XXIX. Rozpacz Jeana
Louis był coraz bardziej zrozpaczony tym, co działo się z jego ojcem. Nie mógł już patrzeć na smutne oblicze Jeana, jego zapłakane oczy i puste pokoiki rodzeństwa, a cisza panująca w domu sprawiała, że i on miał ochotę szlochać. Nawet nie przypuszczał, że będzie tak bardzo tęsknił za rodzeństwem. Brakowało mu uroczego chichotu Diane, próśb dziewczynki, by jej poczytał, zabaw z Alexandre'em, a nawet jego wybuchów zazdrości. Tęsknił i za Lottie. Wiedział, jak ojciec ubóstwiał nosić ją na rękach i szczebiotać do niej różne, głupiutkie z pozoru, czułostki.
Camille też mu brakowało. Kiedyś zbytnio za nią nie przepadał, lecz odkąd razem przeżyli rzekomą śmierć Jeana i jego półtoraroczną nieobecność, bardzo się do siebie zbliżyli. Macocha co prawda nie mówiła mu o wszystkich swych sekretach, często jednak zawierzała mu swe zmartwienia, na co on zawsze ją pocieszał.
Jean był okrutny, skoro zdradził swoją żonę. Tylko pozbawiona uczuć bestia mogła uczynić coś takiego najbliższej osobie.
Czuł jednak, że ojciec nie był taki zły. Słyszał przecież, jak wyrzucał Constance z domu, gdy ta znów przyszła go kusić. Znaczyło to, że wiedział, jak okrutny uczynek popełnił, że nie chciał już więcej grzeszyć, że brzydził się swym postępkiem.
Maman przecież zawsze powtarzała mu, że powinien zrozumieć, co spowodowało, że ktoś postąpił tak a nie inaczej, i nie oceniać nieszczęśników, którzy postąpili źle, chyba że nie kwapili się do okazania skruchy i chwalili się swą zbrodnią.
A ojciec żałował. Louis widział, jak bardzo się zadręcza, jak szlocha i rozpacza.
Ale zbrodnia pozostawała zbrodnią, a Camille i dzieci cierpiały z jej powodu. Wciąż miał przed oczyma bezbrzeżną rozpacz macochy, gdy wyznała mu, że została zdradzona. Jak ojciec mógł ją doprowadzić do takiego stanu?
Przez pierwszych kilka dni ledwo mógł na niego patrzeć, przepełniony pogardą i wstrętem do ojca. Gdy siadali razem do posiłków, starał się unikać jego wzroku. Widział, że ojca to bolało.
Którejś nocy ujrzał we śnie matkę. Błagała go, by nie zostawiał Jeana samego sobie, by zrozumiał, że ojciec był niemożliwie nieszczęśliwy i nie potrafił sobie poradzić z tym, co przeżył. Wyraz jej oczu był tak błagalny, że Louis był gotów z miejsca przebaczyć ojcu, byle tylko jego matka zaznała spokoju w niebie.
Następny dzień chłopiec spędził na rozmyślaniach. Pojął, że to wszystko było skutkiem problemów Jeana z pijaństwem i traumy, jaka pozostała mu po wojnie. Papa przecież nie mógł chcieć umyślnie skrzywdzić kobiety, którą tak kochał. W jego przekonaniu zdrada ojca była jak desperackie wołanie o pomoc, akt rozpaczy człowieka, który nie radzi sobie z rzeczywistością.
Tydzień po wyjeździe Camille i dzieci zastał ojca w biurze. Przed nim stała karafka wypełniona winem. Wahał się, czy po nią sięgnąć. Louis zamarł. Ojciec nie mógł znów chcieć się upić. Musiał mu w tym przeszkodzić. Nagle Jean sięgnął po kryształowe naczynie.
— Papo, zostaw to, proszę cię! — krzyknął rozpaczliwie młodzieniec i podszedł do niego.
