XXIV. Chwile z małżeństwa Altenburgów

Isabelle westchnęła ciężko, patrząc na swój ogromny brzuch. Nie myślała, że macierzyństwo będzie dla niej tak okropnym doświadczeniem. Co rusz ją mdliło, do tego okropnie bolał ją kręgosłup, a jej brzuch pokryły brzydkie blizny. Nie czuła się już jak atrakcyjna kobieta, ale jak klacz rozpłodowa. 

Friedrich spojrzał na nią z bezsilnością. 

— Znowu ci źle? — zapytał.

— Tak, ale gorsze jest dla mnie to, że zupełnie się mną nie przejmujesz! — krzyknęła. 

Miała dosyć tego małżeństwa. W ogóle nie rozmawiała z mężem, chyba że wymieniała z nim zdawkowe uprzejmości przy posiłkach. Starali się zachowywać pozory przed rodzicami i siostrą Fritza, lecz poza tym wcale nie spędzali ze sobą czasu. Isabelle albo przebywała w swoim buduarze i czytała, albo odwiedzała ojca, który został teraz tylko z Williamem, Friedrich zaś oddawał się sztuce. 

Jedynie wieczory były dla niej przyjemne, gdyż wtedy wychodziła z mężem i teściową do opery. Ubóstwiała przedstawienia, które pomagały się jej oderwać od smutnej rzeczywistości, dlatego wizyty w świątyni muzyki stały się dla niej najbardziej wyczekiwaną częścią dnia. 

Niestety, od miesiąca nie była już w operze, gdyż Annelise, zmartwiona stanem synowej, zakazała jej gdziekolwiek wychodzić. Mogła tylko jeździć do ojca. 

— Belle, uwierz mi, ja też jestem nieszczęśliwy — westchnął. — Też potrzebuję czyjejś uwagi, ale od ciebie doświadczam tylko wiecznych wymówek. To robisz źle, tamto ci nie wychodzi, zainteresuj się mną, zostaw to pianino, nie mamy wspólnych tematów do rozmowy — więcej słów z twoich ust nie słyszałem, a przynajmniej nie były skierowane do mnie. Obchodzą cię tylko twoje potrzeby, a moje ignorujesz.

— Dobrze, w takim razie jakie królewicz Friedrich ma potrzeby? — zadrwiła. 

Doprowadzał ją do coraz większego szału. Dlaczego nie mógł w końcu jasno wyrazić, czego chciał? Nie mogła się przecież domyślić, co czuł i czego od niej wymagał. 

— Królewicz Friedrich pragnąłby, żeby królowa Isabelle zostawiła go w spokoju i pozwoliła mu pisać jego operę. O niczym więcej nie marzę. 

— Doskonale. A kiedy będzie czas na to, czego ja od ciebie chcę?

— Kiedy skończę komponować operę.

— Ale ty jej nigdy nie skończysz! — wykrzyknęła z frustracją Belle. Miała już go dosyć. — Jesteś nieudacznikiem! Nigdy nie będziesz wielki!

Friedrich spojrzał na nią nienawistnie. Belle uśmiechnęła się z dziką satysfakcją. Wiedziała, że zaboli go to stwierdzenie. Taki miała cel — zranić go. To, że w ich małżeństwie zupełnie się nie układało, było przecież winą jego obojętności i ambicji. 

Wtem poczuła przerażający ból w podbrzuszu. Krzyknęła. Czyżby już się zaczęło? Nie spodziewała się rozwiązania tak szybko. Ogarnął ją ogromny strach. Nie była na to przygotowana w żadnym razie. Matka nigdy nie mówiła jej o tym, jak przebiega poród, a Annelise nie ufała na tyle, by z nią pomówić o swoich obawach. 

— Boże, Fritz... — jęknęła. 

Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Chwilę później leżała już na swoim łóżku, zwijając się z bólu. Nie przypuszczała, że poród będzie aż tak pełen cierpienia. 

Miała wrażenie, że jej krzyki słychać w całym domu. Myślała, że coś zaraz rozerwie ją od środka. Obok niej stała Annelise, lecz nigdzie nie widziała Friedricha. Po chwili przestała już na to zwracać uwagę. Liczyło się tylko to, by pozbyć się tego przerażającego bólu.

— Mocniej, Belle, mocniej! — mówiła jej teściowa, trzymając ją za rękę.

