XV. Chwila odpoczynku
James dość już miał wszystkiego. Belle, największy skarb, opuściła dom ojca, by zamieszkać z mężem, William ogromnie dawał mu się we znaki, a małżonka... James najchętniej by się jej pozbył.
W całym jego życiu nikt go jeszcze nie zdradził. Co prawda Camille w czasie, gdy ze sobą romansowali, wciąż kochała de Beauforta, lecz fizycznie była tylko jego. A teraz jego własna żona została przyłapana na gorącym uczynku w czasie wesela jego córki. I to przez Camille! Los naprawdę sobie z niego zadrwił.
Zastanawiał się, co powinien uczynić w zaistniałej sytuacji. Wiedział jedynie, że nie ma zamiaru spędzić ani chwili dłużej z Liz. Nie była już tą rezolutną malarką, którą poznał dwanaście lat temu, a wstrętną, pazerną kobietą. Wciąż sporo malowała, a jej obrazy prezentowano w największych galeriach w państwie Habsburgów, więc miała z czego żyć. Od dziecka też nie zamierzał jej odcinać, widział bowiem teraz, jak wielki błąd popełnił, wzbraniając Camille spotkań z Isabelle.
Dziwił się sam sobie, że kiedy kilka dni po weselu Camille miała wyjechać, ogarnął go jakiś dziwny smutek. Teraz dopiero widział, że chociaż hrabina de Beaufort czasem wciąż zachowywała się dziecinnie, jego nienawiść była bezzasadna. Nie mógł jej przecież winić o to, że nie potrafiła przestać kochać Jeana i obdarzyć miłością jego. Zaimponowała mu tym, że w trzy miesiące, jakie minęły od przyjazdu Belle do Paryża do jej ślubu, Camille potrafiła zbudować dość solidną więź z córką. Zazdrościł im tego, bo sam nie potrafił rozmawiać z Belle na tematy inne niż pieniądze i jej obecny małżonek.
Belle i Fritz przyjechali do posiadłości Ashwortha specjalnie po to, by pożegnać Camille. Młoda hrabina von Altenburg była ogromnie smutna, że jej matka musiała już wracać do Paryża. Nie ufała jej na tyle, by móc powierzyć jej swe tajemnice, ale Camille stała się jej wyjątkowo bliska przez ostatni czas. Myśl, że teraz zostanie sama, zdawała się jej okropna.
Camille, w swojej ciemnej, podróżnej sukni i małym, zabawnym kapelusiku, już stała przed powozem, nadzorując pakowanie swego bagażu, gdy Belle i Fritz wysiedli przed domem Jamesa.
Isabelle od razu podbiegła do matki i wtuliła się w jej pierś. Camille zazwyczaj nie okazywała dzieciom czułości publicznie, uważając to za niestosowne, jednak mając przed sobą perspektywę niewidzenia córki przez ogromnie długi czas, zupełnie nie przejęła się tym, że nie zachowywały się odpowiednio.
— Och, Belle, odwiedź nas jesienią. Albo przyszłą wiosną. Chyba że urodzisz dziecko... Och, po prostu pisz do starej matki! — Spojrzała na nią z czułością i wzmocniła uścisk.
— Oczywiście, maman — odparła. — Ale nie jesteś przecież jeszcze taka stara.
— Och, w porównaniu do twojego ojca na pewno nie — zaśmiała się cicho. — Dbaj o niego. On nigdy się do tego nie przyzna, ale widzę, że ta cała sytuacja z Liz ogromnie go przytłoczyła i zraniła jego dumę.
Isabelle skinęła jej głową i wyswobodziła się z uścisku matki, do której podszedł Friedrich.
— Dbaj o moją córkę. Żeby nie musiała się na ciebie skarżyć! — zachichotała Camille.
— Obiecuję — odrzekł z licem tak bladym i przerażonym, jakby zaraz miał zemdleć.
— Wierzę ci.
Tkwiła w niej niezachwiana pewność w to, że Friedrich dołoży wszelkich starań, by dla Belle życie u jego boku okazało się tym, czego potrzebowała.
