XXVII. Ekscesy młodych paniczów
Camille leżała wtulona w mężowską pierś i przysłuchiwała się jego miarowemu oddechowi.
Nie mogła przestać myśleć o Alexandrze w łożu z tą kobietą. Nie przypuszczała, że jej syn będzie zdolny do takich bezeceństw. Zapomniała, że sama, mając lat szesnaście, zapragnęła skonsumować swą miłość do Jeana. Ona jednak naprawdę go kochała, w przypadku Alexandre'a zaś, tak przynajmniej się jej zdawało, cały akt pozbawiony był jakiegokolwiek uczucia.
Widok, jaki zastała w sypialni syna, był tak przerażający, że wciąż się trzęsła. Rodzice nie powinni być świadkami takich sytuacji z udziałem ich dzieci.
Przypomniał się jej dzień, w którym Alexandre przyszedł na świat. Pamiętała, jak okropny ból towarzyszył jej przy porodzie. Po wszystkim straciła przytomność. Obudziła się dopiero następnego dnia. Nie mogła się wtedy napatrzeć na swoje dwa małe skarby. Oboje byli tacy uroczy i bezbronni... Tuliła synka do piersi i szeptała mu czułe słówka o tym, że jego tatuś niedługo wróci do domu, a wtedy nastaną najpiękniejsze dni ich życia. Gdy o tym myślała, chciało się jej szlochać.
Gdzie się podziało to urocze, kochane dziecko? Dlaczego stał się takim niewdzięcznikiem, który za nic miał miłość matki i trud ojca?
Po jej policzkach spłynęło kilka łez. Poczuła, jak Jean przyciska ją mocniej do siebie.
— Nie szlochaj, Cami. On naprawdę nie jest tego wart.
— Ależ Jeanie, przecież to moje dziecko, jak mam nie płakać? Nigdy nie myślałam, że on okaże się być takim paskudnym człowiekiem. Nie podołałam jako matka. Wszyscy nasi chłopcy będą tacy sami...
— Nie mów tak... — Jean przesunął dłonią po jej włosach i złożył delikatny pocałunek na jej czole. — Alexandre potrzebuje większego i czujniejszego nadzoru, a chłopcy są przecież grzeczni. Jeszcze będą z nich dobrzy ludzie, zobaczysz, kochanie. Tylko trzeba dać im nieco... Hmm... Po prostu więcej się im przyglądać. A teraz już śpij, bo jutro wstaniesz niewyspana.
— No dobrze — odparła i położyła głowę na jego ramieniu. — Dobranoc.
— Dobranoc — odrzekł, po czym pocałował ją w czubek głowy.
Camille jeszcze przez chwilę myślała o tym, co dziś ujrzała, po czym zasnęła, ukojona zapachem jego wody kolońskiej.
Rano przy śniadaniu nikt nie odzywał się do Alexandre'a. Rodzice byli na niego obrażeni, zaś rodzeństwo, widząc, że maman i papa nie chcą z nim mówić, również nie inicjowało rozmowy z bratem.
Po posiłku Camille uznała, że zostawi Jeana i Alexandre'a samych, by jej mąż mógł pomówić z synem o jego ostatnim zachowaniu. Pogoniła młodsze dzieci, by udały się do swoich pokoi, po czym sama zaszyła się w buduarze.
Jean westchnął ciężko. Nie był zbyt chętny do przeprowadzenia tej rozmowy, lecz czuł, że była ona potrzebna.
— Synu — spojrzał na niego surowo — rozczarowałeś mnie i maman. Co to w ogóle była za kobieta? Jak mogłeś?
— Cóż, Gaston i ja znamy kilka panienek...
— Panienek? Jak... Możesz w taki sposób traktować kobiety? Powinieneś się wobec nich zachowywać z największym szacunkiem! Nawet nie wyobrażasz sobie, ile bólu kosztuje wydanie dziecka na świat. Twoja matka była tak wyczerpana po tym, jak się urodziłeś, że ledwo przeżyła!
— Moja matka to nie panienka z domu publicznego, ojcze — odrzekł nieuprzejmie. — Więc ich nie porównuj.
— Każda kobieta zasługuje na szacunek, Alexandrze. Nawet jeśli źle się prowadzi. Większość nie robi tego dla przyjemności, tylko z biedy, i w normalnych warunkach nigdy by nie zajęła się nierządem.
