrzymać języka za zębami i musiałem mu odpyskować, bo nie chciałem, aby pozwolił sobie na zbyt wiele.

- Dobra, chłopaki, Jezus. – Cal przewrócił oczami. – Nie zachowujcie się jak dzieci, Sandy zaprosiła Luke'a, który i tak pewnie spęka, bo to horrory.

- Hej! – Zerknąłem zaczepnie na swojego kumpla. – Może nie? Może to ten typ horroru, którego się nie boję? – Jeden taki był, ale przez mój brak rozeznania w tej dziedzinie, nigdy nie zapamiętałem, jak się nazywa.

- Jumpscare? – zapytała Sandy. – To z wyskakującymi mordami?

- O, właśnie to! – Pokiwałem energicznie głową.

- Czytałem w necie, że większość będzie właśnie taka – odezwał się Calum.

Na twarzy Mike'a pojawił się cień niepewności. Zmarszczyłem lekko brwi, a on zmroził mnie wzrokiem. Może on właśnie takich strasznych filmów nie lubił? Posłałem mu lekki uśmiech.

- Nie mów, że ty się boisz – Sandy zwróciła się do Clifforda.

- Boję się, że ktoś będzie musiał wynosić Pimka z sali, a najbardziej przeraża mnie myśl, że będę to ja, bo ty się, leniwa cipo, nie ruszysz, a ciebie złamie, umówmy się. – Wskazał na Sandy kończąc zdanie.

- Fakt. – Pokiwała głową. – Ale mówiłam na co idziemy.

- Przecież mogę obejrzeć film, gdybym nie chciał, to bym nie przyjeżdżał w tym celu do centrum. – Jęknąłem niezadowolony, bo uwaga wszystkich skupiła się na mnie. – Możemy wreszcie wejść do środka?

- Jasne. – Dziewczyna wyrwała się z mojego uścisku i poszła przodem, a zaraz za nią znudzony trochę Mike, przytrzymując jej drzwi.

Sandy była niepewna wobec niego, jednak grzecznie podziękowała za kulturalność, dając się wciągnąć rozmowę na temat popcornu. Calum tym czasem zmierzył mój profil z ciekawością.

- Jesteś naprawdę zdeterminowany, a myślałem, że z tym koniec po tym, jak musiałeś ubrać czepek na łeb za karę. – Dźgnął mnie w bok, więc mu oddałem.

- Czy ty naprawdę myślisz, że jestem tu, bo on tu jest? – zapytałem szeptem. – Chcę spędzić z tobą trochę czasu. Z tobą, z Sandy...

- Okej, nie oceniam cię. Po prostu mówię. – Uniósł obie ręce w górę, a potem rzeczywiście kupiliśmy bilety, przekąski i zajęliśmy miejsca w sali.

*

Nie lubiłem horrorów. Przerastał mnie zamysł tego, że ludzie mogą na własne życzenie chcieć się bać. Gdy tylko leciało coś przerażającego w telewizji, od razu zmieniałem kanał i nieustannie wypominałem Jackowi, że puścił mi Koralinę, gdy miałem pięć lat. Najstraszniejsze były dla mnie wszelkie filmy psychologiczne, oparte na faktach, dotyczące jakiś opętań, sierocińców, psychiatryków; to wydawało mi się zwyczajnie realistyczne. Kiedy natomiast na ekranie nie widniał napis „historia wydarzyła się naprawdę", a jedynym elementem grozy był wyskakujący, brzydki ryj... Dosłownie myślałem, że to nic innego, niż każde wejście na zajęcia z chemii do pani Beatrice, albo zobaczenie któregoś z rodziców nago przez przypadek.

Kiedy co poniektórzy podskakiwali, prawie rozsypując popcorn, przewracałem oczami, zamiast myśleć: „nie idź tam", byłem jak: „wejdź, pewnie, o jednego kretyna mniej", co może nie pasowało do mojej osobowości ogólnie, ale wzięło się chyba z tego, że niełatwo było mnie zwyczajnie zszokować jakimkolwiek dziełem kultury. Grywałem w Slendermana jako dzieciak. Póki nie dobrałem się do creepypasty o opuszczonych psychiatrykach, nawet Ben w masce Jasona Voorheesa nie robił na mnie wrażenia.

Dostaliśmy miejsca inaczej, niż myślałem. Nie liczyłem na to, że Michael usiądzie koło mnie, ale Sandy nie mogła odpuścić zajęcia fotela przy Calumie, natomiast Clifford, wolał zamienić się z Hoodem tak, by nie musieć siedzieć przed jakimś kopiącym w siedzenie trzynastolatkiem, bo przysiągł, iż dosłownie go skrzywdzi i nad ranem będziemy już w Meksyku, uciekając przed policją.