Tylko jak miała przeć z jeszcze większą siłą, skoro była już wymęczona? Nie mogła jednak odpowiedzieć teściowej, gdyż z jej gardła wydobył się kolejny przerażający wrzask. 

Dzień zmienił się w wieczór, a potem w noc, a dziecko Belle wciąż nie przyszło na świat. Szlochała i błagała, by to wszystko dobiegło już końca, lecz jak na złość czuła coraz większy ból. Po jej czole spływał pot. Płakała za ojcem i matką. Zdawało się jej już, że zaraz nadejdzie jej koniec. Wolała już chyba umrzeć, niż by poród miał ciągnąć się jeszcze przez kilka chwil. 

Wtem poczuła ulgę, a jej uszu dobiegł szloch dziecka. To okropieństwo dobiegło już końca. Nie chciała nawet patrzeć na to dziecko, które sprawiło jej tyle bólu. Pragnęła jedynie zasnąć i zapomnieć, nie tylko o bólu, ale i o swym nieudanym małżeństwie. 

— Belle, kochanie, masz synka! — Szczęśliwa Annelise ścisnęła ją za rękę. — Tak bardzo się cieszę! Jest taki śliczny! Tylko spójrz!

Belle podniosła głowę z poduszki i popatrzyła na małe, czerwone dziecko owinięte białą pieluszką, które trzymała w ramionach Annelise. Nie rozumiała, co było takiego ślicznego w tym pomarszczonym, rozkrzyczanym potworku. 

Ogarnął ją dziwny wstręt. Dla tego dziecka musiała wyjść za Friedricha i znosić poniżenie, jakim było dla niej to małżeństwo. Dla tego dziecka zniszczyła sobie życie.

Westchnęła z odrazą i położyła głowę z powrotem na poduszce. Miała już dość. Chciała tylko iść spać. 

— Fritzu, możesz wejść. — Usłyszała głos Annelise. 

Po chwili drzwi sypialni otwarły się. Do pokoju wkroczył Friedrich, pełen zdenerwowania. Czuł, jak mocno bije mu serce. 

Widząc matkę z małym zawiniątkiem w ramionach, podbiegł do niej i spojrzał na maleństwo. Miał przed oczyma swoje własne dziecko. Może nie było zrodzone z miłości, ale miało w sobie jego krew. On na pewno nie będzie traktował go tak, jak z nim obchodził się jego ojciec. Będzie je kochał i darzył wielką miłością. 

— To chłopiec?

— Tak, synku. — Uśmiechnęła się do niego matka. — Zobacz, wygląda jak ty, kiedy byłeś mały. 

Friedrich odwzajemnił uśmiech i posłał dziecku czułe spojrzenie. Miało delikatny, ciemny meszek na główce. Było tak urocze, że nie mógł powstrzymać się od szczerzenia z radości. 

Wziął dziecko od Annelise i przycisnął je do piersi. Poczuł, jak wypełnia go przyjemne ciepło. Chłopiec był tak uroczy! Mógłby go tulić do siebie i wpatrywać się w te błyszczące oczka przez cały dzień. 

— Och, jesteś śliczny, mój malutki... Wiesz, jakie dam ci imię? Ludwig, po panu Beethovenie. Zostaniesz słynnym pianistą, mówię ci, maleństwo! 

Zdawało mu się, że chłopiec się do niego uśmiechnął. Jego mały synek był najpiękniejszym stworzeniem, jakie widział w życiu.

Isabelle nie chciała nawet wejść do pokoju dziecięcego. Brzydziła się tym dzieckiem, które było dla niej symbolem jej zniewolenia i klęski, a do tego jeszcze bliźniaczo przypominało Friedricha, a ona z każdym dniem nienawidziła męża coraz bardziej. Gdyby tylko mogła cofnąć czas, uciekłaby sprzed ołtarza albo nawet pojechała z matką do Paryża. Tamte dni, gdy zwiedzali Wiedeń wraz z Camille, zdawały się jej snami, które nigdy nie miały miejsca. Wtedy jeszcze myślała, że to małżeństwo nie będzie męczarnią. Jakże się myliła!

Lepiej było zostawić wychowywanie tego dziecka Friedrichowi, jego matce i zastępowi nianiek, bon i guwernantek. Po cóż miała się nim interesować, skoro i tak go nie kochała? 

Bo nie kochała małego Ludwiga. Jej zdaniem był okrutnie brzydki, a do tego przypominał jej Friedricha. A nienawidziła Friedricha. 