— Skończ już, bo naprawdę mnie nudzisz. Mówisz jak ksiądz. Chyba rozminąłeś się z powołaniem. A teraz wybacz, wracam do siebie, nie będę tego wysłuchiwał — odrzekł stanowczo i skierował się na piętro.
Jean chciał coś krzyknąć, lecz wiedział, że Alexandre nie będzie go słuchał. Westchnął ze zrezygnowaniem. Wiedział, że jako ojciec powinien być bardziej stanowczy, wzbudzać u swych dzieci strach, lecz nie potrafił. Nigdy nie chciał, by jego potomkowie wychowywali się w takich warunkach jak on, by drżeli przed ojcem, który wszystkiego im zakazywał. Najwyraźniej jednak takie metody okazywały się jedynymi skutecznymi, skoro on i Louis dzięki nam wyrośli na porządnych ludzi. Z drugiej strony wszystkie jego dzieci, nie licząc Alexandre'a, nawet jeśli charakterne, darzyły rodziców i siebie nawzajem ogromnym szacunkiem. Najwyraźniej nie potrafił dotrzeć do Alexandre'a i przez to poniósł klęskę w wychowaniu swego pierworodnego. Ogromnie go to bolało, lecz obawiał się, że nie mógł z tym już nic zrobić.
Jean uwielbiał wizyty u Louisa. Przypominał sobie wtedy czasy, gdy sam był młodym małżonkiem, bez pamięci zakochanym w Camille — zresztą wciąż kochał ją tak samo, tyle że nie mógł się już nazwać młodym. Mógł też pomówić z synem, który w ostatnim czasie znacznie wydoroślał. Po śmierci Hugona to on objął zarząd nad jego kancelarią, gdyż David jeszcze studiował, a opieka nad córeczką sprawiła, że dojrzał i stał się bardziej odpowiedzialny.
De Beaufort czerpał też ogromną przyjemność z odwiedzania swojej małej wnuczki. Czasem czuł się źle z tym, że to nie jego brat stoi przy kołysce Cécile, zaraz jednak karcił się za takie myśli i mówił sobie, że skoro Philippe był w Ameryce, a Louis nie żył, powinien ich zastąpić.
— Mogę ją potrzymać? — zapytał, na co Louis uśmiechnął się do niego i podał Jeanowi swoją córeczkę.
De Beaufort uśmiechnął się, gdy przycisnął drobne, ciepłe ciałko dziecka do piersi. Dziewczynka uroczo się do niego uśmiechnęła. Ogarnęła go myśl, że gdyby wszystko odpowiednio się potoczyło, niedługo mógłby trzymać tak własne dziecko. Swoją małą, wyczekaną córeczkę, którą otoczyłby opieką i dałby jej wszystko, czego potrzebowała.
Nie, nie powinien o tym myśleć. Otrząsnął się, by odrzucić od siebie smutne wspomnienia. Musiał żyć dalej i dłużej nie katować się tym, co byłoby, gdyby jego dziecko nie umarło.
— Jest prześliczna. Zupełnie jak Claudine. Twoi rodzice byliby z ciebie bardzo dumni, Lou. Naprawdę przykro mi, że ich tu nie ma. Mam nadzieję, że godnie ich zastępuję.
— Oczywiście, ojcze! — Louis posłał mu szeroki uśmiech. — Naprawdę, gdyby nie ty... Nie wiem, co bym zrobił. Ale na pewno nie miałbym mojej cudownej Claudine za żonę i nie skończyłbym nauki. Zawdzięczam ci całe dobro, jakie mnie spotkało.
Jean poczuł, jak wypełnia go przyjemnie ciepło. Takie słowa Louisa były dla niego ogromnym pocieszeniem, zwłaszcza po awanturze z Alexandre'em. Cécile zakwiliła. Jean podniósł ją i wyszczerzył się do dziewczynki. Na jej drobnej twarzyczce wykwitł promienny uśmiech.
— Co, maleństwo? Wiesz, że wszyscy cię tu bardzo kochamy, prawda? Tak, moja śliczna! Jesteś tak samo piękna jak twoja mamusia.
— Och, ojcze, zepsujesz ją! — wykrzyknął żartobliwie Louis.
— Przy tym, jak wy ją psujecie, jeszcze trochę jej nie zaszkodzi. — Wyszczerzył się Jean.
— Z Camille już lepiej?
— Trochę tak, wychodzi z domu i już tyle nie płacze, to najważniejsze, choć chyba nigdy całkowicie nie wyjdzie z tej rozpaczy. Ja zresztą też...