Nie narzekałem. Właściwie ucieszyło mnie to rozstawienie, bo mogłem chociaż sobie wyobrażać inną wersję zdarzeń, w której mam dostatecznie wiele śmiałości odnośnie tej relacji, by złapać chłopaka za rękę. Nie miałem. Nie wiedziałem nawet do końca skąd takie myśli pojawiły się w mojej głowie, jednakże stały się bardziej realne, gdy zobaczyłem na buzi Mike'a... Że to on się boi. Udawał, że nie. Udawał, że ma ogromne jaja, jakby strach miał je zmniejszyć, wymuszał wzrok politowania, gdy to Cal, albo Sandy się obruszali, choć ewidentnie, był na tyle wystraszony, że nawet nie jadł swoich nachosów.

Zrobiło mi się go żal. Pomyślałem o tym, że Michael prędzej umrze, niż przyzna się do słabości, a bardzo nie chciałem, by musiał wracać do domu, oglądając się nieustannie za siebie. Nie chciałem dla niego źle... Dlatego, będąc typowym sobą, obmyśliłem plan.

Dostrzegłszy cień postaci za głównym bohaterem, gdy muzyka tylko trochę się zmieniła, teatralnie wstrzymałem oddech, a kiedy pojawił się ten element kulminacji w scenie, bardzo natarczywie złapałem Mike'a za przedramię. Wstrzymał oddech. Cholera, nie chciałem go dodatkowo straszyć.

- Co ty robisz? – syknął w moją stronę. Jego tętno było bardzo szybkie, co wyczułem przez materiał czarnego, wielkiego swetra, który ubrał.

- Boję się? – zasugerowałem jakbym pytał.

- Jasne, że się boisz – prychnął.

Och, mógłbym go wystraszyć tak, że dostałby zawału na tej sali, ale wcale tego nie chciałem.

- Mike, mógłbym potrzymać cię za rękę? – zapytałem w końcu, bo to on tego potrzebował, ale nie przyznałby się nigdy w życiu.

- Pojebało cię, Hemmings. – Spojrzał w ekran, gdzie znów pojawiła się straszna scena, więc gdy na mnie spojrzał, położyłem drugą rękę na oczach, nie puszczając jego nadgarstka, choć chciało mi się realnie śmiać z plotu tego filmu. – Dobra, dawaj tę łapsko, bo padniesz na zawał.

- Dzięki. – Wystawiłem otwartą dłoń w jego stronę, siląc się na lekki uśmiech, a Mike zmierzył moją rękę z uwagą, niby samo zrobienie tego miało być dla niego czymś przerażającym.

Chwilę później poczułem, że splata nasze palce razem, koncentrując się na tym geście bardziej, niż na fabule. Przeszedł mnie dreszcz, wstrzymałem oddech... Ludzie w kinie krzyknęli, włącznie z Sandy, która wręcz wpadła na Caluma, a mnie nic więcej nie obchodziło, tylko fakt, iż Michael wlepia wzrok w nasze złączone dłonie, bo trzymaliśmy się za ręce.

Siedzieliśmy tak przez moment, chcąc jeszcze chociaż udawać, że jesteśmy skupieni. Miałem rację, bo był wystraszony do granic możliwości, więc w tych okropnych momentach, intuicyjnie głaskałem jego knykcie, chcąc by choć odrobinę się uspokoił.

Drugi akt filmu dodał do niego wątek jakiś nawiedzonych sierot, pojawiła się moralizatorska gadka o porzucanych dzieciach i przeklętych matkach, a na niego widocznie to działało, dlatego gdy sam zacisnął palce na moich, wiedziałem, że to jest właśnie granica wytrzymałości Michaela.

Przygryzłem dolną wargę, zerknąłem na Caluma, który wskazał palcem potajemnie, że Sandy nie chce się od niego odkleić, co chłopaka widocznie jara, na co posłałem mu delikatny uśmiech. Później zerknąłem na Mike'a. Poczułem potrzebę, by go z tego wyciągnąć, tak jak on wyciągnął mnie z tarapatów w szkole, dlatego odrobinę niepewnie oparłem skroń o jego ramię, szepcząc.

- Pójdziesz ze mną do łazienki?

- Serio, w najciekawszym momencie? – Zabrzmiał wręcz teatralnie, ale zdusiłem śmiech i wzrok politowania, bo zebrał się od razu, łapiąc przy okazji kurtkę. Calum zmarszczył brwi, Mike pokazał mu papierosy, a ja pokazałem, że muszę sikać, choć wcale tego nie potrzebowałem.

Też wziąłem kurtkę, bo miałem przeczucie, że już nie wrócimy do środka i wcale się nie myliłem...

____________________

ten rozdział jest totalnie źle napisany, ale nie miałam w ogóle pomysłu jak go poprawić i sprawić, żeby brzmiał lepiej. może następny jest lepszy haha o, ale w następnym będzie muke sam na sam nie w szkole, a dalej w kinie, wiec pewnie serio będzie lepszy

Mam nadzieję, że mimo wszystko się wam podobało

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top