Jean odwrócił się gwałtownie i spojrzał na syna. Westchnął ciężko. Wiedział, że nie powinien pić, lecz nie radził sobie bez tego. Czuł, że jedynie to pomoże mu nie myśleć o tym, że Camille odebrała mu dzieci i wyjechała.
Na widok Louisa zaszlochał. Kiedyś poświęcał mu tyle czasu, a teraz zachowywał się, jakby syn był dlań przezroczysty. Zawiódł go jak wszystkich innych. Nie zasługiwał na jego miłość.
— Lou, nie wysilaj się na pocieszanie mnie. Jestem żałosnym nieudacznikiem, który w dodatku piekielnie cię zaniedbał — wybełkotał i skrył twarz w dłoniach.
Młodzieniec westchnął. Nie sposób było nie przyznać mu racji. Od powrotu Jeana z wojny nie rozmawiali już tyle, co dawniej, nie spędzali wspólnie tyle czasu i nie zwierzali się sobie ze wszystkich problemów. W tym ojciec miał rację. Lecz nie nazwałby go nieudacznikiem.
— Papo, proszę... Nie mów tak o sobie... Nie jesteś wcale nieudacznikiem.
— To kim? — zapytał, patrząc na niego z wyrzutem.
Louis wzdrygnął się, widząc, jak czerwone i opuchnięte od płaczu są jego oczy. Ten widok był tak przerażający, że Louisa ścisnęło w sercu.
— Moim kochanym papą, który zbłądził, ale za niedługo wróci na właściwą drogę — odparł z pełną wiarą w swe słowa i objął ojca.
Ten przyciągnął go do siebie i rozszlochał się. Nie mógł pojąć, jak po tym wszystkim Louis mógł jeszcze być dla niego tak dobry. Nie zasłużył na to.
— Camille ci wybaczy, wierzę w to, papo. Nie wytrzyma bez ciebie, dzieci też sobie nie poradzą.
— Och, Lou, kochany synku... Tak bardzo cię przepraszam, jesteś dla mnie zbyt dobry... Obiecuję ci, że kiedy to wszystko się ułoży, będę spędzał z tobą więcej czasu. Będziemy rozprawiać o czym tylko będziesz chciał, wprowadzę cię do towarzystwa, będzie dobrze...
— Wiem, papo, wiem — odparł Louis i ucałował go.
Jean miał nadzieję, że naprawdę będzie dobrze.
Dawniej Jean często odwiedzał cmentarz, lecz od jakiegoś czasu pojawiał się tam bardzo rzadko. Patrzenie na powoli zamazywane przez czas nazwiska wyryte na rodzinnym nagrobku sprawiało mu ból. Wciąż myślał o matce, której nie dane mu było poznać. O ojcu, którego wiecznie tylko rozczarowywał. O bracie, który zapłacił swym życiem za lepszą przyszłość dla niego. O żonie, która cierpiała w milczeniu, choć nigdy się nie skarżyła.
Cieszył się, że nazwiska Louisa i Cécile wyryte były obok siebie. Przynajmniej tak mogli być razem na wieczność, skoro jego ciało spoczęło gdzieś na włoskiej wyżynie. Wyglądało to nieco, jakby byli małżeństwem, którym nie zdążyli zostać. Jean wierzył, że są razem w wieczności, gdzie w końcu mogą się sobą cieszyć.
Przygryzł wargę, by stłumić napływające mu do oczu łzy. Piekielnie tęsknił za Cécile. Tylko jej mógł zwierzyć się ze wszystkich swych trosk i bolączek. Zawsze obdarzała go ciepłym słowem, które podnosiło go na duchu. Odkąd zmarła, czasem przychodził tu wypłakać się jej, jakby wciąż żyła. Przynosiło mu to nieznaczną ulgę.
