XXIX. Bal u Altenburgów

Ślub panicza Gastona de La Roche'a i hrabiny de Fuilly odbył się niedługo po tym, jak młodzieniec oświadczył matce, że zamierza się ożenić. 

Delphine cieszyła się, że urządzono bardzo skromne wesele, gdyż uważała całą tę farsę za niestosowną. Zwłaszcza, że od śmierci Hugona minął dopiero nieco ponad miesiąc. 

Hrabina de Fuilly nie była brzydka, lecz zdaniem Delphine nie odznaczała się też zbytnia urodą. Mogłaby ją określić jako nieco wulgarną i ordynarną. Kształtna, o pociągłej twarzy i dużych ustach, przypominała hrabinie de La Roche kobietę lekkich obyczajów. Miała szczęście, że Gaston nie rzekł jej, czym zajmowała się jego małżonka przed ślubem. Delphine na pewno by zemdlała, gdyby dowiedziała się, że śliczna Eloise rzeczywiście parała się nierządem, nim usidliła starego, bogatego barona. 

Delphine była sceptycznie ustosunkowana do konceptu syna, uznała jednak, że skoro to małżeństwo uratuje majątek de La Roche'ów, a Gaston kocha swą wybrankę, powinno się odbyć. Źle jej było na sumieniu z myślą, że jej syn zmuszony był sfałszować swój akt urodzenia, lecz w końcu przestało ją to tak mierzić. Gorsza była dla niej świadomość, że nie ma przy niej męża.

Próbowała pogodzić się z jego śmiercią, lecz jej wysiłki nie przynosiły skutków. Co noc płakała w poduszkę, na której zawsze spoczywała głowa jej męża, szukała dłońmi jego ciepłego ciała, które zawsze dawało jej ukojenie, gdy czuła, że wszystko wokół niej się wali, lecz natrafiała na pustkę. Wybuchała wtedy gorzkim szlochem i nie potrafiła już zasnąć.

Gdyby tylko Bóg pozwolił mu dłużej żyć... Tylko kilka lat, bo wiele więcej i tak by nie wyżył z powodu swej chorowitości... 

Ale nie mogła się tak nad sobą roztkliwiać. Hugo na pewno nie chciałby, żeby tak rozpaczała. Powinna być silna, dla niego i dla dzieci. Zwłaszcza dla Lise. 

Pociągnęła nosem i wbiła oczy w syna. Wyglądał doprawdy przystojnie w odświętnym fraku, chociaż bystre oko mogło dostrzec, że był on nieco przyciasny, bowiem Delphine jeszcze nie zdążyła sprawić mu nowego.

— Gdyby Hugo go teraz widział... — wyszeptała i uroniła kilka łez. 

Nie chciała, by ktoś zauważył, jak szlocha, uspokoiła się jednak myślą, że przecież zawsze może rzec krewnym, że płacze ze szczęścia.

James od rana był ogromnie rozstrojony na myśl o wieczornym balu. Pluł sobie w brodę, że poprosił Catalinę o towarzyszenie mu. Musiała go przecież nienawidzić. Zwłaszcza, że wiedział już od Belle, że Catalina nie znalazła już kandydata na małżonka.

Wciąż przywoływał z pamięci wyraz jej smutnych oczu tamtego dnia u Belle. Czuł, że to on jest winien jej rozpaczy. W końcu gdyby nie jego niewierność, dziś oboje byliby szczęśliwi, chyba że Catalina znalazłaby jakiegoś mężczyznę, którego zapragnęłaby poślubić. A tak, on ledwo co wyzwolił się z małżeństwa z najgorszą kobietą, jaką znał, a ona nigdy już nie wyszła za mąż. 

Zaraz jednak uznał, że nie powinien się tak załamywać. James Ashworth nigdy nie roztkliwiał się nad swoim losem. Ostatnie lata w jego życiu były dziwne i najchętniej wymazałby je z wielkiej księgi swego żywota, musiał więc na powrót stać się tym Jamesem Ashworthem, którym był, nim poznał Camille, a jego życie zmieniło się w pasmo udręk. Z małymi zmianami oczywiście, bowiem nauczony doświadczeniem, wiedział już, czego nie powinien czynić, jeśli chciał ożenić się z Cataliną. 

