XLVI. Zaloty Jamesa

James przepadł, gdy tylko panna Lobković zaczęła przychodzić do jego domu, by nauczać Belle. Jej delikatna uroda w połączeniu ze zdecydowanym, stanowczym charakterem stanowiły jego zdaniem idealne połączenie. Wykorzystywał każdą, nawet najgłupszą i najbardziej absurdalną sytuację, byle tylko móc chociaż przez chwilę popatrzeć na śliczną damę. Jej jasne loki przywodziły mu na myśl anioła, choć musiał przyznać, że bliżej jej było do diabła. Drobne, ale kształtne usteczka aż prosiły się o pocałunek, wąska kibić wprost wołała, by ją objąć, a delikatne dłonie, wiecznie przybrudzone farbą, by ująć je i nigdy nie wypuścić.

Był tylko jeden problem. Niestety, dość znaczny. Panna Lobković unikała rozmów ze swym pracodawcą, jeśli nie dotyczyły one bezpośrednio postępów jego córki w rysunku, wymykała się szybko z jego posiadłości, tłumacząc się kolejnym spotkaniem z ważnym człowiekiem, dzięki któremu jej obrazy będą mogły być wystawione w muzeum. Dawniej to unikanie go niezmiernie pociągałoby Jamesa, teraz jednak sprawiało, że ogarniała go jakaś dziwna rezygnacja.

Czuł, że już nigdy nie będzie mu dane być z kobietą, którą darzył uczuciem, że pozostanie mu tylko Belle, a po jej zamążpójściu skończy jako samotny, rozgoryczony starzec, żyjący w wielkiej posiadłości jedynie ze służbą. Takie życie zdawało mu się okropnym, lecz wielce prawdopodobnym.

Wcześniej nie dostrzegał, że problem leżał w nim samym i jego podejściu do kobiet, które miał za gotowe mu ulec, jeśli tylko szepnie im kilka czułych słówek i obdarzy pięknymi prezentami. W końcu zdobył nawet Camille, a i z Cataliną było blisko. Skoro jednak przeklęta madame de Beaufort go nie chciała, potrzebował innego obiektu uczuć, który mógłby adorować i zwodzić.

Dopiero po porzuceniu przez Catalinę pojął, że nie może zdobywać kobiet tylko po to, by porzucić je po kilku nocach, ewentualnie miesiącach. Nigdy nie chciał od nich żadnych ciepłych uczuć, nie licząc ślicznej Francuzki i temperamentnej Hiszpanki, traktował je jako narzędzia do zaspokajania swych dzikich żądz, przez co nawet nie poznawał ich charakterów, ich marzeń i dążeń. A to powodowało, że tracił szansę na miłość. Ile pięknych kobiet, które mogłyby być doskonałymi żonami, już stracił, jedynie przez swą nieposkromioną chuć! Musiał się zmienić.

Baronówna Lobković była zdecydowanie odpowiednią kandydatką na żonę. Szlacheckie pochodzenie, ponadprzeciętna uroda i inteligencja były cechami, których James pożądał u kobiety, a które posiadała Eližka. Czuł, że właśnie takiej kobiety było mu trzeba. 

Tego dnia, gdy śliczna Czeszka, zjawiła się w jego domu, postanowił działać. Czuł się z tym dziwnie, w końcu jeszcze tak niedawno postanowił sobie, że nie będzie zabiegał o kolejną kobietę. Jednak jego życie było puste bez damy, której mógł oddać swe ciało i serce.

Dziś kobieta była odziana nadzwyczaj uwodzicielsko i elegancko. James dziwił się, że przyszła w takim stroju na lekcję do Belle, lecz nic nie rzekł. Podglądał tylko przez uchylone drzwi Czeszkę udzielającą lekcji jego córce. Z bólem musiał przyznać, że Isabelle zupełnie nie miała talentu artystycznego i nawet najlepszy nauczyciel nie mógł tego zmienić. Nie zamierzał jednak rezygnować z usług baronówny Lobković, chyba że zostałaby jego żoną. Wtedy oczywiście nie musiałaby już pracować.

