XX. Cisza przed burzą
Marszałek Michel Ney, książę Moskwy, niegdyś jeden z najważniejszych i najbardziej zaufanych dowódców Bonapartego, człowiek gotów wykonać każdy rozkaz, jaki tylko mu powierzono, w 1814 roku, gdy nastąpiła klęska Napoleona, zdradził swego cesarza jak wielu innych jego popleczników. Jedynie Louis Davout wiernie trwał przy Bonapartem.
Teraz Ney służył pod rozkazami Ludwika XVIII. Dziesiątego marca przysiągł królowi, że przywiezie mu Napoleona w żelaznej klatce, tak był zdeterminowany, by pozbyć się człowieka, któremu zawdzięczał swą pozycję społeczną i majątek, z Francji.
Musiał jednak zachować w swym sercu jakąś tkliwość dla dawnego zwierzchnika, bowiem gdy, przebywając w gospodzie Pod Złotym Jabłkiem w Lons-le-Saunier, otrzymał list od cesarza, porzucił orientację monarchiczną, by stanąć po stronie Napoleona.
List był krótki i treściwy, zawierał jednak pewną dozę sentymentu do lat, gdy Napoleon trząsł całą Europą. „Spotkamy się w Chalons. Przyjmę cię tak jak po Moskwie. N." — brzmiała treść epistoły. Czy to wiedziony tkliwością i wspomnieniami z ubiegłych lat, czy też skuszony wizją jeszcze większej sławy i bogactwa, a zapewne z obu tych powodów naraz, Ney rzekł, że „sprawa Bourbonów wygasła na zawsze" i złączył się z wojskami cesarza w Auxerre.
Był to znak dla Ludwika XVIII, że Napoleon powraca odebrać to, co swoje. Przerażony perspektywą spotkania z nim, uciekł wraz z dworem do Gandawy.
5 III 1815
Droga Camille!
Tak bardzo za Tobą tęsknię! Do tego wprost nie mogę znieść smutku wyzierającego z Twych listów. Nie piszesz do mnie o zbyt wielu przykrych rzeczach, ja jednak czuję, że w Twoim życiu dzieje się coś złego. Moja biedna Camille! Czyżby nie układało Ci się z Jeanem? Powiedz mi, że to tylko głupie, irracjonalne domysły i wszystko między Wami jest doskonale!
Moja kochana Cami, Flavio i ja bardzo pragniemy, byście do nas przyjechali. Nie widziałam jeszcze Twoich bliźniąt i Lottie, a Ty musisz w końcu ujrzeć moją trójeczkę! Bardzo pragnę też poznać Twojego Jeana. Tyle lat, a ja jeszcze nie miałam ku temu sposobności! Zabieraj więc Jeana i swoje maleństwa i przyjeżdżaj do mnie! Bardzo chętnie Cię ugościmy!
Twoja Val
Camille westchnęła ciężko. Nie przypuszczała, że przez jej listy przebija aż taki smutek. Starała się, by Val nie odczytała między jej słowami, że w jej małżeństwie zachodzi rozkład. Camille czuła, jak jej miłość, niegdyś kwitnąca jak świeże kwiecie, teraz więdła i usychała, upodabniając się do spróchniałego pnia, pozbawionego soków życiowych.
Zastanawiała się, jakim cudem w tak krótkim czasie odmieniły się jej uczucia. Jeszcze pół roku temu naprawdę się kochali. Teraz Jean przestał okazywać jej tyle czułości, co niegdyś, ona zaś po pewnym czasie przyzwyczaiła się do tego i starczał jej tylko pocałunek po przebudzeniu i przed snem. Tylko czasem były między nimi przebłyski tej dawnej czułości i miłości. Rozumiała, że część uczuć zostanie przelana na dzieci, uważała to jednak za całkowicie właściwe i naturalne, lecz były chwile, gdy zdawało się jej, że zbyt dużo miłości dawali dzieciom, sobie nie zostawiając zbyt wiele. I choć kochała swoje pociechy, czasem pragnęła cofnąć się do czasów, gdy dopiero poznała Jeana, z wiedzą, którą miała dziś, by naprawić błędy przeszłości, albo do tamtych miesięcy, gdy nosiła pod sercem Lottie, by zapobiec pijaństwu swego męża. To ono, prócz konfliktów związanych z wychowywaniem dzieci, stanowiło przyczynę, jak miała nadzieję chwilowej, śmierci ich miłości.
