XXII. Zły los nie opuszcza de Beaufortów
— Alexandrze, czy możesz mi wytłumaczyć, co tutaj się dzieje? — Camille spojrzała surowo na syna.
Ten jęknął boleśnie i popatrzył na matkę nieprzytomnie.
— Że co?
— To, co słyszysz — warknęła Camille.
Jej twarz poczerwieniała ze złości. Mąż podszedł do niej i położył dłoń na ramieniu małżonki, chcąc, by się uspokoiła, lecz nie przyniosło to żadnych skutków. Camille była coraz bardziej wściekła.
Czuła, jak jej ciało wypełnia gniew. Jej własny syn upijał się pod jej nieobecność, przy okazji demoralizując dziecko jej zmarłego brata. Bo nie miała wątpliwości, że to wszystko było konceptem Alexandre'a.
— Mamciu droga, nie przesadzaj, tylko sobie ciutkę wypiliśmy...
— Tylko ciutkę? — krzyknęła tak głośno, że śpiący dotąd Gaston podniósł głowę, zbudzony ze snu, i spojrzał na nią z przerażeniem. — Tylko ciutkę? Zarówno twój ojciec, Alexandrze, jak i wuj Hugo mieli przez szereg lat problem z tym, że zdawało im się, że wypili tylko ciutkę, a byli pijani w sztok i robili różne głupie rzeczy, raniąc tym samym mnie czy mojego papę! Poza tym to — spojrzała wymownie na pustą butelkę po winie — na pewno nie jest ciutka.
Poczuła, jak Jean przysuwa się do niej i obejmuje ją od tyłu, po czym składa delikatny pocałunek na jej szyi. Wiedziała, że tą drobną czułostką chciał ją uspokoić. Bez skutku.
Camille nie zamierzała tak po prostu odpuścić synowi. Pamiętała, jakie awantury urządzał jej brat po uprzednim spożyciu alkoholu. Skandal na weselu Danielle wcale nie zaliczał się do najgorszych. Nigdy nie opuściło jej wspomnienie wychudzonego, śmierdzącego, zalanego w trupa brata tamtego dnia, gdy przyjechała dać mu ojcowskie pieniądze na spłatę czynszu. Jean zresztą nie zachowywał się dużo lepiej, gdy się upił. Nie zamierzała dopuścić do tego, by jej syn skończył tak samo.
— Proszę natychmiast wstać, Alexandrze — oznajmiła stanowczo tak lodowatym głosem, że wszystkich zgromadzonych przeszył dreszcz.
Camille zdawała sobie sprawę z tego, że wszyscy w domu woleli już, gdy krzyczała. Ona jednak doskonale pamiętała metody swego ojca i to, jakie wrażenie na niej wywierały. Obawiała się, gdy podnosił na nią głos, lecz wtedy zdolna była jeszcze z nim polemizować. Gdy zaś pozornie się uspokajał, drżała ze strachu w przeświadczeniu, że hrabia zaraz ją udusi, jeśli go nie przeprosi.
— Nie będziesz mi rozkazywała — prychnął Alexandre.
— Powiedziałam: wstań — powtórzyła stanowczo.
— Nie.
— Alexandrze, nie doprowadzaj mnie do ostateczności! — krzyknęła. — Wstań i przeproś za to, co zrobiłeś
— Nie!
— Alexandrze! — huknął na niego Jean, on jednak nic sobie nie robił z ojcowskiej nagany.
Jean nigdy nie miał posłuchu u najstarszego syna. Nie rozumiał, dlaczego jego pierworodny postępował w taki, a nie inny sposób, dlaczego tylko się sprzeciwiał i buntował. Camille też się temu dziwiła, lecz przynajmniej czasem była szanowana przez Alexandre'a. Czasem było tu słowem kluczowym, bowiem odkąd panicz de Beaufort ukończył lat piętnaście, zdanie rodziców przestało się dlań zupełnie liczyć.
— Och, ojczulku, po prostu się ucisz — wymamrotał i pociągnął łyk ze stojącej na stole flaszki wódki.
— Alexandrze, natychmiast się uspokój. — Jean spojrzał na niego surowo, ze złością, jakby miał ochotę go udusić.
I rzeczywiście, może do tak drastycznego kroku by się nie posunął, ale był bliski skrzywdzenia syna. Nigdy by się nie spodziewał, że po tych wszystkich poświęceniach i wyrzeczeniach uczynionych dla dobra dzieci, Alexandre tak mu się odpłaci.
— Nie rozumiesz, co do ciebie mówię? — Młody de Beaufort nie zamierzał dać za wygraną.
