XXXI. Chmury pierzchają
Dzień był wyjątkowo deszczowy. Camille zdawało się, że nigdy nie przestanie padać. Co rusz słyszała krople kapiące o dach. Miała już dość tego irytującego dźwięku, a do tego czuła się coraz gorzej. Nie mogła przestać myśleć o sytuacji, w której się znalazła, o zdradzie męża i dziecku, które nosiła pod sercem, co uważała za złośliwą ironię losu. Próbowała zrozumieć pobudki, które kierowały Jeanem tamtego wieczoru, gdy zbytnio się wstawił, spoliczkował ją i wyszedł z domu, by wrócić rano od Constance. Co spowodowało, że znów się upił, mimo iż już od jakiegoś czasu trzymał się z dala od alkoholu?
„To zapewne znów te przeklęte koszmary! Myślał o wojnie, o tym biednym człowieku, którego pozbawił życia i nie mógł sobie poradzić... Więc sięgnął po wino, zamiast przyjść szukać pocieszenia u mnie... Bo przecież obiecałam, że mu pomogę... Tylko czy nie byłam w tym wszystkim zbyt samolubna? Miałam mu być wsparciem, a przejmowałam się jego cierpieniem tylko wtedy, gdy przyłapałam go z butelką... Nie pytałam, czy dobrze się czuje, gdy wszystko zdawało się być dobrze... Właśnie, zdawało się, a w rzeczywistości mogło go rozrywać cierpienie! I jeszcze Belle... Chciałabym ją mieć przy sobie, ale oczekiwanie od niego, że będzie chciał wychowywać dziecko innego mężczyzny, przez które niemal rozpadło się nasze małżeństwo, tylko dlatego, że tęsknię za małą, było okrutnie samolubne z mojej strony... Urządzałam mu awantury o błahostki, wyrzucałam z sypialni, zamiast objąć i zapytać, czy wszystko z nim dobrze. A wiem przecież od zawsze, że on nie potrafi sobie radzić z problemami! Jestem tak głupia i samolubna... Nikt mu nie kazał kochać się z Constance, to był jego własny wybór, ale gdyby nie mój egoizm, nigdy by mu to nie przyszło na myśl..."
Oderwała się od rozmyślań i poprawiła włosy. Zaraz mieli odwiedzić ją James i Isabelle. Tym razem spotkanie miało się odbyć bez obecności bliźniąt, zazdrosnych o przyrodnią siostrę. Wciąż pytały o to, skąd się wzięła, dlaczego ma innego ojca i nie mieszka z nimi. Zaczęła żałować, że przedstawiła Belle dzieciom.
Tymczasem Diane i Alexandre biegali po parterze. Gdy dowiedzieli się o istnieniu Belle, zapanowała między nimi chwilowa zgoda. Mogli się kłócić i bić, jednak byli bliźniętami i kochali się na swój dziecięcy sposób, a w obcej dziewczynce tulącej się do ich ukochanej maman widzieli zagrożenie.
Camille jeszcze nie zeszła do bawialni, gdy pokojówka, na jej uprzednie wyraźne polecenie, wprowadziła do pomieszczenia Jamesa. Wbrew temu, na co przystała Camille, nie przyprowadził ze sobą Belle. Planował dziś pokazać dawnej kochance, jak wiele straciła, wybierając Jeana, a dziecko było mu do tego zupełnie zbędne.
Od chwili, gdy ujrzał Camille, nie myślał racjonalnie. Chciał albo zmusić ją do powrotu, albo zniszczyć jej życie. Jean nie był co prawda obecny w Nicei, nie widziałby więc, jak jego małżonka oddaje się innemu, istniało jednak wiele sposobów, by dowiedział się o jej niewierności. A w gestii Jamesa Ashwortha leżało, by rzeczywiście się dowiedziała.
Nie pojmował, jak bardzo nieracjonalnie się zachowuje. Nie docierało do niego, że Camille nigdy nie powiedziała mu, że go kocha, że ich związek był tylko układem, który sam zaproponował. Kochał ją, lecz nie w sposób czysty i pozbawiony egoizmu. Miłość wyżerała go od środka niczym choroba, sprawiając, że jego rozum tracił jasność.
Nagle poczuł, jak ktoś na niego wpada. Schylił głowę, by dostrzec Diane, która leżała na ziemi i próbowała się podnieść. Obok niej stał braciszek, który podał dziewczynce rączkę, by pomóc jej wstać. Spojrzała na Jamesa i wzdrygnęła się ze wstrętem.
— Niech pan sobie stąd idzie! — pisnęła.
