XLVII. Siostrzana miłość
15 II 1831
Droga Maman!
Z moim zdrowiem wszystko dobrze. Doszłam już do siebie po porodzie. Franz rośnie bardzo szybko, podobnie zresztą jak Ludwig i Elisabeth. Wszystko u mnie dobrze. Friedrich jak zwykle coś komponuje, a ja czytam romanse.
Tatuś kazał przekazać Ci pozdrowienia. Wyjechali z Cataliną do Anglii, żeby mógł uzyskać unieważnienie pierwszego małżeństwa i ożenić się w kościele katolickim. Jest bardzo szczęśliwy, co ogromnie mnie cieszy.
A co u Ciebie? Mam nadzieję, że wszystko dobrze. Przekaż Diane najlepsze życzenia. Mam nadzieję, że jej mąż do niej wróci i będą szczęśliwi.
Kocham Cię
Isabelle
— Kto jest najśliczniejszym dzieciątkiem? — Jean wyszczerzył się do wnuka i ucałował go w czółko.
Trzymając Józefa w ramionach, czuł się, jakby znów miał trzydzieści pięć lat i witał na świecie swoje pierwsze dzieci. Po jego ciele rozlewało się przyjemne ciepło, gdy miał maleństwo blisko siebie. Zawsze uważał dzieci za największy cud, jaki istniał, za najpiękniejsze błogosławieństwo od Boga. Wychowywanie ich uważał za swój życiowy cel, za coś, czemu gotów był się w całości poświęcić, nawet jeśli napotykał na swej drodze mnóstwo trudów i przeciwności.
Zapewne gdyby był zwykłym, ubogim robotnikiem wcale nie rozumowałby w ten sposób. Uważałby wtedy dzieci za niepotrzebny balast, który pochłania zbyt wiele jego pieniędzy, a narodziny każdego kolejnego, którym trzeba było się zajmować, witałby z nadzieją, że może nie dożyje nawet pierwszych urodzin. Kląłby, musząc zajmować się dziećmi i zapewnić im byt. Gdyby musiał nie tylko bawić się z nimi i płacić za wszystko, czego potrzebowały, ale i wykonywać tę samą pracę, co cały zatrudniony przez niego zastęp piastunek, bon i nauczycieli, zapewne szybko znienawidziłby rolę ojca.
— Masz obsesję, papciu — zaśmiała się Diane. — Tak samo jak wuj Frans.
— Bo jego nie da się nie kochać. — Jean wyszczerzył się do wnuka i zaczął przesuwać dłonią po jego włoskach. — Mam nadzieję, że Jean będzie się nim dobrze zajmował, kiedy już wróci z wojny...
— O ile wróci... — jęknęła smutno Diane.
Jean posłał jej pełne bólu spojrzenie. Obawiał się, że tak się mogło stać. Z własnego doświadczenia wiedział, że najczęściej młodzieńcy tracili życie w czasie swej pierwszej wyprawy wojennej. Jeśli już udało się im ją przetrwać, nabierali doświadczenia i prawdopodobieństwo śmierci, choć wciąż ogromne, zmniejszało się. Wierzył, że Potocki sprawdzi się jako wojak, lecz znając zapalczywość i beztroskę jego ojca, Jean obawiał się, że Janek może zginąć przez zbytnią brawurę.
Nie mógł jednak rzec tego Diane. Będąc przy nadziei, nie mogła zamartwiać się o męża. Jeszcze zaszkodziłaby swojemu dziecku, a tego nikt przecież nie chciał.
— Serduszko, będzie dobrze. Wierzę w to. Janek jest waleczny, nie pozwoli się tak łatwo zabić. — Uśmiechnął się do niej pocieszająco. — Twój papa przez szesnaście lat nie dał się uśmiercić, choć dwa razy już było blisko... Twoja biedna maman myślała już, że nie żyję... Ale wciąż tu z wami jestem!
— Och, naprawdę? — Diane uniosła ze zdumieniem brwi. — Nie wiedziałam o tym...
— Tak. Nie chcieliśmy wam o tym mówić. Pierwszy raz był dawno temu, kiedy maman miała siedemnaście lat, drugi, kiedy ty i Alex byliście malutcy. Wtedy poznałem Irinę. Ale opowiem ci o tym innym razem, bo to smutna historia... — Oczy Jeana zaszkliły się na wspomnienie Dymitra.
