XVII. Sprawy d'Arquiena ciąg dalszy

Nazajutrz po balu Jean zebrał wreszcie siły, by udać się do d'Arquiena. Nie chciał tego całym sercem, ale wiedział, że musi to zrobić. Gdy zajechał pod posiadłość Charles'a i wysiadł z powozu, nie odczuwał żadnego strachu. Był zupełnie opanowany. Pewność siebie nie opuściła go też, gdy ujrzał bogato zdobione wnętrza pałacu hrabiego. Zawsze widywali się w banku, u siebie nie bywali, poza pamiętną kolacją.

Dopiero gdy zobaczył panią domu, przystrojoną mnóstwem biżuterii, zapraszającą go do bawialni, gdzie przyjąć go miał jej mąż, poczuł się skonsternowany. Gdy patrzył na hrabinę d'Arquien, przez chwilę zdawało mu się, że stoi przed nim jego własna żona. Miała te same gęste, czarne włosy i niebieskie oczy co Camille, podobnie rzecz się miała z drobnymi dłońmi i bladą cerą. Jedynie inny nos i pełniejsza sylwetka pozwalały ją odróżnić od hrabiny de Beaufort.

— Zaprowadzę pana do mojego męża — powiedziała aksamitnym głosem i nakazała mu podążać za sobą.

D'Arquien siedział wyprostowany w swej świątyni. Jego chudość była teraz doskonale widoczna. De Beaufortowi przypominał nieco trupa. Gdy d'Arquien ujrzał Jeana, wstał i podszedł, wyciągając ku niemu dłoń. Uścisnął ją na powitanie, po czym usiadł na kanapie. Hrabina posłała im jeszcze powłóczyste spojrzenie i odeszła, zalotnie się uśmiechając.

Jean nie czuł się swobodnie w towarzystwie d'Arquiena. Zdawało mu się, że ten nim gardzi. Panowało między nimi krępujące milczenie. Gdy Charles nie wykazywał chęci, by odezwać się jako pierwszy, de Beaufort uznał, że to on musi zacząć rozmowę.

— Chciałbym bardzo pana przeprosić za moją żonę — westchnął, nie patrząc mu w oczy. — Nie wiem, co panu rzekła, wiem jednak, iż nie było to nic miłego.

— Cóż, pańska żona zagroziła mi zlicytowaniem mego majątku, to tyle — rzucił cynicznie. 

Jean spojrzał na niego z niedowierzaniem. Camille miałaby zagrozić d'Arquienowi czymś takim? Zapewne jeszcze uczyniła to tym wyniosłym tonem, którym zawsze raczyła go, gdy śmiertelnie się wściekała. 

— Bardzo pana za nią przepraszam. Miałem do pana przyjść sam, lecz nasza córeczka zachorowała i chciałem przy niej czuwać, moja żona zaś uparła się, że z panem porozmawia i cóż...

— Oczywiście, rozumiem. Przebaczam pani hrabinie. Niech jej pan to przekaże. Nie zwykłem długo chować urazy.

Jean uśmiechnął się do niego blado. Jeszcze przez chwilę rozmawiali o nieistotnych sprawach, popijając herbatę, w końcu jednak de Beaufort pożegnał się z gospodarzem i wyszedł.

Do domu wracał targany gniewem na żonę. Jadąc powozem, zaciskał pięści, byle nie zacząć krzyczeć. Wcisnął się w siedzenie, głowę opierając o podgłówek, by nie było go widać przez okno. Nie miał teraz zamiaru patrzeć na ludzi przemierzających uliczki Paryża, a co dopiero im się pokazywać.  

Musiał przed sobą przyznać, że męczyło go już życie. Jego egzystencja ograniczała się jedynie do kłótni z żoną, przebywania z dziećmi, wizyt w banku i u Franciszka oraz drobnych rozrywek w postaci lektury. Wszystko było tak nudne i przewidywalne, że zaczynało mu brakować adrenaliny, jaką dawało żołnierskie życie. Jeszcze kilka miesięcy temu nie odczuwał znużenia tak znacznie. Do wojska jednak nie chciał wracać, gdyż dość miał już widoku krwi i porozrywanych na strzępy ciał. Potrzebował jakiegoś powiewu świeżości, podniety dla umysłu, która dałaby mu więcej sił do życia.

Gdy wrócił do domu, udał się do pokoju dziecinnego, wiedząc, że Diane, Alexandre i Charlotte swymi rozkosznymi uśmiechami uśmierzą jego gniew, a to było mu potrzebne, jeśli chciał, by rozmowa, którą zamierzał przeprowadzić z Camille, nie zmieniła się w kolejną awanturę.

Nie spodziewał się jednak, że w sypialni dziewczynek zastanie żonę. Camille siedziała w fotelu, tuląc płaczącą Lottie do siebie i mówiąc coś do Alexandre'a. Diane zaś szlochała w kącie nad szczątkami woskowej lalki, którą dostała od ojca jakiś czas temu. Trzymała w rączkach nóżki zabawki, z kolei korpus i głowa lalki dopalały się w kominku. Jean natychmiast podbiegł do córeczki i przycisnął ją mocno do siebie. 

— Co się stało, słoneczko? — Mówiąc to, przycisnął ją mocniej do siebie.

Diane wtuliła się w ojca i roniła kolejne łezki, które wsiąkały w jego frak, nic jednak nie mówiła. Jeana ogarniał coraz większy niepokój. 

— Diane, malutka, powiedz papie, dlaczego płaczesz. Papa zawsze ci pomoże. — Ucałował ją w policzek, chcąc tym samym zachęcić ją do wyznań.

— No bo... Alex wrzucił moją lalkę do ognia... — zaszlochała.