Ojciec chciał mu odrzec, że w jego wieku nie powinno się upijać, a znieważanie rodziców to jeden z najgorszych grzechów, jakie można sobie wyobrazić, lecz wiedział, że w żadnym stopniu nie podziała to na jego krnąbrnego syna. Nie miał już pojęcia, jak mógłby uspokoić Alexandre'a.
Gaston de La Roche o dziwo wcale nie odezwał się w czasie tej kłótni. Szykował się nawet powoli do ucieczki. Kiedy uwaga jego wujostwa skupiona była na Alexandrze, wstał i po cichu wymknął się z bawialni de Beaufortów. Camille i Jean nawet nie zwrócili na niego uwagi. Hrabina de Beaufort była zbyt pochłonięta synem, a Jean uznał, że póki co odpuści młodemu de La Roche'owi, który musiał bardzo przeżywać śmierć ojca.
— Alexandrze, jeszcze jedno złe słowo do matki i naprawdę...
— No co mi zrobisz, co? Tylko grozić potrafisz, a naprawdę jesteś tchórzem!
— Czy ty nie masz żadnego szacunku? — krzyknął Jean. — Matka dała ci życie w bólach, wychowała cię, dbała, żebyś miał jak najlepiej! Zawsze się za tobą wstawiała, kiedy coś nabroiłeś, a teraz, kiedy zasłużyłeś na reprymendę za swe skandaliczne zachowanie i karę, tak ohydnie wobec niej postępujesz? Mnie możesz znieważać, ale matka powinna być dla ciebie świętością.
— Nic mnie ona nie obchodzi. Równie dobrze mógłbym jej nie mieć. — Wzruszył ramionami, na co Camille poczuła przeszywający ból w sercu.
Wiedziała, że Alexandre wypowiedział te słowa jedynie pod wpływem alkoholu, lecz to nie umniejszało jej cierpienia. Nawet nie chciała wspominać tego okropnego, rozdzierającego całe jej ciało uczucia, które towarzyszyło jej, gdy wydawała na świat Alexandre'a. Tyle dla niego poświęciła, zawsze starała się, by Jean nie karał go zbyt surowo, tylko po to, by teraz usłyszeć z jego ust, że zupełnie się dlań nie liczyła.
Łzy stanęły jej w oczach, by po chwili swobodnie płynąć. Z jej gardła wydarł się pełen rozpaczy jęk. Walczyła ze sobą, by nie okazać przed synem słabości, lecz nie miała siły, żeby się przed tym powstrzymać. Jej rozpacz była zbyt ogromna.
— Ty... ty... ty... — jęknęła.
W tym momencie z jej ust wydobył się tak przerażający krzyk, że Jeana przeszły ciarki, a ona sama zdumiała się, że jest zdolna do wydania z siebie takiego dźwięku. Zdawało się jej, że jej brzuch zaraz zostanie rozerwany na drobne kawałeczki. Ból był nagły i ostry. Zakręciło się jej w głowie. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Powieki i dłonie zaczęły jej ciążyć, a na czole i plecach pojawił się pot. Wtem ogarnął ją paniczny strach.
Jej dziecko.
Coś działo się z jej dzieckiem.
W tej chwili jej powieki zrobiły się tak ciężkie, że nie mogła już dłużej z nimi walczyć. Zamknęła oczy i upadła zemdlona na podłogę.
Jean wydał z siebie pełen przerażenia okrzyk i dopadł do małżonki. Na jego czoło wystąpiły kropelki potu. Nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Jedynym uczuciem, jakie teraz nim powodowało, był paraliżujący lęk, że coś złego stało się jego żonie i dziecku, które nosiła pod sercem.
Wziął ją w ramiona i podniósł tak, że mógł teraz dokładnie widzieć jej twarz. Odpłynęła z niej cała krew, sprawiając, że Camille przypominała raczej trupa niż kobietę, w której łonie tworzyło się właśnie nowe życie.
Jean jęknął. To wszystko nie działo się naprawdę. Camille nie mogła umrzeć ani stracić dziecka.
— Cami, słyszysz mnie? — zapytał i zaczął ją cucić, delikatnie klepiąc ją po twarzy, lecz nie przynosiło to żadnego skutku. — Camille?
Nie odpowiedziała. Nie wydała z siebie nawet żadnego jęku.
Jean struchlał. Nogi tak mu się trzęsły, że ledwo się podniósł. Wziął Camille na ręce, przycisnął ją do siebie i spojrzał na syna. Stał nieruchomo, wpatrując się w matkę pustym wzrokiem, jakby nie do końca rozumiejąc, co właśnie miało miejsce za jego sprawą.
— Nie patrz tak, tylko leć po lekarza! — huknął na niego. — No już, już!
Alexandre w sekundzie wybudził się z odrętwienia i wybiegł z pomieszczenia. Jean tymczasem spojrzał na żonę i ucałował ją w czoło, po czym skierował się na schody, do sypialni, modląc się po cichu, by wszystko skończyło się dobrze. Miał nadzieję, że nie było jeszcze za późno i że zarówno matce, jak i dziecku nic się nie stanie.