Chciał opowiedzieć któremuś ze swych dzieci o wszystkim, co przeżył, a Diane zdawała mu się do tego najbardziej odpowiednią osobą, gdyż Bóg obdarzył ją ogromną wrażliwością. Nie był jednak jeszcze na to gotowy.
— Och, papciu, nie płacz. — Diane położyła dłoń na jego ramieniu.
Oblicze Jeana rozjaśniło się. Jego córka uważała, że gdy ojciec unosił kąciki ust, wyglądał kilka, jeśli nie kilkanaście lat młodziej. W takim wydaniu lubiła go najbardziej.
— Wybacz, córeczko, jestem już stary i zbiera mi się na wspominki — zaśmiał się. — Idź się położyć, późno już, a Lottie i Gigi na pewno będą chciały z tobą jeszcze porozmawiać. Ja zostanę z małym i zaraz odniosę go do kołyski.
— Dobrze — odparła i wstała z sofy.
Ucałowała jeszcze ojca i syna, życząc im dobrej nocy, po czym udała się na piętro.
Uznała, że spędzenie kilku dni w rodzinnym domu było wspaniałym pomysłem. Znów mogła poczuć się jak jeszcze półtora roku temu, gdy dzieliła się wszystkimi sekretami z Lottie, grała z Robertem w szachy i prowadziła długie rozmowy z ojcem. Znów mogła posprzeczać się z Alexandre'em, pożartować z Andrém, snuć marzenia z Gigi i przytulać Victora. A przede wszystkim przestała myśleć tyle o mężu. W domu Potockich wciąż zastanawiała się nad tym, co się z nim działo, co doprowadzało ją niemal do szaleństwa. U rodziców nie miała na to czasy.
Jej stara sypialnia nic się nie zmieniła, odkąd wyszła za mąż. Wciąż stały w niej jej stare meble, na półkach pyszniły się porcelanowe figurki, a w kącie siedziała jej ukochana lalka Adelaide. Uśmiechnęła się na jej widok. Pomyślała, że jeśli tylko urodzi córeczkę, zabierze zabawkę ze sobą, by jej mała dziewczynka mogła się nią bawić.
Z pomocą pokojówki przebrała się szybko w koszulę nocną i ułożyła na łóżku, gdy do jej pokoju wpadły Lottie i Gigi. Na twarzyczkach obu malowała się chęć do figli. Diane uśmiechnęła się. Znów czuła się, jak dawniej. Chociaż kochała męża i synka, czasem chętnie wróciłaby do dawnych czasów.
Lottie wsunęła się bezszelestnie pod pierzynę, lecz Gigi nie miała podobnego zamiaru. Krzyknęła głośno i wskoczyła na łóżko Diane.
— Uważaj, jeszcze łóżko się pod tobą załamie. — Diane spojrzała figlarnie na siostrę.
— Głupoty gadasz, to ty jesteś najcięższa z nas! — Gigi była wyraźnie rozgniewana.
Najstarsza z sióstr de Beaufort tylko się zaśmiała i przytuliła do siebie dziewczynę. Odkąd Diane wyprowadziła się do Potockich, mała, figlarna Gigi bardzo się zmieniła. Jej dziecinna twarzyczka stała się bardziej wyrazista, a ciało dziewczynki zaczęło nabierać delikatnych krągłości. Powoli przeistaczała się w kobietę. Diane miała wrażenie, że siostra niedługo prześcignie pod względem urody nie tylko ją i Lottie, ale również matkę w czasach młodości.
Odwróciła się od Gigi i spojrzała na Charlotte. Mimo radości panującej w domu, odkąd najstarsza z córek przybyła z wizytą, Charlotte wciąż była smutna i bez chęci do życia.
— Kochanie, nie mów mi, że wciąż rozmyślasz o tym Rosjaninie. — Spojrzała na nią karcąco.
Charlotte popatrzyła na nią oczyma pełnymi łez.
— Tak... Czy to bardzo źle o mnie świadczy? Minęły już chyba cztery miesiące, może nawet więcej, ale ja... Wciąż nie mogę się otrząsnąć. To takie okropne, siostrzyczko! Naprawdę go kocham... Był zawsze taki dobry, uprzejmy, oczytany! I prawił takie piękne komplementy... Tylko... tylko... ta robotnica...