— Na pewno nie chciał.

— Właśnie, że chciał — odparła buńczucznie.

— Jesteś tego pewna, słoneczko? Nie wolno rzucać bezpodstawnych oskarżeń.

— Tak! Wyrwał mi ją i rzucił w ogień!

— Nie płacz już, malutka, nie można płakać z byle powodu. Kupię ci nową lalkę. Pójdziemy razem do sklepu i wybierzesz sobie, jaką tylko będziesz chciała.

— Dobrze, papo — odparła na to i pocałowała go w policzek, choć wciąż cicho szlochała. — Kocham cię.

— Ja ciebie też, maleństwo. A teraz wybacz papie, ale muszę wstać.

Dziewczynka skinęła mu główką i pozwoliła, by ojciec wypuścił ją z objęć. Jean podniósł się i podszedł do synka. Alexandre spojrzał na niego ze strachem. Jean pomyślał, że tym razem syn naprawdę na to zasłużył. 

— Alexandrze, dlaczego to zrobiłeś? — zapytał surowo. 

Chłopiec zamknął niebieskie oczka, jakby w oczekiwaniu na karę cielesną, jednak kiedy się jej nie doczekał, otworzył je. 

— Alexandrze, odpowiesz mi? — ponowił zapytanie ojciec.

— Alexandrze, proszę cię. — Ojciec spojrzał na niego surowo. — Dlaczego zniszczyłeś Diane lalkę? Proszę cię, bądź szczery.

— Bo nie chciała się ze mną bawić w wojnę! — krzyknął, a jego twarzyczkę wykrzywił grymas pełen złości.

Jean westchnął ciężko. Oczywiście, Alexandre znów miał pretensje o to, że ktoś nie stawiał go w centrum swego zainteresowania, podczas gdy wszyscy dookoła byli na jego skinienie. Jean nie miał już pojęcia, w jaki sposób nauczyć syna, że samolubstwo nie popłaca. 

— Synu, musisz zrozumieć, że ja i maman bardzo cię kochamy, jednak nie możesz domagać się tego, by wszystko zależne było do ciebie. Skoro Diane nie chciała się z tobą bawić w wojnę, trzeba było poprosić Lou, Marie albo maman, któreś na pewno by się zgodziło.

— Dobrze, papo — jęknął, unikając jego spojrzenia.

— Zapamiętaj to w końcu, Alexandrze, nie będę tysiąc razy ci tego powtarzał. Masz kochać Diane i o nią dbać, nie dręczyć i mścić się. Za karę nie dostaniesz deseru przez tydzień. 

— Ale papo... — jęknął.

— Nie, synku, nie ugnę się. Nie zasłużyłeś na deser, wybacz mi. 

— Ależ Jeanie! — krzyknęła Camille. — To tylko dziecko, on nie rozumie pewnych rzeczy! Dlaczego więc ma chodzić głodny?

— Bo na to zasłużył. Może jeśli trochę pocierpi, przestanie tak się zachowywać wobec Diane. Poza tym, zawsze może dostać dokładkę zupy albo mięsa, tego mu nie bronię. Naje się tym bardziej niż deserem. 

— Ale...

— Camille, uspokój się. Gdybym wiedział, że czynię źle, nie zakazywałbym mu jedzenia deseru, wierzę jednak w słuszność swych racji. 

— Twoje racje! Wiesz, gdzie możesz...

Maman, papa, nie kłóćcie się! — krzyknęły naraz bliźniaki, które teraz utworzyły wspólny front i wpatrywały się w rodziców, trzymając się za rączki. 

Jean uśmiechnął się na ten widok. Czuł się nim pokrzepiony. Jeśli bliźniaki naprawdę tego chciały, potrafiły się zjednoczyć dla wspólnej sprawy. Znaczyło to, że przyszłość malowała się w jasnych barwach. 

— Przepraszamy, słoneczka, papa nie chciał, ja też. Samo tak wyszło. — Uśmiechnęła się do nich Camille i uściskała obydwoje. 

Jean zaś podszedł do kołyski i wyciągnął z niej Lottie. Przytulił ją do siebie i ucałował w główkę. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że jego życie jest nudne i pozbawione adrenaliny, lecz w gruncie rzeczy taki żywot mu odpowiada. Udał się na popołudniową drzemkę, a po wybornej kolacji poszedł położyć się w łóżku. Miał zamiar jeszcze chwilę poczytać i pójść wcześnie spać, bo sytuacja z d'Arquienem wyczerpała go do cna. Nie dane mu było jednak porozkoszować się lekturą, bo gdy tylko wszedł do alkierza, zastał w nim żonę. Rozczesywała włosy przed lustrem, odziana tylko w koszulę nocną. Gdy zobaczyła, że mąż wchodzi do pokoju, posłała mu pełne szczęścia spojrzenie i wróciła do zajmowania się swoimi lokami. Były tak długie, że sięgały jej za pośladki. Jean nie do końca rozumiał, dlaczego żona ich nie ścina, skoro w modzie królują krótsze fryzury, ale nie narzekał. Przyzwyczaił się już do jej długich włosów i za nic by nie chciał, by je skróciła. 

— Przepraszam cię za wszystko, Cami — zaczął, gdy wstała od toaletki. — Myślę, że już niedługo uda mi się wyjaśnić to wszystko z d'Arquienem i będziemy mieć nasze pieniądze z powrotem. 

— Przytul mnie — szepnęła tylko i, nim zdążył coś odpowiedzieć, leżała już z głową wciśniętą w jego pierś. 

Jean westchnął z zadowoleniem i zanurzył nos w jej włosach. Zasypiał z poczuciem, że wszystko będzie dobrze. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top