Miała już skierować się do powozu, lecz wtem na ścieżce wiodącej od pałacu do ulicy zjawił się James. Hrabina de Beaufort była więcej niż zdumiona.
— Camille, poczekaj! Jeszcze ja muszę się z tobą pożegnać!
Podeszła do niego z pewnym lękiem, nie miała bowiem pojęcia, co też mogło oznaczać jego zachowanie. Był szczery, a może jednak uknuł jakąś intrygę na pożegnanie? Odczuwała żal na myśl o tym, co uczyniła mu Liz, ale nie ufała mu.
— W takim razie do widzenia. Mam nadzieję, że pokażesz jej, gdzie jest miejsce takich gadów jak Liz.
— Do widzenia. Zadbam o Belle, możesz być tego pewna. — Uśmiechnął się blado. — I pozdrów that little filthy soldier of yours — dodał już z kpiną.
— Nie omieszkam — prychnęła Camille, w głębi serca była jednak zadowolona.
James Ashworth, którego znała, powrócił. I najwyraźniej miał się dobrze. Ucałowała jeszcze Belle i wsiadła do powozu.
Pobyt w Wiedniu był przyjemnym oderwaniem się od rzeczywistości, lecz Camille wiedziała, że jej miejsce jest w Paryżu, przy mężu i dzieciach, do których rwało się jej serce. Nie mogła się już doczekać, aż znowu usłyszy radosny śmiech swoich pociech, ucałuje Victora na dobranoc, pozachwyca się tańcem Gigi, podyskutuje z Diane o książkach, a przede wszystkim pocałuje Jeana i znów ujrzy jego oblicze. Nie rozstawała się z nim od tak dawna, że zapomniała już, jak wygląda dłuższa rozłąka. Była pewna, że już nigdy nie chce go zostawiać samego na tak długi czas.
Uśmiechnęła się szeroko, kiedy powóz zajechał pod jej dom. Dawno nie cieszyła się tak na jego widok.
Gdy otwarto drzwi karety, wybiegła z niej jak strzała, krzycząc do stangreta, by zajęto się jej bagażem, i popędziła do pałacu. W tak znajomym przedsionku zostawiła płaszcz i kapelusz i pognała ku pokojom dziecięcym, w których jej potomstwo powinno mieć teraz lekcje. Nawet nie pukała do drzwi, lecz od razu wbiegła do pomieszczenia, w którym zazwyczaj odbywały naukę jej córki.
Wszystkie trzy siedziały przy biureczkach pod opieką nauczycielki włoskiego. Camille uważała, że jej dzieci koniecznie muszą znać ten język jako najpiękniejszy ze wszystkich, Jean zaś, pamiętając kilka sytuacji z młodości, gdy we znaki dała mu się nieznajomość niemieckiego, opłacał swym dzieciom również naukę mowy Schillera i Goethego.
Gigi zerwała się jako pierwsza, gdy tylko otwarły się drzwi. Z radosnym krzykiem podbiegła do matki i wtuliła się w jej pierś. Camille zachichotała.
— Maman, jak dobrze, że już jesteś! Nawet nie wyobrażasz sobie, jak tu było źle bez ciebie! — szczebiotała dziewczynka.
— Co się działo? — Spojrzała na nią z zaciekawieniem.
— Alexandre tylko nam wszystkim dokuczał i nie chciał słuchać papy!
— Och... — westchnęła.
Diane i Lottie podeszły do matki i objęły ją. Camille przez chwilę rozkoszowała się ich bliskością, by w końcu wypuścić je z objęć.
— No, moje kochane, wracajcie do nauki, później spędzimy ze sobą więcej czasu.
Córki skinęły jej głowami i usiadły przy swoich biureczkach. Camille zaś poszła do chłopców. Oni również uradowali się na powrót rodzicielki, zwłaszcza mały Victor, który jako jedyny wciąż się nie uczył i mógł dłużej tulić się do matki.
Na koniec zostawiła sobie powitanie z mężem. Jean jak zwykle siedział w swoim gabinecie, z zapałem coś licząc. Gdy tylko ją zauważył, zerwał się z krzesła i objął małżonkę.