Diane przycisnęła ją do siebie i zaczęła gładzić jej włosy. Mogła sobie jedynie wyobrażać, jak bardzo boli złamane serce, lecz współczuła siostrze z całych sił. Kochanie kogoś, na kim się zawiodło, musiało być ogromną męczarnią.
Pragnęła ulżyć Lottie w cierpieniu, lecz nie miała pojęcia, w jaki sposób należało to uczynić. Nie mogła przecież udać się do Lwowów i pobić Andrzeja, zresztą ze słów Charlotte wynikało, że młodzieniec żałował swego uczynku. Jej orężem mogły być jedynie pocieszające słowa i czułe gesty.
— Ja tak bardzo chciałabym być taka jak ty, Diane, kochana, urocza, dobra... Mieć męża i dzieci... Ale wiem, że nigdy nie zostanę niczyją żoną, bo jestem okropna i to dlatego André mnie zdradził! — wykrzyknęła i rozpłakała się.
Diane poczuła, jak kroi się jej serce. Nie mogła patrzeć na rozszlochaną siostrę. Lottie przecież na to nie zasługiwała.
— Kochanie, nie możesz tak myśleć. Jesteś piękną, cudowną dziewczyną, której każdy mężczyzna padnie do stóp. On po prostu nie docenił tego, co miał. Nie zasługuje na ciebie. Zapomnij o nim i znów zacznij żyć pełną piersią. Niedługo poznasz kogoś dużo lepszego, kto pokocha cię tak, jak na to zasługujesz.
To rzekłszy, przytuliła Charlotte do piersi i zaczęła przesuwać dłonią po jej plecach, mając nadzieję, że to przyniesie jej ulgę. Po chwili przyłączyła się do nich Gigi, która usiadła po drugiej stronie łóżka i wtuliła twarz we włosy siostry.
Charlotte powoli przestawała szlochać. Jej oddech nieco się uspokoił, a szloch ustał. Podniosła się z pozycji leżącej i spojrzała z wdzięcznością na Diane.
— Jesteś cudowna — szepnęła. — Obie jesteście. — Posłała rozbawione spojrzenie Gigi, która była wyraźnie niezadowolona z faktu, że nie została nazwana cudowną.
— Zobaczysz, jeszcze poznasz cudownego mężczyznę, który spędzi z tobą całe życie, będzie cię czcił jak święty obrazek i zadba o twój byt — powiedziała uspokajająco Diane.
— Tak, znajdziesz sobie kogoś tak cudownego, jak nasz papa, a może nawet bardziej! I ja też znajdę kogoś takiego. — Wyszczerzyła się Gigi.
— Oczywiście, że tak, kochanie. Za trzy czy cztery lata wszystkie spotkamy się w domu którejś z nas i będziemy rozmawiać o naszych wspaniałych mężach i uroczych dzieciach. — Diane spojrzała na siostry z tkliwością.
Chciała wierzyć, że tak właśnie będzie, że Janek wróci z Polski i będą mieli jeszcze wiele dzieci, że Lottie pogodzi się z ukochanym lub znajdzie nowego i że Gigi zazna szczęścia u boku uroczego młodzieńca, który pokocha ją tak mocno, jak na to zasługiwała. Skoro wszystkim wokół się układało, z nimi nie mogło być inaczej.
Andrzej nie rozumiał, co się z nim działo przez ostatni czas. Był ogromnie rozstrojony nerwowo, brakowało mu apetytu i chęci do czegokolwiek. Gdy tylko przechodził obok Niny, posyłał jej nienawistne spojrzenia, a w nocy zdarzało mu się gorzko szlochać.
Zdradził swoją ukochaną Lottie. Najpiękniejszą i najbardziej rozumną pannę, jaką kiedykolwiek spotkał, dziewczynę, której oddał swe serce i nigdy nie miał już go odzyskać. Był takim głupcem! Najgorsza jednak była świadomość, że ją zranił. Gdyby jeszcze ból ustępował... Ale on tylko wzrastał, a Andrzej nie potrafił nic z tym zrobić.