Cieszyła się, że jej brzemienność dobiegła końca. Miała nadzieję, że teraz, kiedy dziecko przyszło już na świat, będzie mogła wychodzić z domu, kiedy chciała, i nikt nie będzie kontrolował jej poczynań. 

Któregoś dnia całą rodziną siedzieli przy stole. Isabelle myślała, że zaraz ucieknie, byle tylko dłużej nie wpatrywać się w tłustą twarz Ottona, który objadał się jajkami na twardo, Annelise skubała delikatnie kanapkę, Friedrich zaś myślał nad czymś, grzebiąc łyżką w swojej owsiance.  Tylko Margrit zdawała się być jedyną przyjazną osobą w tym wielkim domu. 

Belle marzyła, by znów mieszkać z ojcem. Nie mogła go nazwać idealnym rodzicem, ale przynajmniej dbał o nią na swój sposób, a w dzieciństwie bawił się z nią i rozpieszczał córkę pięknymi prezentami. Altenburgowie zupełnie się nią nie obchodzili.

— Belle, moja droga, jestem bardzo dumny z mojego małego Ludwiga — odezwał się Otton. — Kiedy ty i Fritz sprawicie mi kolejnego wnuka?

Dziewczyna spojrzała nienawistnie na teścia. Jak mógł zadać jej tak ohydne pytanie, zwłaszcza przy śniadaniu? Nie mogła znieść myśli, że znów miałaby lec w jednym łożu z Friedrichem. Przecież tak bardzo go nienawidziła. 

— Nie sprawimy panu żadnego wnuka — huknęła. — Nie jestem pana własnością i nie może pan decydować o tym, co zrobię ze swoim ciałem! Nie zamierzam rodzić więcej dzieci! Brzydzę się tym! Nienawidzę was za to wszystko! Nigdy nie chciałam wychodzić za Friedricha i nie zamierzam więcej mu się oddawać! 

Wszyscy spojrzeli na nią z przestrachem. Nikt zupełnie nie spodziewał się takiej reakcji po Isabelle. Nigdy przecież na nic się nie skarżyła, nie krzyczała ani nie mówiła, że to małżeństwo nie daje jej satysfakcji. Dlaczego nagle tak wybuchnęła? 

Ona jednak nie zamierzała dłużej znosić tej udręki. Wstała z miejsca, obrzuciła ich jeszcze nienawistnym spojrzeniem i wyszła z pomieszczenia, głośno tupiąc nogami. W przedsionku zabrała swój płaszcz i mufkę i wybiegła na zewnątrz. Było tylko jedno miejsce, do którego mogła się udać. 

Do domu swojego ojca.

On na pewno będzie wiedział, jak ją pocieszyć. A jeśli nie, wykrzyknie mu w twarz, jak bardzo nienawidzi go za to, że zmusił ją do tego małżeństwa. 

Biegła przez brukowane uliczki Wiednia, mijając piękne, klasycystyczne kamienice, jednak ich wspaniałość dziś nie miała dla niej znaczenia. Zupełnie nie zwracała uwagi na otaczający ją świat. Liczyło się już tylko to, by dotrzeć do pałacu Ashwortha. 

Nie przejmowała się tym, że biegła przez ulicę, a ludzie dziwnie na nią patrzyli. Ojciec nigdy nie wpoił jej poczucia dumy, które tak zawładnęło życiem jej matki, nie przejmowała się więc swą reputacją. Przyzwyczaiła się już do nieprzychylnych spojrzeń ludzi, którzy oburzali się na jej ojca, gdy mówił im, że rozwiódł się z jej matką. Gdyby wiedzieli, że James perfidnie kłamał i nigdy nie był mężem Camille, a jego córka zrodziła się jedynie z żądzy, ich gniew i niedowierzanie byłyby jeszcze większe. 

Isabelle prychnęła głośno i zacisnęła pięści, wzmagając bieg. Chciała dać upust wściekłości, która ją przepełniała.  

Nie będzie miała żadnego dziecka, chyba że z kochankiem. 

Tak. 

Kochanek nie był takim złym pomysłem. Skoro jej rodzice nigdy nie byli małżeństwem, a mimo to jej ojciec pokochał jej matkę, i ona mogła zaznać szczęścia u boku innego mężczyzny. Bo z Friedrichem nigdy się jej nie powiedzie, tego była pewna. 