Westchnęła ciężko, wstając od biureczka. Podeszła do komody, na której stały portrety członków jej rodziny. Wzięła miniaturę z podobizną Jeana i spojrzała na nią. Namalowała ją w czasie podróży poślubnej do Szampanii. Uśmiechnęła się gorzko na wspomnienie tamtych dni. Pamięć o spacerach po wsi i piknikach nad rzeczką płynącą obok posiadłości Jeana wywoływała w niej uczucie smutku. Tęskno jej było do dni, gdy beztrosko biegali po polach Szampanii, ciesząc się sobą nawzajem.
— Ach, Jeanie... — westchnęła i odłożyła ramkę na miejsce.
Chętnie pojechałaby do Val. Odkąd Camille wyjechała z Jamesem do Wenecji, pisały do siebie regularnie. Listy księżnej Montefeltro zawsze pełne były świeżości, poczucia humoru i szczegółów światowego życia, jakie wiodła Val. Camille lubiła te epistoły, często jednak po ich lekturze wzbierała w niej zazdrość. Kiedy Val dzieliła życie między Włochy i Riwierę, bawiła się na balach, gościła same znakomitości i nieskrępowanie flirtowała z mężczyznami, ona spędzała czas w domu, czytając, bawiąc z dziećmi, nadzorując interesy Jeana i pilnując, by znów się nie upił. Czasem urządzali bal, co tydzień kogoś zapraszali, Camille jednak nie polubiła się z żadną z dam z paryskiej socjety, nie licząc Louise, i zapraszała panie tylko z grzeczności, by nie zarzucano jej, że używa gościny innych, samej nie dając od siebie nic. Zdecydowanie powinna pojechać do Val, by wydostać się z tego marazmu. Z Jeanem czy bez, musiała to uczynić.
Jean chadzał teraz częściej do banku, chcąc nieco odciążyć Camille. Nosił w sobie gwałtowną potrzebę zrekompensowania jej wszystkich krzywdy, jakie jej w ostatnim czasie wyrządził. Nie chciał już kłótni i swarów. Przysiągł sobie, że nie pozwoli, by wspomnienia z wojny zawładnęły jego życiem, przestanie raczyć się winem i zacznie bardziej dbać o swą rodzinę. Od kilku wieczorów, zamiast rozmyślać o losie Iriny i Aleksandra, których pozbawił męża i ojca, zaczytywał się w powieści i historiografie. Postanowił wreszcie zgłębić dzieje Polski, by zaskoczyć przyjaciela. Znajdywał w tym niemałą przyjemność, uważał je bowiem za niezmiernie ciekawe, choć nie potrafił wymówić imion władców.
Dzień był ciepły i przyjemny. Jean cieszył się promieniami słońca, które muskały jego policzki. Ręce włożył do kieszeni i nucił jakąś wesołą melodię, myśląc o małej Lottie uśmiechającej się na jego widok i bliźniakach biegających za Okruszkiem. Po powrocie do domu zdecydowanie musiał udać się z dziećmi na spacer. „Może i Cami by z nami wyszła? Spędzilibyśmy miło czas w rodzinnym gronie, porozmawiałbym w końcu z Lou. Tak, zjemy obiad i wyjdziemy razem, nie możemy tylko się spierać".
Szczerze kochał Camille, czasem jednak miał wrażenie, że wszelka czułość między nimi była wynikiem rutyny i przyzwyczajenia, w ostateczności żądzy, nie uczuć, jakby ten gwałtowny żar miłości, który niedawno jeszcze w nim płonął, wygasł. Niepokoiło go to nagłe oziębienie uczuć między nimi. Wiedział, że to jego wina, że to przez jego pijaństwo on i Camille oddalili się od siebie.
Spacerując, przyglądał się pąkom kwitnącym na drzewach, których widok napawał go chęciami do życia. Miał nadzieję, że i jego życie rozkwitnie, jak natura budziła się do życia na wiosnę.
Nagle wśród tej świeżości ogarnęła go dusząca woń perfum, która oplotła go w swym uścisku niczym wąż dusiciel zabijający swą ofiarę. Na jego nadgarstku niczym kłusownicze wnyki zacisnęły się drobne dłonie.
— Jeanie, jak miło cię widzieć! — wykrzyknęła kobieta, wywołując w Jeanie przypływ tkliwości, jaka ogarnęła go, gdy ujrzał Constance na balu. — Skąd wracasz?
— Z banku — jęknął, mając nadzieję, że Constance zaraz go zostawi.
Nie chciał jej widzieć. Przy niej odżywało dawne zauroczenie, nawet mimo afektacji kobiety, a tego nie chciał. Myślał, że tamten czas miał już za sobą.