— Cécile, czy ona mi wybaczy? Tak bardzo jej pragnąłem, a teraz wszystko zepsułem... Jestem żałosny. Zawiodłem cię. Wszystkich was zawiodłem. O tobie, ojcze, nawet nie wspominam, bo dla ciebie byłem jedną wielką porażką. Ale ty, matko... Na pewno nie chciałaś, by twój syn, za którego oddałaś życie, stał się kimś tak okropnym. Oboje z Lou oddaliście życie za takiego żałosnego głupca... Ale poprawię się, obiecuję wam.
W tym momencie wierzby otaczające grobowiec zaszumiały, jakby na potwierdzenie przyjęcia przyrzeczenia Jeana. Uśmiechnął się delikatnie. Wierzył, że to duchy jego bliskich wprawiły delikatne gałązki w ruch. Pokrzepiony myślą, że wstawią się za niego u dobrego Boga, posłał ostatnie spojrzenie w kierunku miejsca spoczynku krewnych i odszedł.
Delphine wciąż martwiła się o Jeana. Przyszła do niego kilka razy, by zastać go we łzach, zupełnie niezdolnego do funkcjonowania. Coraz bardziej mu współczuła. Nie zasłużył na taki los. Był przecież dobrym człowiekiem i żałował.
Ku jej rozpaczy Hugo, widząc, jak bardzo troskanie się o Jeana odbija się na jej zdrowiu, zabronił jej chodzić do de Beauforta. Wciąż jednak obawiała się, że Jean sobie nie radzi, upija się i zaniedbuje Louisa. Nie zważając na narzekania Hugona, który był przeciwny jej kolejnej samotnej wizycie u de Beauforta, udała się do posiadłości szwagra.
Ku swemu wielkiemu zdziwieniu zastała go w dość dobrym nastroju, który graniczył z pewnego rodzaju podnieceniem. Nie załamywał już rąk nad swą głupotą, lecz nawet uśmiechał się.
— Jeanie, co się z tobą dzieje? Dlaczego jesteś taki dziwnie podniecony? — zapytała ze zdumieniem.
Ten spojrzał na nią radośnie. Zdawało się jej, że był innym człowiekiem niż ostatnio. Wtedy stał na krawędzi załamania, dziś jego oczy błyszczały, a kąciki ust unosiły się.
— Bo Lou mi wszystko wybaczył, ja wiem, że skoro on to uczynił, to będzie dobrze, wierzę w to. On jest taki dobry... Dzięki niemu czuję, że jeszcze się ułoży...
Delphine uśmiechnęła się na te słowa łagodnie. Louis był aniołem, że podniósł Jeana na duchu. Zawsze wiedziała, że nosił w sobie ogromne dobro, lecz nie przypuszczała, że będzie w stanie podźwignąć Jeana z morza tej bezdennej rozpaczy, w której się pławił. Podziwiała hart ducha i niezłomność młodzieńca.
— Myślałeś, jakie kroki przedsięwziąć, by ją odzyskać? Sama do ciebie nie wróci... — Spojrzała na niego poważnie.
— Wiem o tym, Delphine... Ale nie mam pojęcia, jak ją stamtąd ściągnąć... Ona nie wróci tutaj sama z siebie. — Rozłożył bezradnie ręce, a szczęście ulotniło się z niego jak woda z kałuży w upalny dzień.
Kobieta zachichotała cichutko. Czasem głupota Jeana była wręcz ogromna. Dziwiła się, że nie pomyślał o czymś tak prostym.
— Ty do niej jedź, drogi Jeanie! Tylko tak coś zdziałasz, ona przecież nie wie, jak bardzo żałujesz. Myśli pewnie, że wciąż... romansujesz z tą kobietą.
Jean spojrzał na nią z wdzięcznością. Przynajmniej dwie osoby nie potępiły go za jego błędy.
— Tak, Delphine, tak zrobię! Dziękuję ci, jesteś cudowna! — wykrzyknął i ucałował ją z radości w policzek.
Hrabina de La Roche nieco się tym zdziwiła, jednak cieszyła się z tego, że Jeana ogarnęła taka szaleńcza wesołość. Wróżyło to bardzo pomyślnie. Miała nadzieję, że powiedzie mu się i wyjedna u Camille przebaczenie. Zasługiwał na to.