Odetchnęła z ulgą, ujrzawszy front ojcowskiego domu. Tam miała zaznać spokoju. Nareszcie. Już nikt nie miał zrobić jej krzywdy, insynuować, że powinna urodzić kolejne dziecko czy więcej przebywać z Fritzem. Chciała zostać z ojcem już na zawsze.

A może dało się jeszcze unieważnić to małżeństwo? Wtedy Friedrich mógłby się znów ożenić, a ona zaznałaby jeszcze szczęścia u boku innego mężczyzny. Słyszała kiedyś, że jeśli powołało się na niedojrzałość małżonka, można było uznać tak zawarty ślub za nieprawomocny. A ona zdecydowanie była zbyt młoda na małżeństwo, przynajmniej w swojej opinii. 

Przyśpieszyła kroku, by jak najszybciej dotrzeć do ojcowskiego domu, gdy nagle na kogoś wpadła. Spojrzała na niego z zakłopotaniem i spłonęła rumieńcem. 

Młodzieniec, który padł ofiarą jej nieostrożności, miał śniadą cerę i ciemne włosy. Jego czekoladowe oczy błyszczały przyjaźnie. Uśmiechał się szeroko, wyraźnie rozbawiony zaistniałą sytuacją. Pomyślała, że Friedrich nigdy nie wyglądał tak radośnie. Zawsze tylko kręcił nosem, siedział zamyślony lub pisał coś na papierze w twórczym szale. 

— Och, Belle, witaj — przywitał się z nią, na co ta wydała z siebie pełen zdumienia, cichy okrzyk. 

— Przepraszam, ale... Nie kojarzę pana — odparła zakłopotana. 

— Ach, to naturalne. Nie było mnie w Wiedniu od dawna, ale widziałem cię ostatnio na jakimś balu. Ktoś mi rzekł, że to ty. Niewiele się zmieniłaś, odkąd byliśmy dziećmi. 

Belle nagle coś sobie przypomniała. Gdy była mała, zadawała się tylko z Altenburgami i synem Cataliny. Uzmysłowiła sobie, że przypominał ofiarę jej niezdarności. Tylko że tamten chłopiec był nieśmiały i bojaźliwy. Nie wierzyła, że tak zmienił się przez te lata. 

— Alvaro, prawda?

— Ależ tak, moja droga. 

Kobieta zarumieniła się ze wstydu. Jak mogła go nie poznać? Wciąż miał identyczne oczy, a i jego twarz niewiele się zmieniła. 

— Nie spodziewałam się ciebie tutaj. Gdzie się zatrzymałeś? — wyjąkała. 

— W tym samym miejscu, gdzie mieszkaliśmy dawniej. Przyjdź do nas, kiedy będziesz miała czas! Mama się ucieszy, zawsze cię lubiła. 

— To bardzo miło z twojej strony, chętnie was odwiedzę. — Uśmiechnęła się. — A teraz wybacz, idę do mojego taty. 

— Oczywiście. Do zobaczenia! 

Miała nadzieję, że ich spotkanie będzie rychłe. 

Wkroczyła dumnie do domu i pobiegła do gabinetu, w którym spodziewała się zastać ojca. O tej porze zazwyczaj zajmował się swoimi papierami. 

Nie omyliła się. Siedział w ciemnym, ciasnym pokoju, w którym stały tylko biurko i mała sofka, James bowiem nie czytał i nie widział potrzeby gromadzenia książek. Świeca rzucała światło jakieś dokumenty, których treści Belle nie rozumiała. 

— Tatusiu! — krzyknęła. — Proszę, pozwól mi tu zostać! Przynajmniej na dzisiaj! 

— Co się stało, dziecinko? — Spojrzał na nią z niepokojem i wstał od biurka. 

Podszedł do córki, zupełnie zdezorientowany, i przycisnął ją do piersi. Belle przez chwilę rozkoszowała się bliskością ukochanego ojca. Znów czuła się jak jego mała, ukochana dziewczynka. 

— Pokłóciłam się z Fritzem... — odparła wymijająco. Nie zamierzała opowiadać mu o całej awanturze. Jeszcze by się na nią wściekł. — Chcę zostać tutaj na noc. Proszę... — Spojrzała na niego błagalnie. 

— Dobrze, córeczko, jak sobie życzysz — odrzekł tylko. 

Belle uśmiechnęła się. Będzie miała przynajmniej chwilę spokoju. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top