James prychnął z pogardą. Dzieci tego żołnierzyka były niemal tak samo obrzydliwe jak on sam.
— Zejdź mi z drogi, dziecko.
— Jest pan przebrzydłą jaszczurką! — krzyknęła, przypominając sobie o oślizgłym zwierzęciu, które Alexandre wrzucił jej jakiś czas temu za kołnierz.
I choć obelgi tej doznał od małego dziecka, James poczuł się urażony. Wyminął bliźnięta, które pobiegły na piętro, i zasiadł na sofie w bawialni. Dopiero po chwili w pokoju zjawiła się Camille. Na sobie miała prostą, dosyć wąską, beżową sukienkę z małym dekoltem. Włosy spięła na karku.Jamesowi zdało się, że wyglądała nieco grubiej niż na balu, nie wiedział jednak, skąd wzięło się to przeświadczenie.
Jej oblicze, jaśniejące radością na myśl, że wkrótce ujrzy córeczkę, zbladło, gdy zobaczyła jedynie Jamesa. Intuicja podpowiedziała jej, że James na pewno przyszykował jakiś podstęp.
— Gdzie Belle? — zapytała, przybierając wyniosłą minę.
Serce Jamesa przyśpieszyło. Ubóstwiał, gdy zgrywała niedostępną, zimną królową lodu. Był pewien, że pod wpływem jego dotyku i pocałunków zaraz stopnieje.
— Dostała kataru, zostawiłem ją w domu.
— W takim razie możesz się stąd wynosić. Nie mam zamiaru znosić widoku twojej paskudnej, zakłamanej twarzy, jeśli nie jest to konieczne — odparła lodowato i wskazała mu na drzwi. — Do widzenia.
Na Jamesa jednak te słowa podziałały inaczej, niż chciała. Zamiast wycofać się, póki miał czas, podszedł do niej i złapał jej dłoń. Próbowała mu się wyrwać, jednak nie miała wystarczająco siły. James przyciągnął ją bliżej i przycisnął jej drobne ciało do siebie. Gdy po tylu latach znów miał ją w swoich ramionach, ogarnęło go pożądanie, jakiego nie czuł już od dawna. Tylko ona tak na niego działała.
Camille krzyknęła, czując jego dłonie na swojej talii. Chciała, żeby zostawił ją w spokoju, nie miała jednak wystarczająco siły, by odepchnąć.
— Camille, nie zrobię ci krzywdy... Kocham cię i chcę, byś do mnie wróciła...
— Ale ja kocham tylko Jeana, czy nie możesz tego w końcu zrozumieć? — jęknęła, a w jej oczach stanęły łzy. — Będę miała jego dziecko, nie myśl nawet, że mogłabym go dla ciebie porzucić!
James nie mógł się otrząsnąć z szoku wywołanego informacją o jej błogosławionym stanie. Nie mogła być przy nadziei, nie z Jeanem, nie teraz, kiedy wreszcie miał ją na wyciągnięcie ręki.
Kłamała. Musiała. Nie wierzył w to, że po raz kolejny wybrała tego okropnego żołnierzyka.
Wtem do bawialni został wprowadzony gość, którego przybycia nikt się nie spodziewał. Stojąca tyłem do wejścia Camille nie zauważyła, że ktoś wszedł. James drgnął. Wszystkiego się spodziewał, lecz nie tego, że nagle stanie przed nim Jean de Beaufort. Poczuł, jak narasta w nim gniew. Wydał z siebie gniewny pomruk. Coraz bardziej nienawidził tego człowieka. Dziwił się, że było to jeszcze w ogóle możliwe.
Jean widział, że Camille próbuje wyrwać się z objęć Anglika. Owładnęła nim złość na myśl, że Ashworth miał czelność jeszcze mieszać w ich życiu. Czy nie wystarczyło mu to, co stało się za jego sprawą trzy lata wcześniej? Niewiele się zastanawiając, podbiegł do Jamesa i odciągnął go od Camille. Ta pisnęła ze strachu i skuliła się. Złapał Jamesa za kołnierz fraka i spojrzał mu w oczy.
— Nie możesz jej w końcu zostawić, co? Ona cię nie chce, nie rozumiesz?
— Jesteś tego pewien?
— Całkowicie — wycedził przez zęby. — A teraz albo stąd wyjdziesz, albo cię wyrzucę. Zapamiętaj sobie, że to moja żona i nie masz prawa jej dotykać.
— Mam ci przypomnieć, kto był jej pierwszym?