— Delphine, jeśli tylko się uda... Ach, będę twoim dłużnikiem do końca życia!
— To drobiazg, naprawdę niewiele. — Spojrzała na niego z rozbawieniem.
— Nie, ogromnie mi pomogłaś, moja droga, nie umniejszaj swych zasług. Gdyby nie ty, pewnie wciąż bym szlochał i rozpaczał, nie myśląc nawet o jakimkolwiek działaniu, by odzyskać Cami... Tak często do mnie przychodziłaś, a przecież masz swoje problemy i swoje dzieci. Dziękuję, Delphine. Nigdy nie myślałem, że w tobie, takiej drobnej kobietce, kryje się taka siła ducha. Po prostu dziękuję — jęknął i starł łzy wzruszenia z policzków.
Wiedział, że nigdy nie odpłaci jej w pełni za uczynione mu dobro.
Jean nie zastanawiał się długo, czy powinien jechać do Camille. Żona nie taiła przed nim adresu domu, który wynajęła, rzekła mu też, że jeśli chce ujrzeć dzieci, może do nich przybyć.
Louisa, którego nie chciał mieszać w sprawy między nim a Camille, zostawił na jakiś czas u Potockich, z czego ten bardzo się cieszył, bowiem uwielbiał ciocię Tonię i wujka Fransa oraz ich dzieci. Bank powierzył w zarząd Edmondowi, który sporo nauczył się przez ostatnie lata, dzięki czemu jego przełożony był pewien, że interesy spoczywają w dobrych rękach.
Nie mógł się doczekać, aż wreszcie ujrzy żonę i dzieci. W głowie układał już przeprosiny, którymi uraczy Camille, gdy wróci do domu. Pragnął paść jej do stóp i błagać o przebaczenie, a potem wziąć ją w ramiona, pocałować i zapewnić o swej dozgonnej i bezgranicznej miłości. Może wtedy naprawdę postarałaby się zapomnieć o jego przewinach.
Marzył, aż w końcu zobaczy swoje maleństwa, przyciśnie je do piersi i ucałuje. Chciał utulić Diane do snu, poczytać Alexandre'owi do snu i zanucić Lottie kołysankę. Pragnął, żeby wszystko wróciło do normalności, żeby było tak jak dawniej. By znów budził się u boku Camille i całował ją na rozpoczęcie dnia, by znów jedli wspólnie śniadanie, dyskutowali o ostatnio przeczytanych książkach i zasypiali wtuleni w siebie. By razem poszli do kościoła i modlili się o zdrowie dla swych dzieci, by dzielili się chlebem przy śniadaniu i by zasiedli razem do kolacji, przy której Alexandre głośno domagałby się deseru od matki.
Były to zwykłe, pozornie niewiele znaczące codzienne czynności, dla Jeana jednak wyznaczały one jego codzienny rytm dnia. Gdy nie było przy nim żony i dzieci, życie zdawało mu się niepełne. Brakowało w nim jego bliskich.
Przez całe życie był pogardzany przez ojca i rodzeństwo, zwłaszcza Madeleine, Louis bowiem starał się o niego dbać. Marzył o tym, że sam kiedyś znajdzie kochającą go żonę i zbuduje z nią szczęśliwą rodzinę. Że będzie dbał o swoją rodzinę i kochał swoje dzieci z całego serca. Jego sny się spełniły, lecz przez swoją głupotę runęły jak domek z kart. Był głupcem, lecz zdał sobie z tego sprawę i pragnął naprawić wszystkie szkody, które wyrządził w życiu Camille i dzieci. Zasługiwały przecież na wszystko, co najlepsze, a on powinien im to dać. I to właśnie zamierzał.
Załatwiwszy wszystkie sprawy, które wymagały szybkiej interwencji, wyruszył w drogę. Musiał odzyskać to, co było w jego życiu najcenniejsze — rodzinę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top