XXVIII. Spotkanie dawnych kochanków
Camille przez całą noc nie mogła zasnąć, zbyt przejęta wieściami. Nie chciała mieć dziecka, nie w takim momencie swojego życia. Gdyby między nią i Jeanem wszystko układało się pomyślnie, cieszyłaby się z nowego członka rodziny, teraz jednak, zdradzona i upokorzona przez najważniejszą osobę w jej życiu, nie miała sił, by odczuwać radość.
Zdecydowała, że nie powiadomi dzieci o tym, że będą miały rodzeństwo, przynajmniej nie w tej chwili. Uważała to za dużo korzystniejsze dla ich młodych umysłów, niezdolnych wszystkiego pojąć. Ta wiadomość zapewne wywołałaby zamęt w ich głowach, zwłaszcza, że nie było przy nich ojca, a tego nie chciała.
Tego wieczora miał się odbyć bal, który księżna Montefeltro organizowała z okazji jej przybycia. Po obiedzie udała się z dziećmi do przyjaciółki. Gdy wprowadzono ją do bawialni, zastała tam Flavia siedzącego z nogą założoną na nogę i czytającego gazetę. Dziwiło ją, że nie robił tego w palarni czy gabinecie, gdzie miałby ciszę i spokój, Flavio nie żył jednak według reguł, które narzucało mu społeczeństwo. Robił, co chciał, zwłaszcza jeśli przebywał u siebie w domu. Gdy zobaczył Camille w towarzystwie dzieci i bony, niechętnie oderwał się od lektury i podszedł do niej.
— Dzień dobry, signora — przywitał się po włosku, bowiem w domu nie zwykł używać francuskiego. — Moje dzieci są na piętrze, może pani zaprowadzić tam swoje pociechy, miejmy nadzieję, że będą potrafiły się porozumieć.
Dzieci zostały zaprowadzone do pokoju zabaw książąt Montefeltro, a po chwili w pokoju zjawiła się Val, która zaczęła rozmawiać z Camille. Wizyta była dla hrabiny de Beaufort okropnym przeżyciem. Flavio wciąż ostentacyjnie ją ignorował, a Marie po pół godzinie przyprowadziła płaczącą Diane, której dokuczali trzej synowie Flavia, którym sekundował Alexandre. Kobiecie ploteczki zmieniły się w uspokajanie dziewczynki i zachwyty księżnej nad jej gęstymi włosami i delikatną urodą. Sama marzyła o córeczce, na razie jednak nie było jej to dane.
Po powrocie do domu Camille zaczęła przygotowania do balu. Szmaragdowa toaleta, tak podobna do tej, którą dziesięć lat temu dostała w prezencie bożonarodzeniowym od siostry, czekała uprasowana w garderobie. Z pomocą Sophie ściągnęła dzienną suknię i przywdziała balową toaletę. Nie przypominała w niej jednak królowej balu, którą niegdyś była. Przez ostatnie dni niemal nie jadła i nie spała, a ciągłe troski wyraźnie odznaczyły się na jej twarzy. Cerę miała szarą, a oczy podkrążone.
Gdy już ułożyła włosy, przyszedł czas na dobór biżuterii. Zamierzała założyć szmaragdową kolię, kolczyki i pierścionek. Gdy go wkładała, spojrzała na pozostałe ozdoby, które nosiła na palcach. Żadnej z tych błyskotek nie ściągała, chyba że do kąpieli lub snu.
Pierwszy z pierścionków, delikatny, srebrny, z białym kamieniem, dostała od Jeana w dniu zaręczyn, dziewięć lat temu. Nosiła go nawet jako żona Pierre'a i kochanka Jamesa, by przypominał jej, komu oddała swe serce.
Drugi otrzymała od niego tuż przed ślubem. Powiedział jej, że skoro byli w związkach małżeńskich z innymi osobami, poprzednie zaręczyny są już nieważne, dlatego prosi ją o rękę jeszcze raz. Złoty pierścionek z dużym kamieniem Jeanowi dała przed śmiercią Cécile, której podarował go Louis, nim wyruszył na wojnę. Wcześniej błyskotka należała do Margot de Beaufort, która dostała ją z okazji zaręczyn od Damiena.
Trzeci, gruba, złota obrączka ślubna, założony był na palec serdeczny drugiej ręki. Ciężko jej było na niego patrzeć. „Miłość, wierność, aż po grób... A to wszystko przed Bogiem!" — pomyślała z goryczą.