Diane siedziała w największym z pokoi, które miały do dyspozycji dzieci de Beaufortów. Gdy tylko wróciła od Potockich, ojciec poprosił ją, by zajęła się młodszym rodzeństwem. Nie chciał, by jego synowie i córki wiedzieli o tym, że z ich matką nie było najlepiej. O jej błogosławionym stanie również powiedział tylko bliźniętom, które były już na tyle dojrzałe, by rozumieć, że stan Camille niesie ze sobą ogromne zagrożenie.
Hrabianka de Beaufort trzymała na kolanach małego Victora, któremu pokazywała obrazki w książce. Przysłuchiwała się jego próbom czytania na głos, a przynajmniej próbowała, gdyż myślami błądziła gdzie indziej.
Ojciec nie wyjaśnił jej, co dokładnie stało się jej matce, lecz dziewczyna przeczuwała, że było z nią źle. Obawiała się, że Camille straci swoje dziecko. O jej stan psychiczny się nie martwiła, wiedziała bowiem, że matka jest silna i jakoś zdoła przeboleć stratę. Lękała się jednak o ojca.
Skarciła się w myślach. Nie powinna uważać jeszcze całej sprawy za straconą, a dziecka za martwe. Wszystko mogło się przecież dobrze skończyć.
— Diane, co się dzieje z maman? — zapytał nagle Robert.
Dziewczyna spojrzała współczująco na młodszego braciszka. Drobny, chudziutki chłopiec patrzył na nią przerażonym wzrokiem.
— Źle się poczuła, słoneczko, ale nic jej nie będzie — odpowiedziała łagodnie.
— To dlaczego papa wezwał do niej pana doktora? — zawtórowała mu Gigi.
— Bo chce mieć pewność, że wszystko się dobrze skończy. Wiecie, maman była w młodości chora na to samo, co wujek Hugo... I papa musi wiedzieć, czy na pewno jest dobrze.
— Diane, a opowiesz nam o swoim pierwszym balu? — Spojrzała na nią wesoło iskrzącymi oczami Charlotte.
Siedzący na jej kolanach Victor zrobił smutną minę.
— Ale miałaś posłuchać, jak czytam! —fuknął.
— No dobrze, kochanie, to posłuchamy jeszcze jednej strony, a potem opowiem Lottie. Może być? — Uśmiechnęła się do niego.
— Jesteś najlepszą siostrą, Diane — odrzekł chłopczyk i pocałował ją soczyście w policzek, wkładając w ten gest całą swoją dziecięcą miłość.
Od godziny Jean niespokojnie przemierzał korytarz, modląc się o to, by jego żonie nic nie było. Jego włosy były tak rozwichrzone, a skóra tak blada, że gdyby ujrzał swe odbicie w lustrze, przeraziłby się.
Po głowie nieustannie krążyła mu tylko jedna myśl.
Czy Camille i dziecko przeżyją?
Nie wyobrażał sobie, by któremuś coś się miało stać. Mimo że Camille nie była jeszcze zbyt długo brzemienna, już zdążył przywiązać się do tego dziecka, które miało przyjść na świat. Wyobrażał sobie już, jak za kilka miesięcy będzie trzymał maleństwo na rękach, tulił je do siebie i kładł do snu. Brakowało mu tego wszystkiego, odkąd jego dzieci dorosły. Miał nadzieję, że tym razem na świecie pojawi się dziewczynka. Wtedy miałby czterech synów i cztery córki.
Zdawało mu się, że oczekiwanie ciągnie się w nieskończoność. Słyszał jęki dochodzące z sypialni żony, gorączkowe szepty doktora, który co rusz kazał służącej coś przynosić, lecz nie potrafił nic wywnioskować. Zabijało go to oczekiwanie.
W końcu doktor wyszedł z pokoju. Otarł pot z czoła i spojrzał na Jeana. De Beaufort widział, że wyraz twarzy lekarza nie zwiastuje niczego dobrego.
— Co z nią, panie doktorze? — zapytał, rozgorączkowany.
— Powinno być dobrze, ale pańska małżonka potrzebuje teraz dużo spokoju. Proszę mi powiedzieć, czy madame la comtesse przeżyła w ostatnim czasie jakiś gwałtowny szok?
— Tak, jej brat umarł... Ile to będzie... Jakieś dwa tygodnie temu. Byli bardzo blisko, rozumie pan, że to dla niej trudne. A tuż przed tym, jak zemdlała, pokłóciła się z synem...
— Ach, to zrozumiałe, zrozumiałe... — wymamrotał lekarz.
