XXXIII. Szaleństwa rodzeństwa P.

Nim Camille się obejrzała, 1828 rok został zastąpiony przez 1829, a hrabina de Beaufort skończyła czterdzieści lat. Było to dla niej frustrujące, lecz pocieszała się tym, że dla Jeana wciąż jest piękna i młoda, a jego zdanie liczyło się dla niej najbardziej. 

Do tego po raz drugi została babcią, lecz wciąż nie ujrzała jeszcze swych wnuków. Dokładnie w dniu urodzin Camille otrzymała list, w którym Belle poinformowała ją o narodzinach swej córeczki, Elisabeth. Hrabina de Beaufort ogromnie żałowała, że nie jest w stanie odwiedzić córki w Wiedniu, lecz ogromnie pochłaniały ją sprawy rodzinne. Belle przysłała jej dwa rysunki przedstawiające małego Ludwiga i jego siostrzyczkę. Camille była nimi wprost zachwycona. 

Diane miała już siedemnaście lat, a jej uroda rozkwitła w pełni. Wysoka i smukła jak brzoza, niektórym zdawała się tak cieniutka, że dziwili się, że nie porwał jej wiatr. Brązowe loki nie były szczególnie gęste, ale odpowiednio upięte zdawały się dwa razy grubsze. Jej błękitne oczy patrzyły na wszystkich z łagodnością, przez co niektórym kojarzyła się z pełną gracji i wdzięku sarną. Pełne, różowe usta niemal zawsze układały się w uśmiech. Jean był dumny z tego, że miał tak urodziwą córkę. 

Również Charlotte wypiękniała. Tak samo chudziutka jak siostra, poruszała się lekko niczym nimfa. Drobna twarzyczka z daleka zdawała się delikatna, lecz gdy przyglądało się Charlotte z bliska, dawało się zauważyć ostre linie jej kości policzkowych i szczęki, dziedzictwo po ojcu. W jej zielonych oczach wciąż błyskały złośliwe iskierki, a na bladej twarzyczce co rusz wykwitały rumieńce. Lśniące, brązowe loki stanowiły jej największą dumę. 

Obie były już dorosłe fizycznie, lecz psychicznie wciąż nie czuły się gotowe na rozłąkę z rodzicami. Jean cieszył się, że jeszcze nie chcą go opuszczać, lecz Camille zamartwiała się, że Diane jeszcze nie zakochała się w żadnym młodzieńcu, a za trzy czy cztery lata miała osiągnąć wiek, w którym nie było się już młodą damą, lecz starą panną. Diane jednak żywiła w swym młodzieńczym sercu uczucie do pewnego młodzieńca, lecz nie chciała się do niego przyznać, zwłaszcza przed rodzicami. 

Tego dnia siedziała w swoim pokoju, czytając książkę. Cieszyła się, że od jakiegoś czasu nie musiała już mieszkać z siostrami. Kochała Lottie i Gigi całym sercem, lecz czasem potrzebowała chwili spokoju, a we wspólnej sypialni nie mogła zaznać prywatności.

Lektura, którą wybrała, bardzo ją wciągnęła, nieco kryła się z nią jednak przed ojcem. Wiedziała, że nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, że czyta historię wojen napoleońskich, które kosztowały go tyle zdrowia psychicznego.

Wtem ktoś energicznie zapukał do jej pokoju. Schowała książkę pod poduszkę, obawiając się, że to ojciec chce do niej wejść, i otworzyła drzwi. W progu ujrzała pucułowatą twarzyczkę Gigi.

— Diane, chodź, kawaler do ciebie! — wykrzyknęła i pociągnęła ją za rękę. 

W korytarzu czekał na nią Przemysław Kossakowski, najlepszy przyjaciel Janka Potockiego. Zdumiał ją jego widok. Nigdy się u niej nie zjawiał, chyba że w towarzystwie Potockich. Teraz był sam. Włosy miał rozwichrzone, a oczy błyszczały mu z podniecenia.

— Coś się stało? — zapytała zdumiona Diane.

— Anka poszła do karczmy z Jankiem i okrutnie się upili! Nie chcą wyjść, ja sam ich nie przekonam! Może ty coś zdziałasz!

— Co?  