— Och, Cami, w końcu wróciłaś! — wykrzyknął i pocałował ją, długo i czule.
Camille wplotła dłonie w jego włosy i zaczęła delikatnie po nich przesuwać. Jak zawsze były miękkie i przyjemne w dotyku. Nawet nie wyobrażała sobie, jak bardzo jej brakowało zapachu jego wody kolońskiej, jego ust na swoich i dłoni szorstkich od lat z bronią w ręku.
— Tak się cieszę, że wróciłam... — westchnęła i pocałowała go.
Jean przycisnął ją mocniej do siebie i musnął jej szyję ustami tak, jak lubiła najbardziej.
— Ja też się cieszę. Tęskniłem za moją kotką — zaśmiał się.
Camille uderzyła go w ramię ze złością.
— Jesteś okropny! — zaśmiała się.
— Wiem, że ci się to podoba — odparł i musnął jej policzek ustami. — Za dwa tygodnie zabieram cię na lato do Szampanii.
— Och, naprawdę?
— Tak. W końcu odpoczniemy od tego miejskiego gwaru.
— Och, jak cudownie! — ucieszyła się. Lato w Szampanii było dla niej najlepszym czasem w roku, kiedy mogła przestać przejmować się tym, co wypada, a co nie, i być sobą. — Coś się działo, kiedy mnie nie było?
— Claudine i Lou będą mieli dziecko — oznajmił radośnie.
— Naprawdę? — zdumiała się Camille, ledwo mogąc w to wszystko uwierzyć. — O matko, wiesz, co to znaczy? Danielle będzie babcią... A ty dziadkiem!
Jean na takie słowa po raz kolejny wybuchnął śmiechem, na co zachichotała i jego żona. W końcu była na swoim miejscu, wśród kochanych osób. Nadchodzące dni miały być pełne radości i miłości. Camille już nie mogła się doczekać.
Camille uwielbiała coroczne miesięczne wakacje w Szampanii. Na dłuższe Jean nie mógł sobie pozwolić z powodu prac związanych z bankiem. Oboje uwielbiali posiadłość nad jeziorem, którą Jean odziedziczył po ojcu. Niedaleko pełno było zielonych lasów i łąk, po których można było spacerować, zapominając o całym świecie.
Odkąd Camille nauczyła się jeździć konno, przejażdżki z mężem po lesie zwieńczone piknikiem stały się jednym z jej ulubionych zajęć. Tego ranka również postanowili wybrać się na taką wycieczkę. Wstali o świcie, pośpiesznie się odziali, zabrali kosz z jedzeniem przygotowany dla nich przez panny kuchenne i wyszli na zewnątrz.
Słońce dopiero wschodziło. Wszystko wokół budziło się do życia. Ptaki wyśpiewywały swe ranne trele, ścieżką biegła mała jaszczurka, a z daleka widać było sarny, które zabłądziły na polach.
Od lasu dzieliła ich godzina szybkiej jazdy. Wsiedli na konie i puścili się galopem. Jean jechał na dużym, czarnym ogierze, spokojnym jak jego właściciel, jego małżonka zaś na zwinnej i szybkiej gniadej klaczy. Nie były to najpiękniejsze konie w okolicy, hrabina de Beaufort jednak uważała inaczej.
Camille jechała w męskim siodle. W damskim było jej niewygodnie. Ostatnimi czasy zupełnie przestała przejmować się tym, co wypada, a czego nie, przynajmniej gdy gościła w Szampanii. Dobrego imienia rodziny nie uważała już za tak ważne. Liczyły się wygoda i piękne wspomnienia. Poza tym w damskim siodle nie miała szans pokonać męża w wyścigu, który jak zawsze musieli sobie urządzić.
Niemal od razu wyprzedziła Jeana. On mógł tylko patrzeć, jak jej długie, gęste włosy, który spięła tego dnia w luźny warkocz, zupełnie nie przejmując się modą czy etykietą, powiewają na wietrze. Rozkosznie się zaśmiewała, kiedy dotarli na skraj lasu.