— Tak bardzo wam współczuję... Nie wiem, co ja bym zrobił na waszym miejscu. Podziwiam to, że mimo tylu trudności wciąż jesteście razem, tak dobrze się rozumiecie i staracie się, by wasze życie było dobre. Jesteście dla mnie wzorem.
Jean uśmiechnął się do niego. Bardzo cieszyło go, że Louis tak się przejmował nieszczęściami, jakie miały miejsce w ostatnim czasie. Mógłby przecież już nie obchodzić się rodziną i skupić na swojej żonie i dziecku. Nie wiedział, dlaczego, ale coś mówiło mu, że Alexandre w podobnej sytuacji postąpiłby zgoła inaczej.
— Och, Lou...
— Pamiętaj, gdybyś potrzebował mojej pomocy, nawet przy dzieciach, ja zawsze jestem gotów. Mogę je nawet wziąć do siebie na noc, jeśli będziesz chciał odpocząć i spędzić trochę czasu z Camille.
— Bardzo mi miło, Lou, ale obawiam się, że nie mam serca cię skazać na takie męki — zaśmiał się Jean. — Wiesz przecież, jakie bywają okropne. Ale i tak je kocham.
Delphine nie spała po nocach, zamartwiając się tym, co stanie się z nimi, gdy nadejdzie czas spłaty wszystkich pożyczek, a ona tego nie uczyni. Z pomocą Jeana udało się jej przesunąć terminy u kilku wierzycieli, lecz wciąż nie rozwiązywało to jej problemów. Pieniędzy od de Beauforta przyjąć nie chciała, gdyż powodowała nią zbytnia duma oraz pamięć o zmarłym mężu. Hugo na pewno nie chciałby, by pożyczała tak ogromną kwotę od Jeana.
Któregoś dnia siedziała w bawialni, wpatrując się w okno. Czuła w sercu ogromną pustkę. Przypomniała sobie, jak Hugo uwielbiał tu z nią siedzieć i popijać herbatę. Zajadali się przepysznymi ciastami, czekoladkami i innymi smakołykami, snując plany na przyszłość.
A teraz nie było już żadnej przyszłości.
Z ogromnym smutkiem myślała o tym, że najlepiej by było dla niej, by umarła i dołączyła do Hugona, a powstrzymywała ją przed tym jedynie myśl, że jej dzieci miałyby zostać same. Zwłaszcza Lise. To dla niej musiała pomęczyć się na tym świecie jeszcze przez kilka lat. Nie mogła jej zostawić, nim wyda ją za mąż.
Zachciało się jej płakać na myśl, że kiedy Lise znajdzie małżonka, zostanie sama w wielkim domu. Nie, uspokoiła się, przecież David i jego rodzina będą tu mieszkali. Ostatnimi czasy popadała już w paranoję.
Wtem do pokoju weszła Hortense z małym Olivierem w ramionach.
— Dobrze się czujesz, maman? — zapytała z troską.
— Powiedzmy... — westchnęła i przesunęła się nieco, dając jej znak, by usiadła obok. — Bywało gorzej, ale już nigdy nie będzie tak, jak było, kiedy jeszcze żył Hugo...
Hortense usiadła obok teściowej i podała jej swojego synka. Delphine usadziła wnuka na kolanach i zaczęła przeczesywać jego jasne loki. Dziecko śmiało się radośnie.
— Tak bardzo przypomina mi małego Davida... Tylko włoski ma po tobie. Pamiętam, jak jeszcze mieszkaliśmy z Hugonem w tym ciasnym mieszkanku, gdzie mieliśmy ledwo dwa pokoje, a ja musiałam sama sprzątać i gotować. Ja, której nikt nigdy do tego nie przyuczał. Wszystkie dzieci się tam urodziły. Było nam ciężko, nawet bardzo, ale kochaliśmy się i to było dla nas najważniejsze. Teraz brakuje mi tych czasów.
— Chciałabym uczynić coś, żeby było ci lepiej, ale naprawdę nie wiem, jak ci pomóc, maman.
— Nie da się, dziecko. Ale to nic, Lise i Olivier poprawiają mi codziennie humor, jakoś sobie poradzę. Wiem, że kiedyś żal zelżeje. David może ci o tym nigdy nie mówił, ale mieliśmy jeszcze jedno dziecko, córeczkę. Umarła, kiedy miała trzy latka. On na pewno ją pamięta, choćby mgliście, ale pamięta. To było okropne... Ona nic złego nie zrobiła w swoim życiu... Ale oszczędzono jej cierpienia... Najgorzej przeszły to pozostałe dzieci. Zawsze była z nimi Cathy, mała, kochana Cathy, która tak uroczo się śmiała i rozświetlała nam każdy dzień, a nagle jej zabrakło. Biedactwa nie rozumiały, co się z nią stało... Och, mam nadzieję, że was to nigdy nie spotka, kochanie.