— Przejąłeś więc interes po ojcu?
— Tak, umarł osiem lat temu.
— A Louis? Czemu to nie on, jako najstarszy, odziedziczył bank?
— Louis zginął dawno temu, pod Marengo... — westchnął.
Chociaż od tamtych wydarzeń minęło piętnaście lat, wciąż na wspomnienie o tamtym czerwcowym dniu chciało mu się szlochać.
Czy Constance naprawdę o tym nie słyszała, czy tylko chciała wzbudzić w nim rozpacz? Wszyscy przecież wiedzieli o śmierci biednego Louisa i krótko po tym wydarzeniu sporo się o nim rozmawiało na salonach.
— Naprawdę? — Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Tak. Nie wiedziałaś o tym?
— Nie. Krótko po ślubie stary de Lisieux zabrał mnie do Marsylii, a po wojnie, kiedy już zmarł, wyjechałam do Włoch. Później byłam jeszcze w Prusach i Austrii, ale w końcu wróciłam do Rzymu. Byłeś tam kiedyś?
— Tak, ojciec zabrał mnie raz do Watykanu, zresztą walczyłem we Włoszech. Byłem wśród tych, którzy wraz z cesarzem przekroczyli Przełęcz Świętego Bernarda.
— Naprawdę?
— Tak — odparł dumnie.
Chociaż zwykle wiele o sobie nie mówił, do tego nikomu nie chwalił się wyczynem dokonanym wraz z armią francuską, uważał go za wielce chwalebny. Wciąż pamiętał, jak ciężką była ta wędrówka i jak ledwo ją przeżył. To był zdecydowanie jeden z jego największych sukcesów.
— To doprawdy wspaniałe! Słyszałeś, że cesarz dziś lub jutro wkroczy do stolicy?
— Niezbyt interesuje mnie polityka, zwłaszcza odkąd wróciłem z wojny i wystąpiłem z wojska — westchnął, wbijając wzrok w ziemię.
— Tyle lat tam spędziłeś i zrezygnowałeś? Dlaczego?
— Mogłabyś powtórzyć? — zapytał.
Znów nie słyszał, co do niego mówiła, a nie pragnął bynajmniej zachowywać się wobec niej niegrzecznie. Dostrzegł cień zdenerwowania, który przebiegł przez twarz Constance.
— Dlaczego wystąpiłeś z armii?
— Byłem ranny pod Lipskiem, do tego nie mógłbym zostawić Camille i dzieci bez męskiej opieki. — Mówiąc to, ledwo powstrzymywał łzy.
Okoliczności wystąpienia z wojska, inwazja na Rosję i bitwa pod Lipskiem były momentami, które najchętniej wymazałby ze swego życia. Tamte pełne życiowych błędów, mroczne dni wciąż śniły mu się po nocach. Oddałby wszystko, byle nie zachować się tak, jak to uczynił, gdy dowiedział się o istnieniu Isabelle. Było już jednak za późno.
— Właśnie, dzieci! Chciałabym je bardzo ujrzeć! Z tego, co zrozumiałam, masz trójkę synków i malutką córeczkę, tak?
— Nie, mam dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Louis, najstarszy, Alexandre i Diane to bliźniaki, no i moja najmłodsza Charlotte. — Uśmiechnął się błogo na myśl o swoich pociechach.
— Do kogo są bardziej podobni?
— Lou i Diane do mnie, a Alex to cała Camille. Lottie chyba też podała się w rodzinę Camille, ale zdaje mi się, że jest jeszcze zbyt wcześnie, by to stwierdzić.
— Nie obrazisz się, jeśli się do ciebie wproszę? — zapytała, robiąc niewinną minkę. — Wprost uwielbiam dzieci, lecz los poskąpił mi własnych, więc bardzo chciałabym ujrzeć twoje!
— Ależ oczywiście, droga Constance... Jeśli tego sobie życzysz...
Wcale nie miał ochoty na jej wizytę. Pragnął tylko zjeść obiad i usiąść na parkowej ławeczce z Diane i Alexandre'em na kolanach, nie myśląc już o żadnych przykrych rzeczach. Constance sprawiała tylko, że przypominał sobie o czasach, do których nie chciał wracać.
— Bardzo się z tego powodu cieszę, mam nadzieję, że twoja żona nie będzie mi miała tego za złe.
— Oczywiście, że nie, Camille bardzo lubi przyjmować gości.