Stanął przed lustrem i zaczął się w nim przeglądać. Nie mógł się już dłużej nazywać tak przystojnym mężczyzną, jak kiedyś, lecz wciąż zachował resztki dawnej urody. Na twarzy pojawiło się już sporo zmarszczek, a włosy mu zsiwiały i zrzedły. Na szczęście nie musiał jeszcze nosić peruki jak Otton. Uśmiechnął się szeroko do siebie. Gdyby wydał komuś sekret von Altenburga, ten niechybnie by go ukatrupił. 

Poprawił nieco fryzurę, uśmiechnął się do siebie i odszedł od lustra. Nie prezentował się zbyt olśniewająco, ale uznał efekt za zadowalający na tyle, by móc w eleganckim, czarnym fraku oczarować Catalinę. 

Wsiadł do powozu, który miał go zawieźć do posiadłości von Altenburgów, i rozłożył się wygodnie. Jeśli dzisiaj źle zaprezentuje się przed Cataliną, będzie skończony. A na to nie mógł sobie pozwolić, gdyż chciał jeszcze skorzystać z uroków życia, póki nie był zgrzybiałym starcem. 

Z ogromną pewnością siebie wysiadł z powozu i przekroczył próg domostwa przyjaciela. Z daleka słychać było, jak orkiestra w sali balowej gra proste utwory, które miały wprawić muzyków w nastrój do zabawiania gości przez całą noc. Kilka pięknych, młodych dam w kolorowych, szeleszczących sukniach uśmiechnęło się do niego, lecz James nie zwrócił na nie uwagi, nawet jeśli czuł, jak jego ciało się ku nim rwie. Nie mógł sobie na to pozwolić. Teraz liczyła się tylko Catalina.

Dostrzegł ją stojącą wraz z Belle przy zdobionym filarze w sali balowej. Nigdy nie podobało mu się to pomieszczenie. Lubił dużo złota, piękne freski i marmurowe kolumny, lecz Otton zdecydowanie przesadził z urządzaniem swego domu. Freski przedstawiały kobiece akty, co nawet James uważał za niewłaściwe z uwagi na obecność młodzieży na balach. Liście akantu wyrzeźbione na filarach pomalowano na złoto, podobnie jak łuki drzwiowe, klamki i ramy okienne. 

Uśmiechnął się na widok swojej córki. Belle w pięknej, czerwonej sukni wyglądała niczym Camille na tamtym balu w Nicei, na którym wywołali taki skandal. Dziewczyna z każdym dniem coraz bardziej przypominała swą matkę. Jamesa z jednej strony to cieszyło, z drugiej przerażało. 

Otrząsnął się z myśli o Camille. Teraz miał przed sobą misję do spełnienia. Miał przywrócić Catalinie wiarę w to, że wcale nie był zepsutym, samolubnym, uwielbiającym grzeszne rozkosze arystokratą, nawet jeśli było to największą blagą stulecia. 

— Witam was serdecznie, moje panie. — Skłonił się na ich widok i ucałował kolejno dłoń markizy, a później córki. — Wyglądasz doprawdy wspaniale, Catalino. Ta suknia pięknie podkreśla twoje oczy. — Uśmiechnął się. 

Naprawdę podobała mu się zieleń jej kreacji, która przypominała mu lasy w rodzinnej Anglii. Nienawidził ojczyzny, lecz leśne wycieczki z ojcem na polowania były jego najlepszymi wspomnieniami z dzieciństwa. 

— Dzień dobry, Jamesie. — Catalina uśmiechnęła się smutno.

— Cieszę się, że cię widzę, droga Cat! Mam nadzieję, że nie obrazisz się na mnie za to, że cię tak nazywam...

— Och, oczywiście, że nie. — Spłonęła rumieńcem. 

— Zatańczymy? Orkiestra już zaczęła...

W tym momencie muzyka stała się głośniejsza. James czuł, jak nogi same rwą się mu do walca. Piękna, liryczna melodia pełna była smutku i rozpaczy, które wypełniały jego duszę.