Myśl, że Janek i jego siostra wyszli do karczmy i doprowadzili się do takiego stanu, była jej ogromnie przykra. Co prawda jej przyjaciele nigdy nie grzeszyli spokojnym charakterem i nieraz zachowywali się co najmniej nieodpowiednio, lecz Diane nie myślała, że byliby zdolni do takiego postępowania. Najwyraźniej ojcowskie geny obudziły się w nich ze zdwojoną mocą. 

— Musisz mi pomóc! Janek mnie popchnął, a Anka zaśmiała mi się w twarz i wybełkotała, że nie mam prawa jej pouczać, bo nie jestem jej ojcem. 

— Ojej... Jakiś diabeł w nich wstąpił! W takim razie chodźmy! — odparła energicznie i ruszyła w ślad za Kossakowskim.

Rzekła jeszcze ojcu, że wróci za godzinę czy dwie, i wyszła. Cieszyła się, że papa nigdy nie wypytuje jej, gdzie idzie, gdyż ogromnie jej ufał i nie przypuszczał, by miała udać się w jakieś podejrzane miejsce. Żałowała, że Przemek nie wziął powozu, wiedziała jednak, że nie było go na to stać, a i ona nie chciała prosić ojca o pieniądze, gdyż mógł zacząć coś podejrzewać. 

Biegli przez ulice Paryża, które z każdym krokiem stawały się coraz uboższe. Olśniewające pałace arystokratów zostały zastąpione przez skromne mieszczańskie kamienice. Wokół nich coraz bardziej śmierdziało. Diane podniosła nieznacznie suknię, nie chcąc jej ubrudzić. Cieszyła się, że ojciec nie widział jej teraz zziajanej, w zabłoconych pantofelkach i z odsłoniętymi kostkami. Byłby wielce zgorszony jej wyglądem. Sama jednak zbytnio się tym nie obchodziła, gdyż bardziej liczył się dla niej ratunek dla Janka i Anny. 

— Daleko jeszcze? — zapytała, patrząc na Przemysława z nadzieją, że zaraz powie jej, że są już blisko.  

— Nawet nie, jeszcze kilka minut — odparł.

— Możemy troszkę zwolnić? Nie nadążam za tobą... — Popatrzyła na niego błagalnie. 

Polak spojrzał na nią porozumiewawczo i przeszedł z biegu w marsz. Diane mogła teraz iść bez obawy, że przewróci się w swych pantofelkach i skręci kostkę. 

— Kochasz Anne, prawda? — zapytała nagle.

— Co? — Młodzieniec zarumienił się. 

— No przecież widzę, jak na nią patrzysz! — zaśmiała się. — Nie wmówisz mi, że nic do niej nie czujesz!

— Patrzę na nią tak samo, jak ty spoglądasz na Janka! — odciął się niemiło, na co i Diane spąsowiała. 

Chciała mu coś odrzec, lecz wtem stanęli przed karczmą „Pod złotą gęsią". Bielony budynek z czerwonym dachem wcale nie wyglądał na szynk. Dopiero gdy weszło się do środka, a w nozdrza wdzierał się smród alkoholu i potu, można było poczuć, że naprawdę jest się w karczmie. Diane miała ochotę zemdleć. Co takiego Anne i Jean widzieli w tym miejscu?

Wzdrygnęła się, gdy pijani mężczyźni siedzący w kącie zaczęli pokazywać na nią palcami i paskudnie rechotać. Złapała Przemka za ramię, chcąc dodać sobie nieco otuchy. Nie mogła patrzeć na tych wszystkich ryczących i opowiadających sobie sprośne żarty ludzi. Obrzydzało ją to.

— Spokojnie, Diane, nie pozwolę im zrobić ci krzywdy — szepnął młodzieniec. 

Dziewczyna, pokrzepiona tymi słowami, uśmiechnęła się do niego. Rozglądała się po całej karczmie, lecz w tłumie tłustych twarzy i bezzębnych uśmiechów nie potrafiła odnaleźć roześmianych lic przyjaciół. 

— Tam są! — Przemek wskazał na stolik w kącie. 

Diane po chwili dostrzegła dwie złote czupryny. Zdawało się jej, że słyszy śmiech kuzyna. Była pewna, że ma przed sobą młodych Potockich.

— O, Dianka! — krzyknął Janek. — Chodź do nas! Chcesz się napić?

Diane prychnęła wściekle na takie słowa. Podeszła do kuzyna i spoliczkowała go ze złością. Kilku otaczających ich gości zaśmiało się szyderczo.