Nie wiedziała, czy jeszcze ją kochał. Zdawało się jej, że nie, jednak jakaś jej cząstka łudziła się, że może jednak wciąż coś do niej czuł. Chciała pozbyć się wszelkich pamiątek z nim związanych, coś jednak nie pozwalało Camille ściągnąć pierścionków. Wciąż kochała męża. Gdyby ściągnęła obrączkę, poczułaby się, jakby popełniła wobec niego jakąś straszną zbrodnię. „Jeanie... Kocham cię, nawet jeśli błądzisz... Tylko jak mam ci wybaczyć?" — zastanawiała się w myślach.
— Catalino, ależ musisz ze mną iść — wykrzyknął Ashworth, niepocieszony, że jego ukochana nie zamierzała się wybierać na bal.
— Nie, Jimmy, nie mam najmniejszej ochoty na tańce, boli mnie głowa.
— Zawsze boli cię głowa — westchnął.
Catalina posłała mu mrożące krew w żyłach spojrzenie.
Kochała go na swój sposób, choć wciąż miała wątpliwości co do słuszności tego uczucia. James co prawda chodził z nią teraz do kościoła, widziała jednak, że niezbyt go interesował Bóg, a mała Belle nie chciała uczyć się modlitw, mimo iż co wieczór do niej przychodziła i próbowała jej przekazać podstawowe prawdy wiary. Później James kołysał córkę do snu, a Catalina wracała do swojego domu. Raz, gdy została na dłużej, Anglik próbował zastosować wobec swoje brudne sztuczki, przysięgła więc sobie, że nie dopuści więcej do takiej sytuacji, zwłaszcza, że nie wspominał nic na temat małżeństwa.
— Idź sam. Nie lubię tej Valérie. Jeszcze do tego wszystkiego jej mąż powiedział mi, że to wszystko na cześć jakiejś paniusi z Paryża, jej przyjaciółeczki, de Beaufort chyba. Nie chcę patrzeć na te napuszone damulki.
James zamarł. Camille wróciła, by zniszczyć to, co ledwo sobie poukładał. Bał się, ale jednocześnie był piekielnie podekscytowany, nawet jeśli miał zaraz spotkać się nie tylko z nią, ale i z człowiekiem, przez którego tyle cierpiał — Jeanem de Beaufortem. Bo przecież Camille musiała przyjechać z nim. Był gotów na starcie.
— Kiedy pójdziemy na plażę? — zapytała Diane, która leżała już w łóżeczku.
— No właśnie, maman, kiedy? — zawtórował jej brat.
— Nie wiem, dzieciaczki — odparła Camille, sprawdzając, czy aby na pewno jej suknia dobrze leży. — Na razie maman idzie na bal, pomyślimy o tym jutro.
— Ale ja jeszcze nigdy nie byłem na plaży, chcę już! — krzyknął Alexandre.
— Ja też chcę!
— Nie, maleństwa, nie dziś, już jest późno. Dobranoc.
Uśmiechnęła się jeszcze do nich i wyszła.
Kochała dzieci, lecz dziś męczyły ją swym zachowaniem. Żałowała, że nie było przy niej Jeana. On potrafiłby nad nimi zapanować.
Jako że przyjęcie organizowano na jej cześć, koniecznie musiała udać się do przyjaciółki powozem, mimo iż mieszkały tuż obok siebie. Bo któż to widział, by hrabina szła na bal piechotą?
Valérie przywitała ją przy wejściu, wprost oszołomiona toaletą Camille. Chociaż sama miała na sobie zdobną, fioletową suknię i srebrną biżuterię, która mieniła się w blasku świec, uważała, że Camille prezentuje się dużo bardziej olśniewająco.
— Kochanie, wyglądasz wprost cudownie! — wykrzyknęła ekstatycznie, po czym dodała już ciszej: — Pamiętaj, tutaj będzie mnóstwo przystojnych mężczyzn, nie bój się do jakiegoś wdzięczyć. Po tym, co zrobił Jean, masz do tego prawo.
— Nie, Val, nie mogłabym mu zrobić tego samego, co on mnie... — westchnęła.
Wiedziała, że mimo wszystkich grzechów męża nie byłaby do tego zdolna. Wciąż go kochała i nie potrafiła spojrzeć na innego mężczyznę z myślą, że mogłaby go uwieść.
— Ale zabrałaś mu dzieci, tak jak James odebrał ci Belle.