— Znów wygrałam, kochanie! Nigdy mnie nie pobijesz!
— To się jeszcze zobaczy, Cami — odparł, nieco nachmurzony.
Irytowało go to, że ostatnimi czasy wciąż z nią przegrywał. Po raz kolejny zrzucił winę na swojego konia, który był dobre pięć lat starszy od gniadej klaczy jego małżonki.
Zsiedli z wierzchowców i chwycili je za uzdy. Poczęli teraz wędrować w kierunku tylko sobie znanej polanki, na której często spożywali śniadanie. Lubili od czasu do czasu tu przyjechać i zjeść. Odkryli to miejsce w trakcie podróży poślubnej i od razu się w nim zakochali. Panowały tu cisza i spokój, jeśli nie liczyć ptasich treli. Znajdowali tu chwilę wyciszenia i odpoczynku. Wychowywanie siódemki dzieci, a także ostatnie wydarzenia, jakie miały miejsce w ich życiu, sprawiały, że czasem mieli wszystkiego dość, chociaż bardzo kochali swoje pociechy.
Przywiązali uzdy koni do starego konaru, by umożliwić zwierzętom skubanie trawy. Jean rozłożył na ziemi stary, gruby pled, na którym usiedli. Camille postawiła na nim kosz z jedzeniem i przysunęła się do męża. Wyciągnęła dwa rogaliki z konfiturą wiśniową, jej ulubioną, i podała jeden Jeanowi. Ten przyjął go z wdzięcznością i zaczął konsumować słodkość.
— Kochanie, zdaje mi się, że niedługo nasze życie diametralnie się zmieni — westchnęła w którymś momencie Camille.
— Dlaczegóż to? — zdziwił się mężczyzna.
— Bo Lou i Claudine będą mieli dziecko! Boże, zostaniesz dziadkiem!
— A ty babcią. — Szturchnął ją w żebro.
Żona spiorunowała go wzrokiem.
— Nie. Dzieci Louisa to tylko twoje wnuki. To ty sobie go usynowiłeś, mnie w to nie mieszaj. Nie mam zamiaru zostawać babcią w wieku trzydziestu ośmiu lat. Moja matka miałaby czterdzieści sześć lat, gdyby dożyła narodzin Claudine. Ja też nie mam zamiaru wcześniej zostać babcią.
— W takim razie musisz upilnować Diane — zaśmiał się.
— Czy ty coś sugerujesz? — Uniosła podejrzliwie brew.
— Nie. Ale weź pod uwagę, że jeszcze rok i będzie w takim samym wieku, jak ty, gdy się poznaliśmy.
— I co w związku z tym? — zapytała Camille, pochłaniając drugiego rogalika.
— Będzie rozglądała się za kawalerami, może zechce za jakiegoś wyjść. Przykro mi będzie rozstawać się z moją kruszynką, nie wiem, jak to przeżyję, ale musimy się z tym pogodzić, Cami. Nie jesteśmy już dłużej tacy młodzi. Ani się obejrzysz, a będziemy siedzieli przy kominku w salonie, otoczeni gromadką wnuków i prawnuków. Ja będę opowiadał im o wojnie, a ty o sukniach, które nosiłaś w młodości.
— Jeanie, nie załamuj mnie! Nie chcę być stara! W naszym wieku życie się dopiero zaczyna — powiedziała, rozmarzona i położyła się na kocu.
Jean skończył jedzenie drugiego rogalika i sięgnął do kosza po winogrona. Urwał kilka owoców z kiści i włożył Camille do ust.
— Ach, kochanie... Chciałbym, żeby tak było, ale czasem zdaje mi się, że żyję na tym świecie już sto lat. Czuję takie zmęczenie tym wszystkim... Dobrze, że tu wyjechaliśmy. W Paryżu chyba bym już umarł. A wracając do kwestii wnuków, to cóż, mam wrażenie, że Diane kocha Jeana i będzie chciała za jakiś czas za niego wyjść. Och, no i Belle! Przecież skoro ma męża, niedługo może zostać matką!