Constance uśmiechnęła się do niego szeroko. Chciała wziąć go pod ramię, on jednak nie pozwolił jej na ten gest. Wiedział, jak wściekłaby się Camille, gdyby zobaczyła go idącego z inną kobietą pod rękę. Gdyby to jeszcze była Antoinette, nie zwróciłaby na to większej uwagi, jednak z powodu Constance na pewno wywołałaby ogromną awanturę.
Droga była dlań okropnym doświadczeniem. Constance wciąż prawiła o dawnych czasach, rzucała dwuznacznymi aluzjami do tamtej nocy, którą spędzili razem, a o której Jean pragnął nie pamiętać, a nawet wypytywała o jego relacje z żoną. Przeklinał się w duchu za to, że ją zaprosił.
Gdy wszedł do domu i poprosił służącą, by przygotowano dodatkowe nakrycie do obiadu, zaczął drżeć ze strachu, oczekując, aż Camille zejdzie na dół. Obawiał się konfrontacji żony z Constance jak niczego innego. Że też musiał być tak głupi i dać się jej wmanewrować!
— Siadaj, zaraz przyjdzie Camille, a potem dzieci — nakazał jej, na co ona zajęła miejsce, uśmiechając się przy tym i wdzięcząc.
Wtem w pomieszczeniu zjawiła się Camille, ustrojona w swą ulubioną dzienną suknię w kolorze czerwieni, która znacznie eksponowała jej dekolt. W uszach miała swoje ukochane diamenty. Gdy zauważyła Constance, prychnęła głośno i spojrzała na nią z pogardą, chcąc pokazać jej, że to ona jest tu panią. Jean zaklął cicho.
— Camille, najdroższa — odezwał się — Constance bardzo chciała zobaczyć, jak nam się mieszka, i ujrzeć dzieci, więc zaprosiłem ją na obiad, mam nadzieję, że się nie gniewasz.
— Ależ oczywiście, że nie, twoi przyjaciele są moimi — odparła wyniośle, posyłając kobiecie wrogie spojrzenie.
— Jestem niezwykle rada, że pani mąż mnie zaprosił, od dawna chciałam z panią dłużej pomówić. — Uśmiechnęła się fałszywie. — Puściłam w niepamięć tę sytuację na balu.
— Ależ o jakiej sytuacji pani mówi? Ja o niczym nie pamiętam.
— W takim razie ja również o niczym nie pamiętam — odparła nieco zbita z tropu Constance.
Camille uśmiechnęła się z satysfakcją. Wygrała już kolejne starcie i nie miała zamiaru pozwolić Constance na triumf w wojnie, jakkolwiek dziecinna i pozbawiona sensu by ona nie była.
Wtem do jadalni wbiegły dzieci w towarzystwie Marie. Louis przywitał się z damą, nawet na nią nie patrząc. Nie chciał nawet myśleć, kim mogła ona być ani tym bardziej, co gotowa jest uczynić Camille, byle dama ta jak najszybciej opuściła ich dom.
Diane, zamiast podążyć za opiekunką, wskoczyła ojcu na kolana, Alexandre zaś, widząc zachowanie siostry, wyciągnął rączki ku matce, która wzięła go na ręce. Przytulił się do jej piersi i zamknął oczka. U matki było mu zdecydowanie najlepiej.
— Chciałaś ujrzeć moje maleństwa, więc oto one — powiedział Jean łagodnie, tuląc do siebie Diane.
Constance spojrzała na nią z zazdrością. To jej dziecko Jean powinien teraz trzymać na kolanach, nie jakiejś Camille, która wtedy, gdy ona i Jean przysięgali sobie miłość, biegała boso po łąkach w towarzystwie rodzeństwa.
— Są bardzo podobne do ciebie — odparła.
Diane zauważyła, w jaki sposób Constance na nią patrzy. Wystawiła jej język, czego Jean na szczęście nie widział, w przeciwieństwie do Camille, która jednak w duchu cieszyła się z postępku córki.
— Wcale nie! Ja jestem podobny do maman! Tylko ona ma takie śliczne, czarne włosy! — wykrzyknął Alexandre, co wzbudziło konsternację u Constance.
— Ale z twarzyczki jesteś całkiem jak ojciec — powiedziała.
— Nie, jestem jak maman i jej papa! Maman mi tak powiedziała, a maman nie kłamie!
— Alexandrze, mój drogi, czas na obiad, zmykaj do Marie, ty też, Diane — szepnął Jean.
Dzieci posłusznie skinęły głowami i opuściły rodziców. Camille uśmiechnęła się złośliwie. Kolejna bitwa była wygrana, a ona w dodatku zyskała sojuszników. Jeszcze chwila i pozbędzie się Constance ze swojego życia.