— Val! — krzyknęła, zła, że tak ją oceniono. Przecież wcale tak nie było, a przynajmniej ona miała na ten temat odmienne zdanie. — James zabrał mi Belle na zawsze, nie chciał mi nawet pozwolić na widzenie się z nią! Nie miałam pojęcia, gdzie ją zabrał! A Jean wie, gdzie są dzieci, może je odwiedzić, jeśli tylko będzie chciał...
— Dobrze, dobrze, Cami, idź się bawić — zaśmiała się księżna i pogoniła ją dłonią. — To twój wieczór.
Camille nie musiała długo czekać, by o taniec z nią zaczęło ubiegać się kilku mężczyzn. Księżna Montefeltro sekundowała młodzieńcom w tych staraniach, lecz na nic. Camille nie obchodziły ich mniej lub bardziej nieudolne zalety. Jedynym mężczyzną, którego w tej chwili pragnęła ujrzeć, był James.
Na ironię zakrawał fakt, że przemierzała teraz salę balową w poszukiwaniu mężczyzny, z którym poprzysięgła sobie nigdy nie mieć do czynienia, przy okazji taksując inne zaproszone damy spojrzeniem. Mimo upływu lat nie wyzbyła się tej młodzieńczej próżności, która nakazywała jej porównywać swą aparycję z wyglądem innych kobiet. Z zadowoleniem uznała, że to ona prezentuje się najlepiej.
Aż ujrzała tego, którego poszukiwała. Stał z dwoma mężczyznami, energicznie o czymś rozprawiając. O ile dla niej czas był łaskawy i przez ostatnie lata tylko wypiękniała, to na licu Jamesa wyraźnie zaznaczyły się kolejne wiosny. Pojawiło się na nim sporo zmarszczek, cienie pod oczyma powiększyły się, a same oczy, niegdyś iskrzące na widok pięknych dam, straciły blask. Nie wiedziała, że to wina tego, że płakał za dniami, które z nią spędził. Na jego skroniach widoczne były już pierwsze siwe włosy.
„Czy to ten sam James Ashworth, który zwiódł tyle dam? Ten, któremu i ja się poddałam! Gdyby wtedy wyglądał jak dziś, nigdy bym mu nie uległa... Dlaczego ja w ogóle to uczyniłam?"
James zauważył ją chwilę później. Coś drgnęło w jego sercu na widok kobiety, którą tak kochał i przez którą tak cierpiał. Delikatne złote zdobienia przy jej skąpo skrojonym dekolcie i piersi unoszące się przy każdym jej oddechu przyprawiały go o szybsze bicie serca. Nie zwracał nawet uwagi na to, że wyglądała dość mizernie. Teraz z całą mocą zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo pragnął jej dotknąć, pocałować ją, a najlepiej wziąć w ramiona i nigdy nie wypuszczać. Catalina wyblakła w jego sercu, jakby nigdy jej w nim nie było. Liczyła się tylko Camille.
— Przepraszam, Jamesie, czy mogłabym z tobą porozmawiać? — zapytała, przerywając mu w rozmowie.
— Oczywiście, Camille. Przepraszam, panowie, dama mnie wzywa. — Spojrzał na nich przepraszająco i ujął dłoń hrabiny de Beaufort.
W milczeniu podążyli do korytarza. Tam stanęli za kolumną, nie chcąc, by ktoś był świadkiem ich rozmowy. Jamesowi było coraz trudniej pohamować swe żądze, musiał jednak grać zimnego i niewzruszonego.
— Czego chcesz, Camille? — zapytał chłodno, jego spojrzenie jednak zdradzało, że w środku cały płonął.
— Chcę zobaczyć moje dziecko — odparła stanowczo.
Nie miała zamiaru mu odpuścić.
— Jakie dziecko?
— Jamesie! — krzyknęła, wyraźnie poirytowana. — Nie pogrywaj ze mną, tylko powiedz mi, co z Isabelle!
— Aaa, mówisz o niej! Masz więcej dzieci, nie byłem więc pewien, które masz na myśli.
W Camille wzbierał coraz większy gniew. Była niczym wulkan, na zewnątrz spokojna, lecz gotowa w każdej chwili wybuchnąć.
— Nie widziałam jej przez dwa lata, nie dałeś mi nawet adresu, na który mogłabym napisać czy wysłać jej prezent!
— I po co miałabyś robić to wszystko? Żeby myślała, że ją kochasz, kiedy zupełnie nie obchodzi cię jej los?