— Och, zupełnie o tym nie pomyślałam... Nie chcę jeszcze być babcią, to oznaka starości...
— Wcale nie. A poza tym, będziesz najpiękniejszą babcią na tym świecie, Cami — odparł jej na to z uśmiechem.
Camille spojrzała na niego z miłością. Tak bardzo go kochała. Te błękitne oczy, które tak bystro obserwowały otaczający go świat, prosty nos, usta, które tyle razy dawały jej rozkosz i szeptały jej czułe słówka. Nawet tę paskudną szramę na policzku. Nachyliła się, żeby złożyć na jego ustach pocałunek. Splotła ręce na karku męża i przysunęła go bliżej do siebie, ciągnąc za końcówki jego włosów. W przypływie namiętności zaczęła ściągać jego surdut.
— Cami, to zaszło za daleko — szepnął i oderwał się od niej.
— Ach, Jeanie, jesteś nudny — jęknęła. — Dlaczego...
— Bo ktoś może nas zobaczyć — odparł z przekąsem.
— Jest ranek. Nikt normalny nie chodzi o tej porze do lasu. Poza tym, jesteśmy małżeństwem, przecież to nic zdrożnego.
— Będę musiał później sznurować ci gorset. A wiesz, że tego nie potrafię.
— A kto powiedział, że ubrałam dzisiaj gorset? — Spojrzała na niego figlarnie.
Jean otworzył usta ze zdziwienia. Nie mógł uwierzyć, że Camille nie założyła dziś narzędzia tortur, którym tak katowały się wszystkie kobiety.
— To zamach na moją moralność! Ukartowałaś to!
— Och nie, tego ci nie podaruję! Jesteś okropny! — fuknęła i dźgnęła go w żebro, obrażona, że ośmielił się wspomnieć przy niej o tamtym incydencie z Fransem.
Jean jednak wiedział, jak ją przeprosić. Złapał ją w talii i przycisnął do siebie. Chociaż próbowała się mu wyrwać, była na to zbyt słaba i drobna. Po chwili uznała, że jednak nie warto próbować się go pozbyć. Jean odsunął jej włosy i pocałował ją w szyję.
— Kocham cię, Cami. Chociaż jesteś dzika i nie do okiełznania, a czasem ciężko z tobą wytrzymać, to kocham cię jak głupi — wyszeptał.
Camille ubóstwiała park, który mieścił się przy włości męża w Szampanii, gdyż ogrodem nie sposób było nazwać kilkunastu hektarów zieleni, dwóch pawilonów, wozowni, jeziorka i fontanny. Do każdego z tych miejsc szło się żwirowaną alejką, wzdłuż której ustawiono co kilka metrów małe ławeczki. Rodzina Jeana była niegdyś jedną z najświetniejszych we Francji, stąd też jej siedziba była wielce okazała. Chociaż ich nazwisko straciło na znaczeniu, de Beaufortowie wciąż posiadali fortunę, więc Jean mógł sobie pozwolić na utrzymanie wielkiej posiadłości.
Tego dnia pogoda była wyjątkowo piękna. Camille dość już miała siedzenia w domu, z siódemką swych dzieci. Kochała je, a chwile spędzone na zabawach z nimi uważała za jedne z najpiękniejszych w życiu, ale czasem domagające się uwagi pociechy nieco ją irytowały. Bo ileż można było znosić kłótnie Alexandre'a i Lottie, którzy za nic nie chcieli się uspokoić?
— Pójdziemy na spacer? — zapytała męża po śniadaniu.
Miała ochotę po prostu wyjść i zażyć nieco świeżego powietrza, by nie oszaleć.
— Oczywiście. Z tobą zawsze. — Spojrzał jej głęboko w oczy, na co uśmiechnęła się szeroko.
Wyszli więc z domu na żwirowaną alejkę. Jean dał się prowadzić żonie. Lubił, kiedy go zaskakiwała. Kochał w niej to, że mimo iż niedługo obchodzić mieli szesnastą rocznicę ślubu, wciąż nie potrafił przewidzieć, co zaraz uczyni. To właśnie sprawiało, że z każdym dniem zakochiwał się w niej na nowo. Kiedy myślał o tym, jakim był idiotą, że pił, awanturował się i zdradził ją z Constance, miał ochotę zapaść się pod ziemię. Na szczęście ten czas był już za nimi.