— Jeśli sobie tego życzysz... — odparła cicho i podała mu dłoń. 

James zadrżał z rozkoszy, czując jej dotyk. Uświadomił sobie, że to może być jedyna szansa, by z nią pomówić, zanim wpadnie w objęcia innego mężczyzny i zniknie mu z pola widzenia.

Niemożebnie podobała mu się jej suknia. Wyróżniała się na tle toalet innych dam dość skąpym dekoltem, Catalina bowiem mimo swego rodzaju bigoterii lubiła pokazywać swe wdzięki, oraz intensywnym kolorem. 

Nie mógł oderwać oczu od jej pięknej twarzy o mocno zarysowanych kościach policzkowych i pełnych ustach. Jej łabędzia szyja aż prosiła się o to, by złożyć na niej kilka czułych pocałunków, które pobudzą jej gorącą, hiszpańską krew. 

Zganił się w myślach. Nie powinien tak o niej myśleć. Nie chciał jej przecież uwieść, lecz udowodnić, że zasługuje na jej miłość. 

— Cat, moja droga... — zaczął z wahaniem. Obawiał się, że jeśli wykona choć jeden fałszywy ruch, zrazi ją do siebie. — Bardzo za tobą tęskniłem. 

— Miło mi — odparła cicho. 

James znów ujrzał w jej oczach ten przerażający smutek. Ścisnęło mu się na ten widok serca. To on był jego przyczyną. Doskonale o tym wiedział. Może powinien jednak zostawić ją w spokoju i nie przyprawiać jej o jeszcze większe cierpienie?

— Wiem, że jest ci teraz nieswojo... Po naszym rozstaniu wiele o tobie myślałem i cóż, byłem po prostu piekielnie głupi. Wciąż pragnąłem Camille, kiedy pod nosem miałem taki skarb. Nie doceniłem cię. Powinienem dawno wyrzucić Camille z głowy i zająć się tylko tobą... Wybacz mi, byłem głupcem. Dopiero kiedy ożeniłem się z Liz, zacząłem cię naprawdę doceniać... — urwał.

— Dziękuję ci za szczerość, Jamesie, ale co to zmienia? Nie cofniesz już czasu. Wybrałeś Camille i cóż... Kochałam cię, ale straciłeś moje zaufanie. 

— Czy istnieje szansa, że je odzyskam? — zapytał z nadzieją. 

— Nie wiem. Naprawdę, chciałabym, ale... Musisz mi udowodnić, że się zmieniłeś, że nie liczy się dla ciebie tylko zabawa, że dusza kobiety jest dla ciebie warta więcej niż jej ciało. 

— Rozumiem cię, Cat. Sam zapewne... Cóż... To musiało być dla ciebie bardzo bolesne. Sam pamiętam, jak cierpiałem po odrzuceniu przez Camille... Proszę cię, wybacz mi. 

— Wybaczyłam. Prawdziwy wyznawca Chrystusa zawsze wybacza... — odparła i skuliła głowę. 

Belle tymczasem wirowała w ramionach Alvara. Co jakiś czas zerkała w stronę ojca i Cataliny, chcąc się upewnić, że między nimi wszystko było dobrze. 

— Alvaro, twojej maman bardzo ładnie w tej sukni. Wygląda dużo młodziej. Dałabym jej może trzydzieści dwa lata.

— To miłe, zważywszy na to, że mama ma o sześć więcej. Ale i tak jest dla mnie najpiękniejszą kobietą na świecie. Tylko nie bierz mnie za maminsynka, to po prostu obiektywne stwierdzenie. 

— Rozumiem. Też uważam, że moja maman jest prześliczna. Szkoda tylko, że tak rzadko ją widuję... Ostatnio pisze do mnie nieco rzadziej, ale podobno ma jakieś problemy z moim bratem i bardzo ją to martwi... Biedna maman

— Współczuję ci. Gdybym ja nie widział swojej mamy przez tak długi czas... Nie wiem, co bym zrobił. Po śmierci taty ma tylko mnie...