— Jak możesz tak mówić? Przecież to moje dziecko, które tyle nosiłam pod sercem! To ja ją urodziłam!
Z każdym słowem doprowadzał ją do coraz większego szału. Najchętniej rozszarpałaby go na strzępy. Jedynie kara, którą musiałaby po tym odbyć, ją przed tym powstrzymywała. Zamordowanie Jamesa Ashwortha nie było warte ani skalania nazwiska, ani więzienia, ani wiecznego potępienia.
— It takes two to dance, my dear — zakpił. — Porzuciłaś ją, więc nie powinnaś w ogóle mieć do niej praw.
— Przerabialiśmy to już, Jamesie, nie chcę znów mówić o tym wszystkim... — westchnęła ciężko. — Nie mogłabym jej odwiedzić? Albo wziąć na plażę?
— Na plażę? Po moim trupie! Jeszcze się utopisz!
— To pójdź ze mną. Zostawię Lottie w domu, a zabiorę Diane i Alexandre'a, poznają Belle.
James poczuł ukłucie zazdrości na myśl o tym, że Camille urodziła Jeanowi kolejne dziecko, uderzyło go jednak, że prosiła go o pójście z nią na plażę. Dlaczego nie mogła iść z mężem? Może go tu nie było?
— Czyżby that little soldier of yours nie przyjechał z tobą?
— Został dopilnować interesów — powiedziała z wahaniem.
Ta nuta niepewności obecna w jej głosie pozwoliła Jamesowi domyślić się, że nie wszystko w jej małżeństwie było tak cudowne, jak mogłoby się zdawać.
— Cóż, zawsze wiedziałem, że on nie jest prawdziwym mężczyzną i nie zadba odpowiednio o żonę — prychnął. — Pójdę z tobą, pod jednym warunkiem.
— Jakim? — zadrżała.
Obawiała się, jak okrutny może być w swej chorej chęci zniszczenia jej życia, była jednak gotowa na wiele, byle tylko ujrzeć Isabelle. Musiała się dla niej poświecić.
— Nic strasznego, Camille, po prostu przetańcz ze mną cały wieczór.
— Na to mogę przystać — odparła chłodno i podała mu ramię.
26 VII 1805, Paryż
Drogi Monsieur de Beaufort!
Zdałam sobie właśnie sprawę z tego, że znów zapomniał Pan dać mi książkę! Biedny ten Wergiliusz, chyba nigdy nie trafi w moje ręce!
Pytał mnie Pan, co z moją nogą. Otóż śpieszę Panu rzec, iż lekarz orzekł, że jest skręcona. Wszelkie ruchy sprawiają mi ból, leżę więc w łóżku i przeglądam księgi lub rozmawiam z Danielle. Nie narzekam, obawiam się jednak, że nie wyzdrowieję do czasu ślubu Danielle, a bardzo bym tego pragnęła. Marzę, by znów z Panem zatańczyć.
Muszę się przyznać, że myślałam też nieco o Panu. To chyba okropne z mojej strony, że wciąż rozpamiętywałam, jak miły był Pan dla mnie i mej siostry ostatnim razem. Żałuję, że mój brat, Hugo, nie jest taki jak Pan. Och, wtedy nasze życie, zwłaszcza papy, stałoby się dużo łatwiejsze...
Czuję się zobowiązana Panu o tym powiedzieć. Mam nadzieję, że mi Pan to wybaczy... Próbuję Panu coś powiedzieć, nie potrafię jednak znaleźć odpowiednich słów...
Nie będę się już dłużej błaźniła. Czekam na Pana kolejny list i mam nadzieję, że niedługo się ujrzymy.
Pańska
Camille de La Roche
Jean otarł spływającą mu po policzku łzę. Jakim cudem już wtedy nie domyślił się, że Camille go kocha? To te słowa nie mogły jej przejść przez gardło, gdy do niego pisała.
Nie wiedział nawet, po cóż czytał listy, które dostał od niej w przeciągu ostatnich dziesięciu lat. Chyba tylko po to, by jeszcze bardziej się przygnębić.
Słodycz i młodzieńcza naiwność szesnastoletniej Camille wprost wylewały się spomiędzy linijek tekstu. Pamiętał jeszcze tamte dni, gdy dopiero się poznali. Jej urocze uśmiechy, które tak go ujęły, drobne dłonie, które niby przypadkiem ściskał, wreszcie to dziwne podniecenie na myśl, że wkrótce ją ujrzy.