Tego Jean nie wytrzymał. Wziął zamach i wymierzył Jamesowi cios w szczękę. Ashworth skulił się i jęknął z bólu. De Beaufort wykorzystał chwilę jego słabości i uderzył go w brzuch. James syknął, po chwili jednak zacisnął zęby i rzucił się na Francuza. Zaczął okładać go po twarzy, lecz Jean wykonał unik.
Camille przyglądała się im w niemym zdumieniu. Nie miała pojęcia, co uczynić, by przestali. Próbowała krzyknąć, jednak głos uwiązł jej w gardle. Ich krzyki i posapywania stawały się coraz głośniejsze. Widziała, jak na ich skroniach pulsują żyły, jak ich twarze czerwienieją ze złości, lecz nie potrafiła im przerwać. Dopiero gdy James pchnął Jeana na kominek, a ten uderzył skronią o jego kant, wydała z siebie przeszywający wrzask.
— Co wy robicie? Opanujcie się! Nie jestem nagrodą, o którą można walczyć!
I wybiegła na zewnątrz, nie chcąc już dłużej patrzeć na to mierne przedstawienie. Miała dość. Ich agresji, determinacji, roszczeniowości. Należała tylko do siebie, nie do żadnego z nich. Stanęła na deszczu i płakała. Nie obchodziło jej, że zaraz będzie cała mokra. Zdawało jej się to błahostką przy ogromnie wszystkich problemów, jakie w ostatnim czasie ją frasowały. Przyjemne, chłodne krople spadające na jej rozgrzaną skórę i przynosiły orzeźwienie.
Tymczasem Jean podniósł się z miejsca i otarł krew ze skroni. Rozciął sobie łuk brwiowy, a czerwona ciesz sączyła się też cienką strużką z jego nosa, nie robił sobie jednak z tego wiele. Chwycił Ashwortha za frak i zaczął go ciągnąć. Otarł pot z czoła i przyparł mężczyznę do ściany.
James starał się ukryć strach. Chociaż wypełniała go nienawiść do de Beauforta, nie potrafił sobie z nim poradzić. Nigdy nie był wprawny w bitkach, a mocniej od niego zbudowany żołnierz napawał go lękiem. Obawiał się, że Jean go zabije. Zaraz jednak na nowo rozgorzał w nim gniew. Nie mógł bać się przeciwnika, jeśli chciał zdobyć Camille. Kopnął Jeana w kostkę, na co ten syknął. James wykorzystał jego chwilę nieuwagi i uderzył go w brzuch. Francuz zwinął się z bólu.
Wbrew pozorom, cios był mocny. Nie mógł jednak się poddać. Musiał walczyć. Dla Camille. Starł krople potu z czołu i założył kosmyki włosów, które zasłaniały mu oczy, za ucho. Zebrał wszystkie siły, jakie miał, i uderzył Jamesa w nos. Coś chrupnęło.
James jęknął. Jean oderwał się od niego, przerażony swym uczynkiem. Nos Ashwortha był przekrzywiony. Gdy Anglik zorientował się, co się stało, zapłonęło w nim żądza zemsty. Nie tylko za odebranie mu Camille, ale i za upokorzenie, jakiego doznał.
— Ty nędzny psie! — ryknął i rzucił się na Jeana.
De Beaufort odparł jego atak i chwycił mężczyznę za frak. Zaczął ciągnąć go ku drzwiom. James wierzgał, chcąc mu się wyrwać, Jean jednak wzmacniał uścisk. Rezygnacja z walki o Camille była dla Ashwortha czymś niewyobrażalnym. Musiał walczyć do końca, nawet jeśli miał wyjść z tego starcia nie tylko ze złamanym nosem, ale i sercem.
Nie zorientowali się nawet, kiedy dotarli do drzwi wejściowych. Jean, widząc skrwawione oblicze Jamesa, poczuł wzbierającą w nim litość. Nienawidził go, nie miał jednak w sobie przyzwolenia na dalsze katowanie Ashwortha. Nie zasłużył na takie traktowanie, nawet mimo swej podłości.
— Nie wracaj tu, jeśli nie chcesz, bym potraktował cię jeszcze gorzej — syknął Jean i wypuścił poły jego fraka z dłoni.
James posłał mu nienawistne spojrzenie.
— Co, rezygnujesz, de Beaufort? Wiedziałem, że jesteś tchórzem!
— Nie jestem tobą, niehonorowym, moralnym degeneratem, który znajduje przyjemność w ranieniu innych. A teraz odejdź.