— Ale co z dzieckiem, panie doktorze?
— Niestety, madame la comtesse straciła je, najprawdopodobniej wskutek ostatnich wydarzeń. Mam też wrażenie, że jest mocno, hmmm, niedożywiona. Nie jestem pewien, czy gdyby nie ten szok, byłaby w stanie wydać to dziecko na świat, nie wiem też, czy będzie mogła mieć kolejne. Bardzo mi przykro, monsieur le comte. Teraz należy zadbać o to, by opadła gorączka. Gdyby coś się działo, proszę mnie wezwać.
— Dobrze... Madame LeRoi panu zapłaci... — jęknął Jean.
Zakręciło mu się w głowie. Jedna kłótnia położyła kres jego marzeniom. Boleśnie uświadomił sobie, że już nigdy nie będzie trzymał swojego dziecka przy piersi, nigdy nie ukołysze go do snu, tak jak o tym śnił.
Poczuł dojmującą rozpacz i bezsilność. Gdyby tylko był w stanie uczynić coś, co ocaliłoby życie jego dziecka... Gdyby tylko mógł zapobiec kłótni z Alexandre'em... Wszystko byłoby dobrze. A tak jego piękne plany runęły w jednej chwili z głośnym hukiem jak mury ostrzeliwanej twierdzy. Radość zastąpił żal. Dlaczego go to spotkało? Dlaczego nie mogli w końcu zaznać szczęścia? Dlaczego Bóg ciągle stawiał na ich drodze przeszkody? — zapytywał sam siebie.
Ale nie mógł się teraz nad sobą roztkliwiać. Nie tylko on cierpiał. Camille musiało to wszystko boleć jeszcze bardziej niż jego. To ona straciła dziecko, które od kilku miesięcy nosiła pod sercem. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jak okrutnie bolesne dla niej jako matki musiało być to przeżycie. Musiał ukryć przed nią swój ból i pomóc ukochanej.
Z mocno bijącym sercem nacisnął klamkę. W pokoju pachniało krwią i potem. Służka, Anne, wynosiła brudne szmatki, starając się pozostać niezauważoną. Leżąca w łóżku, blada, wymizerowana postać w niczym nie przypominała tej pyszniącej się swą urodą damy, jaką była jeszcze przed dwoma godzinami. Biała koszula nocna odsłaniała jej wystające obojczyki i żebra. Niemal zlewała się z jej bladą skórą. Włosy miała skołtunione, a na czole lśniły kropelki potu. Najbardziej jednak uderzył go widok jej czerwonych od płaczu oczu.
Podszedł do niej i przyklęknął przy jej łóżku, po czym ujął drżącą dłoń kobiety.
— Cami, kochanie... — westchnął, nie wiedząc, co jeszcze mógłby jej rzec.
— Jeanie... Dlaczego musiało nas to spotkać? Co ja takiego złego uczyniłam? Wiem, że na początku nie byłam chętna kolejnemu dziecku, ale naprawdę chciałam je urodzić... — szlochała.
Chyba nigdy nie czuła się tak okropnie. W żalu wmówiła sobie, że to kara za jej niechęć do posiadania potomstwa. Skoro z początku nie pragnęła dziecka, była wręcz wściekła, Bóg ukarał ją, odbierając jej maleństwo, gdy już je pokochała.
Była zła, a przez swoje okrucieństwo sprawiła cierpienie nie tylko sobie, ale i Jeanowi. Aż brakło jej słów na wyrażenie tego, jak bardzo brzydziła samą siebie.
— Cami, to nie jest twoja wina. Po prostu... Po prostu się tak stało i musimy przez to przejść... Chcesz się do mnie przytulić?
— Nie, nie zasługuję na to — jęknęła tak żałośnie, że Jean poczuł ucisk w sercu.
Dłużej się nad tym nie zastanawiając, zsunął trzewiki ze stóp i wgramolił się na łóżko. Wpełzł pod kołdrę, uważając, by nie dotknąć Camille zbyt gwałtownie, i otoczył ją ramieniem. Wiedział, że potrzebowała go teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Camille niepewnie położyła głowę na jego piersi i zaczęła płakać. Jeanowi zdawało się, że znów jest tą młodziutką dziewczyną, która szlochała mu w koszulę po sławetnym wyczynie na weselu Danielle, kiedy siedzieli razem w pięknym ogrodzie i gdy zdał sobie sprawę z tego, że ją kochał. Teraz jednak sytuacja była dużo poważniejsza. Wiedział, że mieli przed sobą jedną z najcięższych prób w swoim małżeńskim życiu.
— Cami, przejdziemy przez to wspólnie. Nie opuszczę cię — wyszeptał i złożył pocałunek na jej czole.
Chociaż i jego serce rozrywał ból, musiał być silny. Dla niej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top