Podniósł głowę z poduszek i spojrzał na Saszę, który siedział na fotelu i stroił swoje skrzypce. Mieli dzisiaj razem grać, co oboje uwielbiali, lecz Andrzej nie miał nawet siły, by wziąć gitarę w dłonie. Brakowało mu radości płynącej z muzykowania, lecz odkąd rozstał się z Charlotte, nie mógł się przemóc, by chwycić za instrument.
— Ej no, Andriusza, skończ już, chłopie. Nie chce cię, to cię nie chce, głowy sobie nie urwiesz. Musisz się z tym pogodzić i zacząć żyć! — wykrzyknął zniecierpliwiony Aleksander.
Lwow doskonale o tym wiedział, lecz nie potrafił wrócić do normalności. Było to dla niego dziwne doświadczenie. Na szczęście ojciec zbyt był zajęty fabryką, by zwrócić uwagę na jego humorki, a matce zawsze odpowiadał wymijająco. Tylko Sasza wiedział o jego rozpaczy.
— Doskonale o tym wiem, Saszeńko. Ale Lottie... Ja ją tak kocham, a zrobiłem jej taką niewyobrażalną krzywdę! Jak ja mam teraz żyć, skoro wciąż mi nie wybaczyła?
— I nie wybaczy. — Sasza zaśmiał się złośliwie i zaczął wygrywać na skrzypcach smutną melodię, która jeszcze bardziej przygnębiła Andrzeja.
Przeklęty Aleksander! Dlaczego nie mógł zagrać czegoś wesołego, co chociaż trochę poprawiłoby mu humor?
— Musisz mnie jeszcze bardziej dobijać?
— Od tego mnie masz. — Gruszecki zaśmiał się szyderczo. — Poza tym wasze rozstanie uniemożliwiło mi ukończenie marszu weselnego, który szykowałem na wasz ślub! Czy ty to rozumiesz?
— Zawsze możesz go skończyć.
— Ale po co, skoro nigdzie tego nie zagram? Jesteś głupi, Andriuszo, bardzo głupi.
— A ty jeszcze głupszy. — Andrzej wyszczerzył się, lecz zaraz znów posmutniał.
— Ej no, nie smucimy się! Świat jest za piękny, by tonąć w rozpaczy! — Aleksander spojrzał na niego z uśmiechem.
Andrzeja to jednak nie pocieszyło. Sytuacja z Charlotte naprawdę go wykańczała. Ale co mógł uczynić, skoro ile razy tylko próbował coś do niej rzec, gdy spotykał ją na ulicy, ta obrzucała go nienawistnym spojrzeniem? Stracił już nadzieję na to, że ją odzyska.
Gdyby tylko nie był takim głupcem i nie dał się Ninie! Ale było już za późno na żal. Pozostało mu już tylko cierpienie.
— Chcesz się przytulić? — zapytał nagle Aleksander, odkładając skrzypce. Andrzej spojrzał na niego jak na wariata. — Wiem, że to mało męskie, ale czasem to pomocne. Mnie zawsze robi się lepiej, jak mama mnie wyściska.
Andrzej nie był zbytnio przychylny temu konceptowi, lecz Sasza, zupełnie ignorując fakt, że nie uzyskał odpowiedzi, przysiadł obok niego na łóżku i otoczył go ramionami.
Mając przy sobie bliską osobę, która go nie pamiętała, Andrzej poczuł się nieco lepiej. Nie myślał, że zwykły uścisk może mu dać komfort psychiczny. Co prawda matka często go do siebie tuliła, uważał to jednak za przejaw nadopiekuńczości, nie wsparcia.
— Zobaczysz, Andriuszo, minie trochę czasu i sobie normalnie porozmawiacie. Musisz być dla biednej Lottie wyrozumiały. Mogę szepnąć jej kilka słówek na twój temat, kiedy następnym razem się z nią spotkam.
— Dziękuję, Saszko. — Andrzej posłał mu słaby uśmiech.
Tak, nie należało się poddawać. Musiał jeszcze trochę odczekać, dać Lottie czas, by mu przebaczyła. Czuł, że jeśli tylko Sasza nastawi dziewczynę odpowiednio, miał jeszcze szansę. Nie zamierzał jej zmarnować.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top