— Co, żonka chce cię zabrać do domu? — ryknął ktoś. 

— To nie jest moja żona — odparł na to Janek. 

— To może kochanica, hmmm? — zarechotał inny młodzieniec, który siedział przy ścianie. 

Na te słowa Janek już nic nie odrzekł, gdyż Diane pociągnęła go mocno za dłoń. Potocki nieco się zachwiał, na co hrabianka de Beaufort szarpnęła go mocniej za rękę. 

— Idziemy do domu, Jeanie! Nie możesz się tak upijać! 

— Dianko, daj spokój, to tylko kilka kufli piwa... 

— Jesteś pijany w sztok! Po kilku kuflach człowiek nie jest w stanie doprowadzić się do takiego stanu! — wykrzyknęła i spojrzała na niego surowo. 

Janek zaśmiał się i nachylił się do niej, jakby chciał ją pocałować, lecz Diane szybko się od niego odsunęła i znów uderzyła go w twarz. 

— Dianeczko moja, za co to? — jęknął. 

— Nie jestem twoją Dianeczką! — odparła i pociągnęła go. 

W tym samym czasie Przemysław uporał się z Anną, która była nie mniej upojona alkoholem niż brat. Miał łatwiejsze zadanie, bowiem Janka było dużo trudniej wyciągnąć z karczmy niż jego siostrę. W końcu opuścili przybytek rozpusty. Diane i Przemek nie chcieli potępiać swych przyjaciół, gdyż wiedzieli, że to nie ich rola. Odpowiedniejszą osobą do tego była zdecydowanie Antoinette, bo na Franciszka nie było co liczyć. 

Diane nawet nie patrzyła na Janka, którego trzymała za rękę. Ciągnęła go za sobą, będąc głuchą na jego tłumaczenia. Wiedziała, że Potocki lubił czasem wychylić nieco alkoholu i nie miała mu tego za złe, gdyż uważała to za czysto ludzkie. Dzisiaj jednak zdecydowanie przesadził. 

Gdy dotarli do domu Potockich, nerwowo zapukała do drzwi wujostwa. Wciąż mocno trzymała nadgarstek Janka. Nie myślała, że miała w dłoniach tyle siły. Po chwili w progu ukazał się Franciszek. Jego oczy błyszczały radośnie. Z salonu dochodziły krzyki Poli, która przed minutą jeszcze tańczyła z ojcem oberka po pokoju. 

— O, Dianeczko, Przemku, co wy tu robicie? Wchodźcie! — zaprosił ich do środka. 

Diane i Przemysław wprowadzili przyjaciół do przedsionka i odetchnęli ciężko. Brakowało im już sił, ale spełnili swoje zadanie, a to było najważniejsze.

— Ej, Janku, coś ty taki niemrawy? Znowu poszliście z Anulką do karczmy? — Ojciec spojrzał na Janka. 

— Tak, tatku. — Wyszczerzył się młodzieniec. — Nawet nie wiesz, jak nam się podobało! Anka to potrafi wypić!

— Oj, wdaliście się w ojczulka! — zaśmiał się serdecznie. — A teraz uciekajcie do swoich pokoików, bo jak was matka zobaczy, to będzie! I nie wychodźcie, póki nie udobrucham mojej Tonieczki!

Dzieci skinęły Franciszkowi głowami i pobiegły czym prędzej na piętro. Diane przyglądała się tej scenie z niemałym oburzeniem. Była pewna, że wujek Frans da swym dzieciom reprymendę, bo na surową karę nie liczyła, tymczasem on się z nich śmiał! Jak mógł? Jej ojciec po takim uczynku nie pozwoliłby Alexandre'owi wychodzić z domu przez miesiąc. 

— Wuju, naprawdę ich nie ukarzesz? Przecież to, co zrobili, było okropne! — wykrzyknęła.

— A tam, Dianeczko, moje dziecko, to taki tam mały wybryk, ja byłem młodszy od Janka, kiedy kradłem wódkę w legionach, jak nam nie pozwalali pić! Wdał się we mnie, nie ma co!

— Ale wujku... To naprawdę...

— Dianeczko, wiesz, że cię kocham, ale czasem zachowujesz się za bardzo jak twój papa! Jean czasami bywa naprawdę okropny, zwłaszcza, kiedy zabrania mi używać alkoholu! Niestety, odziedziczyłaś to po nim...