— Co mu się stało? — zapytała z zaciekawieniem, po czym zganiła się w myślach. 

Mogła przecież urazić go takim pytaniem, a tego nie chciała. 

— Umarł na suchoty... Mama bardzo to przeżyła. Był naprawdę cudownym człowiekiem. Pamiętam, jak się ze mną bawił, gdy miałem kilka lat... Ach, biedny tatko...

— Przykro mi... 

Nie mówiła już nic, póki nie skończyli tańczyć. Nie chciała go dobijać. Zamiast tego powoli przygotowywała w myślach kolejne kroki planu, który zamierzała dzisiaj wcielić w życie. 

Alvaro o tym nie wiedział, ale Belle miała wobec niego pewne zakusy, a dzisiejszy wieczór, gdy wszyscy się bawili i nie zwracali uwagi na nic poza własną przyjemnością, uznała za odpowiedni do ich zrealizowania. Nikt nie zauważy, jeśli oboje na chwilę znikną...

— Alvaro, moglibyśmy pójść do moich pokoi? Jestem zmęczona, nie mam ochoty dłużej tańczyć, a tak dobrze nam się rozmawia...

— Cóż, jeśli nie uważasz tego za niestosowne... To czemu nie?

Belle uśmiechnęła się na takie słowa i pociągnęła go za rękę w kierunku schodów. Czuła, jak jej serce uderza o klatkę piersiową z ekscytacji, a dłonie delikatnie się pocą. Gdy dotarli do sypialni, wprowadziła do niej Alvara i zamknęła drzwi na klucz. 

— Siadaj. — Wskazała mu na łóżko.

Alvaro przez chwilę się wahał, w końcu jednak  usiadł, porażony urokiem Belle. 

Ta przysiadła się do niego. Czerwona pościel zlewała się z jej suknią w takim samym kolorze. Położyła dłoń na ramieniu młodzieńca i zaczęła nią sunąć w górę, oszołomiona jego przeszywającym wzrokiem i kształtnymi ustami. 

— Alvaro... — jęknęła, przybliżając twarz do jego lica i całując go delikatnie. 

Czuła, jak jego mięśnie wiotczeją i poddają się jej ruchom. Przesunęła ręką w kierunku jego szyi i zaczęła powoli pozbywać się jego halsztuka. 

Zdumiała się, kiedy Alvaro nagle zesztywniał i odsunął ją od siebie. Dlaczego to zrobił? Czyżby mu się nie podobało? Ale jak to? Była przecież piękna!

— Alvaro...

— Belle, to, co chcesz zrobić, jest złe. Ty masz męża, a ja mam swoje zasady. Nic takiego przed ślubem... No i... Ja chyba kocham kogoś innego... A przynajmniej inna dama wzbudziła moje zainteresowanie. Wybacz mi...

Rzekłszy to, podniósł się z miejsca i wyszedł z pokoju, wcześniej otworzywszy drzwi za pomocą klucza. 

Belle wydała z siebie pełne wściekłości warknięcie. Czuła, jak rozsadza ją gniew. Jak śmiał ją odrzucić? Ją, która tak bardzo go pragnęła? 

Czuła się poniżona i zdeptana. Wolał inną kobietę od niej? Jeszcze pożałuje!

Wstrząsnęła nią taka złość, że wybiegła z pokoju niczym strzała na korytarz i wpadła z hukiem na Friedricha. Mąż spojrzał na nią z niepokojem. Ona jednak zupełnie nie zwróciła na niego uwagi. Zarzuciła mu ręce na szyję i przysunęła do siebie, owładnięta dziką namiętnością. Nie obchodziło jej to, że nienawidziła męża. Po prostu musiała teraz udowodnić swą wartość jako kobiety. Jeszcze pokaże Alvaro, co stracił. Ale teraz nie było czasu, by o nim myśleć. Pociągnęła Friedricha za ramię do sypialni i zaczęła ściągać z niego frak. To uczyniwszy, zabrała się za kolejne części jego garderoby. Owładająca nią namiętność była coraz trudniejsza do opanowania. Poddała się jej, nie przejmując się konsekwencjami.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top