Po lekcji zaczaił się na nią w korytarzu. Nie mógł się napatrzeć, jak jej bujny biust pięknie prezentuje się w zielonej, wydekoltowanej sukni, kolorem przywodzącej mu na myśl toskańskie doliny, w których otoczeniu urodziła się Belle. Jej spięte w kok włosy zabawnie podskakiwały przy każdym kroku.

— Wygląda pani dziś naprawdę pięknie. Co się stało, że odziała się pani tak strojnie? — zapytał, starając się nie patrzeć zbyt ordynarnie na jej wdzięki.

Kobieta spojrzała na niego pobłażliwie, z nutą drwiny. 

— Jestem już po pracy, panie Ashworth, zdaje mi się, że pan nie powinien w to wnikać.

— Och, przepraszam, jeśli zabrzmiałem zbytnio, hmmm, wścibsko, nie było mą intencją wtrącać się w pani życie, najzwyczajniej w świecie zdziwiło mnie to, że tak się pani odziała na lekcję. Nie szkoda pani sukni?

— Szkoda, lecz starałam się, by moja suknia się nie ubrudziła. Niestety, nie mam powozu, który mógłby mnie odwieźć do domu, bym się przebrała, a za godzinę mam bardzo ważne spotkanie, które wymaga ode mnie stosownego odzienia. Gdybym miała wrócić i zmienić strój, nie zdążyłabym.

— Znów z jakimś ważnym człowiekiem, który wprowadzi panią w artystyczny światek i sprawi, że pani obrazy trafią do muzeów?

— Być może — odparła z przekąsem. — Zdaje mi się, że to nie pańska sprawa.

James zaklął pod nosem. Chciał po prostu porozmawiać, przekonać ją do siebie, a wszystko musiał psuć. Od jakiegoś czasu nic mu nie wychodziło! Należało zmienić metody działania. Natychmiast.

— Och, oczywiście, że nie moja. Po prostu byłem ciekaw, kiedy będę mógł podziwiać prace tak znakomitej artystki w największych galeriach świata. Chętnie popatrzyłbym na pani obrazy w Luwrze. Akurat we Francji bywam często, a Paryż to moje ukochane miasto! Zaraz po Florencji i Wenecji ma się rozumieć... Och, we Włoszech też mogłaby pani wystawiać swe obrazy!

— Zna się pan na sztuce, panie Ashworth? — Spojrzała na niego podejrzliwie, co wzbudziło niepokój u Jamesa.

— Cóż, myślę, że można tak rzec. Matka Belle bardzo interesowała się malarstwem, rzeźbą i architekturą, muzyką zresztą też, i kiedy byliśmy razem we Włoszech w 1809 roku, rozkoszowaliśmy swe oczy oglądaniem najwspanialszych dzieł malarstwa, jakie kiedykolwiek powstały. Ach, to były czasy... Przy jej boku ujrzałem na własne oczy sporo arcydzieł... — rozmarzył się.

— A kto jest pańskim ulubionym malarzem?

— Myślę, że Rubens... — Uśmiechnął się do siebie pod nosem.

Piękne, roznegliżowane kobiety o boskich kształtach, które na swych obrazach tak często przedstawiał flamandzki artysta, zdecydowanie odpowiadały gustowi Anglika.

— Och, kto by się spodziewał — wydała z siebie pełen zdumienia pomruk kobieta. — Wnioskowałam, że to raczej ktoś z obecnie żyjących artystów. Zadziwił mnie pan.

— Jest jeszcze wiele rzeczy, których pani o mnie nie wie. — Spojrzał na nią łobuzersko. W głębi duszy cieszył się, że najwyraźniej powoli zaczął ją do siebie przekonywać, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. — Czy mógłbym panią o coś zapytać?

— Proszę mówić — odparła ze zrezygnowaniem i wbiła w niego znudzone spojrzenie.

James wciągnął powietrze w płuca. Teraz albo nigdy.