James, oniemiały tym, co się właśnie stało, nacisnął klamkę i wybiegł z domu, nie wiedząc, co mu odrzec. Przez moment chciał jeszcze podbiec do Camille, która wciąż stała w deszczu i szlochała, kiedy jednak pomyślał o tym, co mógł mu uczynić Jean, zrezygnował. To nie był ten dzień, w którym odzyska Camille.
Jean, upewniwszy się, że Jamesa już nie ma, pobiegł w stronę Camille. Musiał paść przed nią na kolana i błagać ją o wybaczenie. Teraz miał jedyną szansę. Wiedział, że jeśli zawiedzie, już nigdy jej nie odzyska.
Stała niedaleko od domu, z błędnym spojrzeniem wbitym w ziemię. Jean nie wiedział, czy po jej policzkach spływają łzy, czy to tylko krople deszczu moczyły jej lico. Przedstawiała tak żałosny widok, że ścisnęło go serce. Podbiegł do niej i ujął jej dłoń, mając nadzieję na to, że go nie odtrąci. Ku jego zdumieniu, nie wyrwała ręki z jego uścisku. Uznał to za dobry znak.
— Camille... Ja... Nie wiem, co mam powiedzieć... Tak bardzo żałuję tego, co zrobiłem... Jesteś dla mnie najważniejsza w życiu, zawsze byłaś. Tamtego wieczoru... Wróciła do mnie wojna — westchnął, próbując powstrzymać napływające mu do oczy łzy, było to jednak niemożliwe. — Znalazłem list od Iriny, ukochanej Dymitra i uznałem, że jestem gotów go przeczytać... Nie byłem. To dlatego się tak upiłem, a potem... Nie wiem, jak mogłem cię uderzyć, tak samo, jak nie wiem, jak mogłem... Jak mogłem... — nie dokończył.
Wzruszenie, ale i obrzydzenie do samego siebie ścisnęły mu gardło. Wciąż nie rozumiał, jak mógł tak bardzo skrzywdzić Camille. Po policzkach spłynęły mu łzy. Zacisnął pięści i przełknął ślinę. Musiał jej wszystko wyjaśnić.
— Byłem zrozpaczony, wściekły, zdesperowany i zupełnie nie wiedziałem, co czynię. Ale nigdy nie przestałem cię kochać, Camille. Tamten dzień, na weselu twojej siostry, kiedy powiedziałaś mi, że i ty coś do mnie czujesz... To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Wreszcie ktoś mnie kochał, mnie, którym wszyscy przez całe życie tylko pogardzali. Nie mogłem uwierzyć w to, że ktoś taki jak ty mógł mnie obdarzyć uczuciem. Zepsułem to wszystko jak największy głupiec, wiem o tym, Camille. Nie liczę nawet na to, że mi wybaczysz, chcę tylko, byś wiedziała, że cię kocham. Całym sercem. I nigdy nie przestanę, nawet jeśli powiesz mi, że nie chcesz mnie już widzieć.
Wciąż trzymał jej dłoń. Oboje byli coraz bardziej mokrzy, nie zwracali jednak na to uwagi. Obawiał się spojrzeć jej w oczy, ona jednak wwiercała się w niego wzrokiem tak długo, że w końcu na nią popatrzył. Bał się, że ujrzy w jej spojrzeniu rozpacz, pogardę, gniew, a nawet chęć mordu. I nie mylił się, bo dostrzegł w nim rozpacz, nie było w nich jednak złości, jedynie litość i... miłość.
— To też moja wina, Jeanie — jęknęła.
Mąż spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Nie, nie obwiniaj się za moje błędy...
— Ale to prawda. Zaniedbałam cię. Obiecałam ci, że pomogę ci z tym wszystkim, a zamiast tego tylko się kłóciliśmy... Głównie przeze mnie, bo to ja wciąż miałam o coś pretensje... Tak bardzo cię przepraszam... Nie powinnam ważyć sobie twoich koszmarów tak lekko. Jestem egoistką. Myślałam, że małżeństwo to bajka, że kochasz mnie i to starczy, że nie muszę się starać... A tymczasem to ciężka praca, piekielnie ciężka...
Jean przysunął ją delikatnie do siebie i oparł brodę o jej czoło. Nie przejmowali się tym, że padało coraz bardziej, ich ubrania i włosy lepiły się do ich ciał, a krew wciąż spływała strużkami z jego skroni i nosa. Położyła dłoń na jego policzku i zaczęła delikatnie nią przesuwać. Brakowało jej tego. Dotyku jego szorstkiej skóry, teraz mokrej od deszczu, jego blizny pod opuszkami palców, miękkości jego włosów, które teraz lepiły się do jego czoła, zapachu jego wody kolońskiej. Wspięła się delikatnie na palce i złożyła na jego mokrym policzku pocałunek. Jean schylił się do niej i złączył jej wargi ze swoimi, ostrożnie, jakby bał się, że zrobi jej krzywdę.