Diane westchnęła z rezygnacją. Cóż, najwyraźniej na Potockich nie było rady.

***

Charlotte biegła przez brukowane uliczki Paryża, nie oglądając się za siebie. Ledwo dyszała, lecz nie zwalniała tempa. Musiała dotrzeć do domu jak najszybciej. O szesnastej mieli ich odwiedzić Potoccy, a papa nie lubił, kiedy ktoś spóźniał się na rodzinne spotkania. 

Niestety Lottie zamarudziła u swej najlepszej przyjaciółki, Anette d'Arras, Do tego brat dziewczyny, Raymond, czynił jej dziwne aluzje, co ogromnie ją rozgniewało. 

Żałowała teraz, że nie skorzystała z powozu, jednak Anette wcale nie mieszkała daleko, a Charlotte lubiła spacery. Dwadzieścia minut przechadzki było dla niej przyjemnym sposobem na spędzenie czasu. Jednak nie teraz, kiedy się śpieszyła. Była głupia, że nie wzięła powozu.

Kilka kosmyków wymknęło się z jej koka i zasłoniło jej widok. Zaklęła cicho. Poprawiła fryzurę, lecz pasma po chwili znów jej przeszkodziły. Miała już tego dość. Wtem poczuła, jak na kogoś wpada. Kostka wykręciła się jej boleśnie. Jeszcze tego brakowało!

— Przepraszam panienkę najmocniej... — jęknęła ofiara jej niezdarności. 

Lottie podniosła głowę i spojrzała na młodzieńca. Miał rozwichrzone, nieco przydługie czarne włosy i podłużną, trupiobladą twarz. Szare oczy patrzyły na nią przepraszająco. 

— To ja pana przepraszam... — wyjąkała, skrępowana.

— Nic się panience nie stało? — zapytał młodzian i wyciągnął ku niej rękę. 

Gdy stanęła, poczuła przeszywający ból w nodze. Syknęła. Obawiała się, że nie będzie w stanie wrócić. Nie chciała nawet sobie wyobrażać, jak wszyscy zaczną się o nią martwić. 

— Chyba trochę wykręciłam stopę... Jak ja teraz dojdę do domu? 

— Proszę się nie martwić, zamówię powóz i panienkę odwiozę.

— Dziękuję, nie trzeba — odparła nieco oschle.

Było jej miło, że młodzieniec przejął się wypadkiem, lecz w głowie miała słowa matki, która zawsze powtarzała jej, by uważać na nowo poznanych mężczyzn. 

— Ależ nalegam! Nic panience nie zrobię, naprawdę, nie moją intencją jest panienkę porwać — zaśmiał się. — Och, nie przedstawiłem się. Andrzej Siergiejewicz Lwow.

— Charlotte de Beaufort — odparła i podała mu dłoń, którą ten pocałował. — Nie jest pan Francuzem, prawda?

— Cóż, urodziłem się tutaj, ale moi rodzice są Rosjanami. — Uśmiechnął się. 

— Och, mój przyjaciel też jest Rosjaninem! Może pan go zna, Alexandre Gru... Gru...

— Gruszecki?

— Och, właśnie! Skąd pan wiedział? — zapytała ze zdumieniem.

— Bo to mój najlepszy przyjaciel — odpowiedział łagodnie. Nagle zawahał się, jakby nad czymś rozmyślał. — Czy... Czy przypadkiem w dzieciństwie nie gościłaś wraz rodzicami u Jarmuzowów? Kojarzę cię chyba...

— Ach tak! To ty byłeś tym ciemnowłosym chłopcem, który bawił się z Alexandre'em! Dlaczego później twoi rodzice przestali przychodzić do pani Iriny? 

— Cóż, mój tata ma pewne porachunki z księciem Eugeniuszem... To co, skoro okazaliśmy się znajomymi z dzieciństwa, dasz się teraz odwieźć?

— Dobrze — odparła z uśmiechem i pozwoliła, by zawołał powóz. 

Była tak oczarowana jego manierami i poczynionym odkryciem, że nie zwróciła uwagi na to, że nie zwracał się już do niej per „panienko". Wspólną podróż w powozie i rozmowę z młodym Rosjaninem uznała za najlepsze, co się jej dziś przydarzyło.


No to wkroczył nam tu synek Siergieja! Co o nim myślicie? A o Janku i Diance?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top