— Nie chcę wyjść na nachalnego, pragnę jedynie pani pomóc... Otóż jutro wybieram się na bal, lecz nie mam żadnej damy, która mogłaby mi towarzyszyć. Wiem, że ta propozycja może się pani zdawać okropną i odstręczającą, lecz to nie jest żadna oferta miłosna... — urwał, mając nadzieję, że nie zrobił jeszcze z siebie kompletnego błazna. Na całe szczęście Czeszka zdawała się słuchać go z zainteresowaniem, choć i pewnym niedowierzaniem. — Chcę po prostu mieć u boku piękną kobietę, by nie stać się pośmiewiskiem, a do tego bardzo pragnę, by pani prace znalazły się w muzeach, a tam będą ludzie, dzięki znajomości z którymi może się to stać o wiele łatwiejsze. 

Gdy wyrzekł te słowa, poczuł, jak jego serce na chwilę zatrzymuje się w piersi, by wrócić do swego normalnego rytmu dopiero po chwili.  Zdawało mu się, że kobiecie odpowiedzenie mu zajmuje wieczność, mimo iż minęło zaledwie kilkanaście sekund, w czasie których Czeszka wyraźnie zastanawiała się nad odpowiedzią. Przygryzała wargi, mrużyła oczy i wykręcała palce. W końcu odezwała się, skracając jego męki:

— Dobrze, panie Ashworth, zrobię to, jeśli tylko może to w jakiś sposób pomóc mi w karierze. Mniemam, że przyśle pan po mnie powóz o stosownej porze.

— Oczywiście, o dziewiętnastej będzie na panią czekał, proszę mi tylko podać adres — odrzekł James, oszołomiony tym, że jednak przyjęła jego propozycję. 

Patrzył na nią z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak idiotycznie właśnie wyglądał. Ledwo zarejestrował podany mu adres. Gdy wyszła, pobiegł do pokoiku Isabelle, którą zaczął całować i tulić do siebie z niepohamowanej radości. 

Zgodnie z obietnicą daną Eližce, zjawił się pod wskazanym przez nią budynkiem równo o dziewiętnastej. Kobieta jednak spóźniała się. Przez chwilę obawiał się, że wystawiła go do wiatru, zaraz jednak uspokoił się, mówiąc sobie, że przecież nie mogłaby chcieć zrobić mu tak okrutnego kawału ze strachu o utratę dobrej pracy.

Zjawiła się dopiero po piętnastu minutach. James w innej sytuacji zapewne wielce by się oburzył, lecz widok jej w pięknej sukni zrekompensował mu stracony czas. Długa, granatowa kreacja, tak wydekoltowana, że Jamesowi zdawało się, że jeszcze pół centymetra, a baronówna pokazałaby to, czego nie trzeba, w połączeniu z fantazyjnym upięciem i srebrną biżuterią z diamentami sprawiała, że Eližka przypominała mu królową, nie malarkę wywodzącą się z drobnej szlachty.

— Witam, moja droga. Wyglądasz dziś doprawdy olśniewająco — rzekł, gdy usiadła naprzeciw niego w powozie.

Nie mógł oderwał od niej oczu, zwłaszcza od jej dekoltu.

— Dziękuję. Przepraszam za spóźnienie, niestety szykowanie się zajęło mi dłużej, niż przewidywałam.

— Ależ nic się nie stało, moja droga, twój widok był tego wart.

Kobieta zarumieniła się nieco, co wielce zdumiało Jamesa. Nie przypuszczał, że była do tego zdolna.

Droga w powozie upłynęła im na rozmowie o osobach, którym James miał przedstawić baronównę. Słuchała go z uwagą, wielce zaintrygowana tym, jak wielu sławnych ludzi, którzy mogliby jej pomóc, znał James.

Gdy weszli na salę balową, wszystkie oczy zwrócone były tylko na nich. James, który odkąd poznał Eližkę, zaczął o siebie bardziej dbać, znów przypominał tego pewnego siebie lorda Ashwortha, do którego stóp padały wszystkie damy, a z piękną arystokratką u boku tworzył obrazek jak z marzeń.

Skierowali się ku Ottonowi i Annelise, którzy już stali skupieni w grupce arystokratów. Jamesowi zdawało się, że wszyscy się im przyglądali, dlatego posyłał szerokie uśmiechy w stronę tłumu. 

— Mój drogi Ottonie! — James uściskał jego dłoń na powitanie, podczas gdy Annelise i Eližka wymieniły pocałunki w policzek.