Nie wiedziała nawet, dlaczego tak bardzo pragnęła ją upokorzyć. Tak, Constance była dawną miłością Jeana, lecz od chwili, gdy byli w sobie zakochani minęło niemal dwadzieścia lat. De Beaufort został jej mężem i chociaż uczynił jej wiele złego, Camille miała pewność, że nigdy nie zdradziłby jej z inną, zwłaszcza z Constance, która zdawała się jej okrutnie nienaturalna.
Na obiad podano kremową zupę, później zaś na stół przyniesiono pieczeń z kaczki. Jean, z uwagi na swe problemy trawienne, które dręczyły go niemal od zawsze, starał się jadać lekko, wszelkie ciężkie mięsiwo było więc przezeń unikane. Camille nigdy nie jadła wiele, a od mięsa wolała zupy, nie było jej więc szkoda wieprzowiny czy innych przysmaków, z których Jean musiał zrezygnować.
Constance przeżuwała powoli każdy kęs, zerkając to na Louisa, to na Camille. Musiała przyznać, że małżonka Jeana była naprawdę urodziwą damą, jednak po krótkiej wymianie zdań na balu i w dniu dzisiejszym uznała ją za złośliwą impertynentkę.
— Lou, chodź mi poczytać! — rozległ się nagle pisk Alexandre'a.
Chłopiec podbiegł do stołu i spojrzał błagalnie na brata, który właśnie kończył swą porcję pieczeni. Louis pokazał małemu chłopcu, by na niego zaczekał.
— Ale ja chcę teraz, Lou! Teraz! — krzyknął, tupiąc swoją pulchną nóżką.
— Alex, no zaczekaj, daj mi zjeść, jestem głodny — jęknął młodzieniec.
Alexandre jednak dalej tupał i dalej domagał się, by Lou z nim poszedł. Jean rzekł mu, by się uspokoił, to jednak tylko bardziej rozsierdziło chłopca, którego twarzyczka zrobiła się cała czerwona z gniewu.
— Ale papo, wy tylko obchodzicie się sobą, a mną nie!
— Alexandrze, nie zmyślaj, wszyscy przecież są tylko na twoje skinienie.
— Ale...
— Kochanie, idź do siebie, Lou zaraz tam przyjdzie — przerwała mu matka, uśmiechając się do niego. — A jeśli będziesz grzeczny, to potem pobawię się z tobą w wojnę, dobrze?
Na te słowa usta chłopca ułożyły się w szeroki uśmiech, a jego oczy radośnie zabłysnęły. Zabawy z maman nie zdarzały się często, a były tak cudowne! Musiał uczynić wszystko, by do niego później przyszła.
— Tak, maman! — wykrzyknął uradowany i popędził do swojego pokoju.
Constance przyglądała się tej całej sytuacji z niesmakiem. Jak Jean mógł dopuścić do tego, by jego syn zachowywał się w ten sposób? I to przy gościu? Cieszyła się, że sama nie miała dzieci. Tylko sprawiałyby jej kłopoty.
— Jeanie, mój drogi, musisz coś z nim zrobić, by nie stał się bardziej bezczelny, niż jest — prychnęła.
De Beaufort milczał, nie mając pojęcia, co powinien jej odrzec. Nie chciał urazić Constance, lecz w obronie syna również nie mógł stanąć, gdyż oburzenie madame de Lisieux było przynajmniej częściowo uzasadnione.
Camille jednak nie zamierzała milczeć.
— Jeśli ktoś tu jest bezczelny, to pani, nazywając mojego męża w taki a nie inny sposób — sarknęła, zwężając oczy w szparki niczym kot. — Nie wiem, co sobie pani uroiła w tej główeczce, lecz Jean jest teraz moim małżonkiem i tylko ja mam prawo do mówienia do niego tak poufale. Nie obchodzi mnie wasza dawna zażyłość, choć rozumiem pani rozgoryczenie, że nie została żoną Jeana. A teraz proszę mi wybaczyć, lecz nie będę dłużej znosiła pani obecności.
Uniosła dumnie podbródek i odeszła od stołu, zostawiając Jeana i Constance otumanionych jej słowami. Rozpierała ją trudna do pohamowania złość. Była jedna rzecz, którą mogła uczynić, by pozbyć się złych emocji. Rysowanie. Przystąpiła więc do tworzenia okrutnej karykatury Constance w swoim buduarze. Po godzinie rysunek był gotowy. Podarła go na strzępy i wrzuciła do kosza na papiery. Gdyby tylko dało się tak postąpić z prawdziwą Constance...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top