Kolejne listy, jeszcze sprzed ich zaręczyn, wypełnione były wyznaniami miłosnymi i opisami jej dziewczęcych trosk. Te, które napisała już po przyjęciu jego oświadczyn, mówiły głównie o tym, jak bardzo się o niego obawia.
Co się stało, że od słodkiego, pozbawionego trosk uczucia dotarli do momentu, w którym teraz się znajdowali? Jak w ogóle mógł jej wyrządzić tyle krzywd, skoro tak ją miłował? Dwa razy ją porzucił, by na końcu ją zdradzić. A przecież wciąż deklarował, że ją kochał.
Nie pamiętał nawet tamtej nocy z Constance. Dla czegoś, o czym zupełnie zapomniał, zniszczył całe swoje życie, miłość, która niegdyś była dlań wszystkim, pożycie rodzinne, bezpieczeństwo.
Odłożył list i spojrzał na ich portret ślubny, który wisiał na ścianie. Camille patrzyła na oglądającego ją z dumą, jego spojrzenie zaś wbite było tylko w nią, jakby była całym jego światem. I tak właśnie było. Nigdy nie przestał jej kochać, choć wątpił w to tyle razy. Camille miała prawo wyjechać i zabrać mu dzieci, skoro tak ją zranił. Postąpił przecież dużo gorzej niż ona, zostawiając Isabelle. Ona nie skrzywdziła jego, tylko swoje dziecko, nie miał więc moralnego prawa, by zachować się tak, jak postąpił. A jej to prawo w tej chwili przysługiwało. Musiał pokazać jej, że wciąż ją kocha i jest dla niej gotów na wszystko. Tylko jak powinien to uczynić?
Diane i Alexandre od rana nie mogli doczekać się, aż zjedzą obiad i pójdą ze swoją matką na spacer na plażę. Do tego obiecała, że im kogoś przedstawi. Ich podniecenie i ekscytacja sięgały zenitu.
Camille uznała, że bliźniaki nie muszą się dziś zanadto stroić, bowiem piasek mógłby zniszczyć ich ubranka, na co pozwolić nie mogła. Marie wzięła ze sobą koc i przekąski na piknik, po czym wyruszyli.
Hrabina de Beaufort zadrżała, gdy znów ujrzała plażę, na której sześć lat temu nieomal się utopiła. Nie myślała, że wspomnienia tamtego dnia powrócą z taką siłą. Wraz ze słonym powietrzem, które wdzierało się do jej płuc, w jej umyśle pojawiły się przebłyski chwil spędzonych pod wodą, których za nic nie potrafiła się pozbyć.
— Maman, spójrz, statek! — Głos Diane wyrwał ją z rozmyślań.
Na całe szczęście teraz już nie było żadnego Jamesa-amanta, który mógłby ją uwieść, jedynie James-okrutnik, który odebrał jej dziecko. Miała nadzieję, że uda się jej go przekonać do oddania jej Belle choćby na jakiś czas, choć będzie to ciężkie. Piekielnie ciężkie.
James już był na plaży z Isabelle. Gdy tylko ujrzał Camille zmierzającą w jego stronę, uśmiechnął się do siebie. To był idealny moment, by pokazać jej, że powinna do niego wrócić.
Cataliny nie widział od wczoraj, dlatego też zupełnie o niej nie myślał. Nie była dlań aż tak ważna jak Camille. Nie potrafił ich nawet porównywać, przynajmniej w tej chwili. Hrabina de Beaufort zdawała się mu o wiele piękniejsza niż markiza Altamiry. Nie wiedział, czy takie myśli wynikały z długiego czasu, jaki upłynął, odkąd ostatnim razem widział Camille, czy może była to rzeczywistość.
Marie rozłożyła koc, na którym Camille rozsiadła się z dziećmi. Diane siedziała potulnie obok matki, Alexandre zaś zaczął grzebać rączkami w piasku. Po chwili u ich boku zjawił się James. Camille wstała i z rezerwą podała mu dłoń, którą ten ucałował. Nie chciała na niego patrzeć, jeśli nie było to konieczne. Zza jego pleców wybiegła Belle. Gdy ujrzała matkę, podeszła do niej ostrożnie, jakby chciała zbadać, czy to na pewno ona. Gdy Camille posłała córce szeroki uśmiech i wyciągnęła ku niej dłoń, Belle pojęła, że to naprawdę jej matka i wtuliła się w jej spódnicę. James prychnął pogardliwie na ten widok.