— Jimmy! Myślałem już, że się nie zjawisz! 

— Ależ oczywiście, że się zjawiłem, do księcia von Kreuzenburga nie można nie przyjść! — zaśmiał się do wysokiego, chudego mężczyzny, który stał obok hrabiny von Altenburg.

— Bardzo mi miło, lordzie Ashworth. — Uśmiechnął się do niego. — A kimże jest pańska śliczna towarzyszka?

— Baronówna Lobković, moja przyjaciółka — przedstawił ją, na co ta skinęła księciu głową. — Maluje przepiękne obrazy. Jeszcze nigdy nie widziałem tak cudownych płócien, które wyszłyby spod ręki kobiety. Musi książę je koniecznie zobaczyć! — wykrzyknął, po czym zwrócił się do damy: — Moja droga, książę von Kreuzenburg to wybitny znawca sztuki. Może nieco opowiesz mu o swej pracy?

— Z wielką przyjemnością posłucham o pani twórczości — dodał z uśmiechem i wyciągnął ku niej dłoń.

James, choć niechętnie, pozwolił jej oddalić się z księciem. Wiedział, że choć on pełen był nadziei na coś innego, Czeszka przybyła tu tylko dla rozmów z wysoko postawionymi mecenasami sztuki i musiał pozwolić jej z nimi pomówić.

Pocieszał się w ramionach innych dam, wirując z nimi w rytm walca czy kadryla, lecz nie czuł się dobrze. Jedynie z Annelise przyjemnie mu się tańczyło, głównie dlatego, że ta była wybitnie wręcz uzdolniona w dziedzinie tańca. Ciągle jednak wodził oczyma za Eližką. Co rusz widział, jak rozmawiała z różnymi arystokratami znanymi z zamiłowania do sztuki, co wielce go dziwiło. W końcu kobieta podeszła do niego, co wywołało w jego ciele falę niepohamowanej radości. Starał się jednak tego nie okazywać. Na jej twarzy gościł ogromny uśmiech, który sprawił, że i Jamesowi polepszył się humor.

— I jak pani poszło? Ktoś chce ujrzeć pani obrazy?

— Och, wiele osób! Dziękuję panu za zabranie mnie tutaj, naprawdę! — Posłała mu pełne wdzięczności spojrzenie.

Naraz zdała mu się zupełnie inną kobietą. Zawsze była nieco wzgardliwa i chłodna, a teraz jakby zrzuciła swą maskę niedostępnej, wyniosłej damy i pokazywała mu swe prawdziwe oblicze, ciepłe i pełne wesołości.

— Nie ma za co, to wielka przyjemność uszczęśliwiać piękne kobiety. Już zapomniałem, jak to jest.

— Dlaczego? — zdumiała się. — Zdawało mi się, że ma pan ogromne powodzenie wśród dam! Chociaż z drugiej strony, biedna Belle wychowuje się bez matki... Gdzie ona jest?

— W Paryżu ze swoim mężem i dziećmi. Nie byliśmy nigdy małżeństwem, to był tylko nic nieznaczący romans, przynajmniej dla niej... — westchnął i odwrócił wzrok, czując, że zaraz zacznie szlochać. Nie mógł sobie na to pozwolić, nie przy baronównie Lobković. Camille musiała zniknąć z jego umysłu na zawsze, jeśli chciał związać się z Czeszką. — Ale nie mówmy o niej, proszę, już za dużo przez nią wycierpiałem. Pragnę zapomnieć.

— Oczywiście, nie będę na pana naciskała, nie chcę, żeby się pan przeze mnie źle czuł, zwłaszcza, że ja dzięki panu jestem przeszczęśliwa. Dziękuję panu za to, że mnie pan dziś zaprosił. — Uśmiechnęła się uroczo, na co serce Jamesa przyśpieszyło. — Może zatańczymy, by się pan oderwał? 

— Tak, to doskonały pomysł, moja droga! — wykrzyknął i ujął jej dłoń.

Po chwili już wirowali na parkiecie, zajęci tylko sobą. James ani razu nie myślał już tego wieczoru o Camille.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top