— Przepraszam — szepnął, odrywając się od niej.
— Ja też przepraszam... Zabrałam ci dzieci, postąpiłam jak James... A one tak bardzo za tobą tęskniły.
— Już jest dobrze, kochanie. — Ucałował ją w skroń i przycisnął jej drobne ciało do siebie.
Zapadło między nimi milczenie, zakłócane jedynie przez odgłos kropli deszczu spadających obok nich. Wsłuchiwali się w swoje oddechy i bicie swoich serc, a deszcz obmywał ich z brudu gniewu i złości. Byli wolni od złych uczuć. Nagle Camille oderwała się od niego i spojrzała mu w oczy. Jean nie rozumiał, co się działo.
— Jeanie, ja... — przerwała, nie wiedząc, jak obwieścić mu radosną nowinę. — My... będziemy mieli dziecko...
Znów objął ją i przycisnął do siebie. Naraz wypełniło go szczęście. Nie było to jednak niepohamowane szczęście szaleńca, który rozgłaszałby o nim każdemu, kogo napotka na swej drodze, lecz pełne tkliwości, delikatne uczucie, które przeznaczone było tylko dla nich dwojga.
— Od jak dawna wiesz?
— Pamiętasz, jak wymiotowałam krótko przed wyjazdem? To... były pierwsze oznaki...
Jean westchnął. Kiedy on zdradzał Camille, ona spodziewała się jego dziecka? Chciał już poczynić sobie samemu wyrzuty sumienia, zaraz jednak skarcił się w myślach. Nie tędy wiodła droga. Musiał przestać myśleć o Constance i żyć dalej. Dla Camille. Położył dłoń na jej brzuchu i ucałował ją.
— Camille... Tak bardzo się cieszę...
Ta wiadomość sprawiła, że znów miała ochotę żyć. Jakby zaczęli nowy rozdział w swej księdze życia, zostawiając to, co było złe w poprzednich księgach, za sobą. Była gotowa zapomnieć o jego przewinie, jeśli teraz nic miało im już nie przeszkodzić w sięgnięciu po szczęście.
— Wracajmy, Cami, zaraz się przeziębisz, a musisz o siebie dbać.
— Teraz będzie już dobrze, prawda? — Spojrzała na niego niczym naiwne dziecko.
— Tak, kochanie, zadbam o to. — Ucałował ją w skroń. — Zadbamy o to wspólnie.
W tym momencie zza chmur wyjrzało słońce, dając im nadzieję na to, że ich słowa faktycznie się ziszczą.
Gdy wrócili do bawialni, ujrzeli w niej dzieci, które zbiegły z piętra, zwabione krzykami dochodzącymi z parteru. Gdy ujrzały ojca, mokrego i zakrwawionego, ale uśmiechniętego, rzuciły się na niego z radosnym piskiem. Jean przytulił je do siebie i ucałował. Camille w tym czasie poszła po coś do obmycia jego ran.
— Papo, w końcu wróciłeś! — krzyknęła Diane.
— Nareszcie będę mieć kogoś do zabawy żołnierzykami! — ucieszył się Alexandre.
— Poczytasz mi bajkę?
— Mi też? I pójdziemy na spacer, jak słoneczko wyjdzie zza chmur?
— Upleciesz mi warkocza?
— Opowiesz mi, jak wujek Frans zabijał Rosjan?
— Co ci się stało?
— Zbiłeś kogoś?
— Tego złego pana, który chciał zrobić krzywdę maman?
Jean zaśmiał się, słysząc ich dziecinne głosiki. Chociaż nieraz bolała go od nich głowa, nie oddałby tego radosnego świergotania bliźniąt za nic. Po chwili wróciła do nich Camille, która zaczęła ścierać krew z jego twarzy. Uśmiechnął się. Był z rodziną. I nie mógł teraz tego zepsuć.
Poniżej macie dwie prześliczne grafiki, które wykonała niezawodna i cudowna chimchimbunnymochi (God, nie oznacza), największa fanka Jeana, która wiedziała nieco wcześniej, co tu się stanie. I ratuje tyłki Waszym ulubionym bohaterom, nawet nie wiecie, jak wiele osób chciałam zabić, a ona mnie od tego odwiodła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top