Hortense uśmiechnęła się do niej pocieszająco. Delphine musiała przyznać, że synowa była jej ogromną pociechą w ostatnich tygodniach, jednych z najtrudniejszych w jej życiu. Łagodna i wyrozumiała, zawsze umiała pocieszyć ją dobrym słowem, a do tego była doskonałą słuchaczką.
Do tego mały Olivier... Kochała go całym sercem. Josepha, synka Angelique, darzyła tak samo ogromnym uczuciem, ale nie miała go na co dzień. Mały Olivier zaś zawsze był gotów przytulić się do niej, złożyć na jej policzku pocałunek i uśmierzyć jej ból swym uśmiechem.
Wtem do pokoju wszedł Gaston. Delphine nieco się tym zdziwiła, wszak raczej nie miał zwyczaju tutaj przychodzić o tej porze dnia. Musiało stać się coś niezwykłego.
— Maman, moja droga — zaczął uroczyście. — Znalazłem sposób, w jaki zdobędziemy pieniądze na spłatę długów.
— Co? Jaki? — Spojrzała na niego ze zdumieniem.
Nie wiedziała, jaką metodę mógłby wymyślić. Ona sama wciąż o tym myślała i do niczego jeszcze nie doszła, a miała przecież dużo większe życiowe doświadczenie niż Gaston.
— Cóż, moja droga maman... Zamierzam się ożenić. Pewna młoda, bardzo piękna i bardzo zamożna dama zgodziła się zostać moją żoną. Data ślubu jest jeszcze do ustalenia.
— Dziecko, chyba żartujesz! Przecież ty nie masz jeszcze osiemnastu lat! Nie możesz się ożenić aż do przyszłego roku!
— E tam, sfałszowanie daty urodzenia na kilku dokumentach to nie problem!
— Ja się na to nie zgadzam, Gastonie! Nie będziemy zdobywać pieniędzy oszustwem. A to jest paskudne, podłe oszustwo! Nie tak cię wychowaliśmy z ojcem! — krzyknęła z mocą.
Nie myślała, że ma w sobie aż tyle gniewu i złości. Ale nie mogła pozwolić, by Gaston postępował tak nieuczciwie. Ojciec całe życie wpajał jej, że szczerość jest najważniejsza w życiu. Ona to samo przekazywała swoim dzieciom. Wolała z honorem ogłosić bankructwo, niż skazić się nieuczciwym postępkiem.
— Maman, wybacz, wszystko już załatwione. Eloise to cudowna osoba. Ma piękną twarz, boskie kształty, ogromny pałac i worki pieniędzy. Co prawda... jest kilka lat ode mnie starsza. Ale to nie stanowi dla mnie żadnej przeszkody. Twoim zdaniem również się nie będę przejmował. — Nagle jego głos się załamał. Zdał sobie sprawę z tego, że przesadził. — Och, wybacz mi. Nie powinienem się tak zachowywać. Tak bardzo mnie kochasz i jesteś tak okropnie przygnieciona ostatnimi wydarzeniami, a ja tak źle cię potraktowałem... Wybacz, maman... Kocham cię, dlatego zamierzam się ożenić, byś mogła zatrzymać dom. Cóż, ja i Eloise... Bardzo się lubimy... To będzie dobre małżeństwo. Niedługo będziesz miała kolejne wnuki... I uratujemy majątek. Zobaczysz, ten ślub ma same zalety.
Delphine nie czuła się do końca uradowana wieściami, lecz wiedziała, że nie zdoła przekonać syna, by zrezygnował z powziętego zamiaru. Był jeszcze bardziej uparty niż jego ojciec.
— Cóż, synu, dobrze. Jeśli tego chcesz... Ale... Nie chcę, żebyś cierpiał! — westchnęła i wstała, po czym przytuliła go do siebie. Ucałowała go w policzek i zanurzyła dłoń w jego włosach. — Tylko proszę, zrób to tak, by nikt potem nie wtrącił cię do więzienia za oszustwo, bo tego moje biedne serce by nie przeżyło.
— Oczywiście. Kocham cię, maman.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top