Camille nie mogła uwierzyć, że miała przed oczyma swoją córeczkę. Była dużo wyższa, niż gdy widziała ją ostatnim razem. Urosły jej włosy, a twarzyczka jeszcze wypiękniała.
— Mamusiu, tak się cieszę! — wykrzyknęła po angielsku i wyciągnęła ku niej rączki, Camille jednak nie zdołała jej podnieść. Zamiast tego poleciła jej usiąść obok siebie na kocu.
Isabelle zrobiła, co matka jej kazała, i przytuliła się do niej. Diane przypatrywała się im ze zdumieniem, Alexandre zaś oderwał się od piasku, ogarnięty falą zazdrości. Nikt nie będzie odbierał mu uwagi jego maman, a już na pewno nie jakaś dziewczynka!
— Nie kochasz już tego złego pana i wracasz do tatusia, prawda? — zapytała Belle.
— Nie, kochanie. — Pokręciła głową Camille. — Nie wrócę do twojego ojca. To Diane i Alexandre — wskazała na bliźnięta — twoje rodzeństwo. Diane, Alexandrze — zmieniła język na francuski — to wasza siostrzyczka, Belle.
Dzieci spojrzały na nią z ogromnym zdumieniem. Siostrzyczka? Mieli Lottie, ale nikt nigdy nie powiedział im, że jest ktoś jeszcze. Dlaczego ta dziewczynka nie mieszkała z nimi, a w dodatku tuliła się do jakiegoś brzydkiego pana? Diane nie potrafiła tego pojąć.
— No już, słoneczka, przyjmijcie Belle do waszego grona, pobawcie się z nią — rzekła i zaczęła rozmawiać z Jamesem o wczorajszym balu.
Żadne z nich nie zwracało uwagi na dzieci. Camille wyczekiwała okazji, by wypytać go o możliwość pozostawienia Belle pod jej opieką na jakiś czas, on był zaś zajęty podziwianiem jej urody. Przez moment zdawało mu się, że widzi w oddali Catalinę, po chwili jednak uznał, że było to tylko złudzenie.
Dzieci podeszły do siebie. Diane uśmiechnęła się do Belle, ona jednak popatrzyła na nią z dezaprobatą.
— Twój tatuś to ten brzydki pan z pociętą twarzą? — zapytała swoim kaleczonym francuskim.
Diane posłała jej mrożące krew w żyłach spojrzenie.
— Mój tatuś jest śliczny.
— Wcale nie! Jest brzydki i ty też! Zabraliście mi mamusię! — krzyknęła.
Ze złości chwyciła w rączkę garść piasku i sypnęła nim Diane w oczy, na co ta zaczęła szlochać. Nim Camille i James zareagowali, Alexandre rzucił się na Isabelle z rączkami pełnymi piasku.
— Tylko ja mogę dokuczać Diane! — krzyczał i rzucał w nią piachem.
Camille zerwała się z miejsca i odciągnęła Alexandre'a od dziewczynki. Nie mogła pogodzić się z tym, że już po tak krótkim czasie jej dzieci zdążyły się znielubić. Jak miała walczyć o to, by Belle mogła u nich zamieszkać, skoro bliźnięta nie chciały jej zaakceptować? Po czymś takim James na pewno nie odda jej Isabelle.
I rzeczywiście, Ashworth nie był zadowolony z takiego obrotu spraw.
— Camille, jak ty wychowujesz tego pędraka, co? — wrzasnął i wziął Belle na ręce. — Widziałaś, co zrobił mojej biednej Isabelle? Czy that little soldier of yours daje mu taki przykład?
— Nie...
— Czyli to ty uczysz go takiego stosunku do kobiet? Doskonale! Jeszcze chwila, a będzie cię bił! — wrzasnął wściekle.
— Jamesie... — jęknęła.
Czuła, że jej szansa na wychowanie Belle oddala się z coraz większą prędkością.
— Nie, Camille! Jeśli chcesz się z nią widzieć, przyprowadzę ją, kiedy nie będzie z tobą tych rozpieszczonych bachorów! A teraz żegnaj! — wykrzyknął wściekle i oddalił się, zostawiając Camille samą z dziećmi i boną.
Ta ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała. Była głupia, pozwalając dzieciom bawić się bez nadzoru i zajmując się Jamesem, ale nie mogła cofnąć już czasu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top