Miał ogromną ochotę na powolny spacer i rozkoszowanie się delikatnie przygrzewającym słońcem, śpiewami ptaków i widokiem białych, puchatych obłoczków leniwie sunących po nieboskłonie, Camille zaplanowała jednak coś innego. Pociągnęła go za rękę i zaczęła biec.
— Cami! Nie pędź tak, kochanie! — krzyknął. — Moje stare kości tego nie wytrzymają!
— Nie jesteś stary, Jeanie! — zachichotała. — A przynajmniej nie na tyle, by mnie nie dogonić! — krzyknęła i pociągnęła go za rękę.
Biegli przez parkowe alejki, ledwo łapiąc oddech, szczęśliwi, że żyją i są razem. Nagle wiatr rozplątał wstążkę, którą przewiązała swe włosy Camille, a jej czarne loki rozsypały się i powiewały przed twarzą Jeana. Uwielbiał ten widok, a jeszcze bardziej kochał, kiedy delikatnie łaskotała go nimi po twarzy a on wdychał ich zapach.
Czuł się, jakby znów miał dwadzieścia pięć lat i dopiero co poznał szesnastoletnią mademoiselle de La Roche. Nie mógł uwierzyć, że od tamtej chwili minęły już całe dwie dekady. Wcześniej jego życie było puste i pozbawione sensu. To ona sprawiała, że każdego ranka miał ochotę wstać z łóżka i żyć. Ona i dzieci. Tak bardzo ją kochał! A każde kolejne dziecko, które mu dawała, tylko wzmacniało jego uczucie. Nie było na tym świecie piękniejszej kobiety, która uśmiechałaby się z taką słodyczą jak jego Cami. Kiedy z nią był, cały świat przestawał się liczyć. Istniała tylko ona. Jego najcudowniejsza, najukochańsza madame de Beaufort. To brzmiało tak ślicznie! Nigdy nie sądził, że będzie tak mówił do jakiejkolwiek kobiety, chyba że do żony Louisa. A tymczasem miał ją, która rozjaśniała swą obecnością każdy jego dzień.
Nawet nie zauważył, kiedy dobiegli do fontanny. Ogromna rzeźba przedstawiająca boginię Dianę w kąpieli otoczoną przez kwiaty była dumą de Beaufortów od przeszło dwustu lat. Damien de Beaufort lubił chwalić się, że zaprojektował ją sam Bernini, Jean jednak nie wierzył w przechwałki ojca. Doskonale znał prace włoskiego rzeźbiarza i wiedział, że fontanna zupełnie nie odpowiadała jego stylowi. Mimo to uważał ją za piękną. Bił od niej przyjemny chłód, który orzeźwiał ich w ten upalny, lipcowy dzień.
Spojrzał wesoło na Camille. Chciał coś rzec, jednak nie zdążył, gdyż żona pchnęła go do fontanny. Krzyknął, nim znalazł się w chłodnej wodzie. Na szczęście była dość głęboka, przez co nie dało się uderzyć głową o jej twarde dno. Poczuł, jak całe jego ciało ogarnia przyjemny chłód. Tego potrzebował.
Wystawił głowę nad powierzchnię wody tylko po to, by ujrzeć, jak Camille ściąga suknię, którą delikatnie odkłada na ławeczkę, i w samej halce wchodzi do fontanny. Nie dziwił się temu, że nie chciała zamoczyć sukni. Chlapnęła mu w oczy i zaśmiała się uroczo.
— Ej! Żebym ja zaraz nie musiał cię ochlapać! — krzyknął.
Camille tylko się zaśmiała. Chociaż uważał jej pomysł za szalony, bardzo mu się podobał. Świeży i rześki, mógł teraz stawić czoło wyzwaniom, które czekały go jeszcze tego dnia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top