XIX. Sen wieczny
Od samego rana Hugo de La Roche czuł się coraz gorzej. Kłucie w płucach stało się nie do zniesienia, a kaszel niemal rozrywał go całego od środka. Pluł krwią tak intensywnie, że jego małżonka przestała już liczyć, ile chusteczek zabrudził.
— Kwiatuszku... — jęknął, gdy Delphine przyszła podać mu kolejną chusteczkę. — Poślij kogoś po moje siostrzyczki... Czuję... czuję... — charknął.
Wiedział, że koniec jest już naprawdę blisko. Marzył jeszcze, by choć raz ujrzeć twarze Camille, Danielle i Antoinette. Nie wyobrażał sobie, by miał się z nimi odpowiednio nie pożegnać.
Hugo miał wrażenie, że czas się zatrzymał. Nie było żadnej przyszłości, bo i tak by jej nie dożył, a przeszłość zdawała się spowita nieprzeniknioną mgłą minionych lat. Istniało tylko to dziwne zawieszenie między życiem a śmiercią, w którym trwał od dłuższego czasu.
Wpatrywał się w sufit i kaszlał, zupełnie o niczym nie myśląc. Nie było już jego kancelarii, obrazów, dzieciństwa w Normandii czy hulanek w Paryżu. Przed oczyma miał tylko swoją Delphine. Siedziała cichutko przy stole jak tego dnia, gdy poznał ją u de Blanchardów. Jej delikatna twarzyczka znów była licem piętnastoletniej dziewczynki. Uśmiechnął się do niej. Wierzył, że tam, gdzie trafi, spotka kiedyś Delphine, która znów będzie wyglądała jak wtedy, u Gastona, i będą razem już na zawsze.
— Hugonie! — Posłyszał krzyk Camille i odwrócił głowę.
Zakaszlał w chusteczkę, na której został ogromny, krwawy ślad, jeszcze większy niż uprzednio. W drzwiach stała jego siostra. Za nią dostrzegł jeszcze Antoinette, Danielle i ich mężów. Czuł, że nie zniesie ich obecności i zaraz wybuchnie gorzkim szlochem. Nie chciał tego. Wolał, by zapamiętali go jako uśmiechniętego, nie z twarzą czerwoną od płaczu.
— Wpuście Fransa... I Jeana... — szepnął.
Uśmiechnął się blado, gdy zobaczył u swego łóżka mężów sióstr. Twarze wszystkich pełne były rozpaczy, lecz nie pozwolili sobie na szloch. Hugo jęknął. Tylko Fransa darzył naprawdę szczerą braterską miłością. Philippe'a znał mimo wszystko dość słabo, a do Jeana nigdy nie pałał sympatią. Czuł, że musi poprosić go o przebaczenie, by móc spokojnie odejść.
— Jeanie, wybacz, że cię nienawidziłem... — szeptał. Nie chciał mówić dużo, by starczyło mu jeszcze sił na pożegnanie z dziećmi. — Philippe, zajmij się dobrze Danielle... A ty, Fransie... Byłeś najlepszym kompanem do picia, jakiego znałem. Wypij za mnie na pogrzebie, dobrze? Zrobisz to dla mnie?
Jean spojrzał na niego z żalem i wyszeptał, że przyjmuje przeprosiny. Philippe ścisnął dłoń umierającego i odwrócił się. Tylko Franciszek wciąż stał obok niego i zaszlochał, nie mogąc się powstrzymać.
— Ale Hugonie... Ty nie możesz nigdzie sobie iść... Ja... Jeszcze chciałem z tobą poszaleć na weselu mojego Janka i Dianki, jak wtedy w czasie zaręczyn Janeczka i dzikiej kotki... Proszę cię, Hugonie, zostań... Nie rób mi tego... Z kim ja teraz będę żartował, śmiał się... Nikt nie rozumie mojego poczucia humoru tak dobrze, jak ty!
Hugo pomyślał, że jeszcze nigdy nie widział, by Franciszek wyglądał tak żałośnie. Widok złamał jego serce, które i tak ledwo już biło. Uśmiechnął się blado, chcąc go pocieszyć. Potocki nie został stworzony przecież do smucenia się.
— Poradzisz sobie, Fransie. Nie takie rzeczy już przeżyłeś... Dajcie mi moje siostrzyczki...
Franciszek skinął mu głową, zagryzając wargi, by powstrzymać szloch, i wyszedł. Po chwili do pokoju wkroczyły trzy damy. Hugo pomyślał, że każda była zupełnie inna, zarówno z charakteru, jak i urody, ale wszystkie je kochał całym sercem. Był wdzięczny, że miał takie siostry.
Camille stanęła najbliżej niego i ujęła go za rękę. Danielle ustawiła się przy jego głowie i zaczęła przesuwać dłonią po jego czole, a Antoinette modliła się cichutko.
Hugo poczuł, jak coś boleśnie ściska go w sercu. To z nimi spędził całe swe życie. To je znał najdłużej. Zachowywał się wobec nich różnie, czasem okropnie, czasem wspaniale. Po śmierci ojca został jedynym mężczyzną w ich rodzinie, który miał chronić swoje kochane siostry, nawet jeśli był starszy tylko od jednej. A teraz miały zostać same.
— Danielle, Antoinette... Kocham was, pamiętajcie o tym, nawet jeżeli robiłem wam świństwa... Zwłaszcza tobie, Antoinette... — Spojrzał na nią przepraszająco.
— Teraz to już bez znaczenia, Hugonie... — wyszeptała Antoinette.
— Wcale nie... Jesteś taka dobra, taka dzielna, a ja byłem taki... — Zakaszlał w chusteczkę.
Camille spojrzała na niego współczująco, a po jej policzku spłynęło kilka łez.
— Hugonie, nie możesz odejść... Przecież... Nie damy sobie rady bez ciebie... — wyszeptała Danielle, przesuwając po jego ciemnych włosach, jak to miała w zwyczaju robić, kiedy byli jeszcze dziećmi.
— Na każdego z nas kiedyś przyjdzie czas, Danielle... Im wcześniej się z tym pogodzisz, tym lepiej... Wiem, że teraz to boli, ale...
— Hugonie... — przerwała mu Camille. — Ja ci nie pozwalam. Tylko dzięki tobie jestem tutaj dzisiaj... Gdybyś mnie wtedy nie wybronił, skazaliby mnie na śmierć... Jean zostałby sam, nie miałabym moich dzieci... Ja... Nie możesz... Braciszku... — Głos się jej załamał.
Upadła na posadzkę i zaczęła cicho szlochać, trzymając go za rękę. Hugo uronił kilka łez, widząc ją w takim stanie. Nie mogła płakać. Nie ona. Jego Cami zawsze była silna i szła przez życie z wysoko uniesioną głową.
— Cichutko, aniołku... Sam po części się do tego doprowadziłem swoim życiem... Gdybym bardziej o siebie dbał... — westchnął. Nie myślał, że mówienie będzie wymagało od niego tyle sił. Czuł, że zaraz braknie mu tchu. — Mam nadzieję, że anioły w niebie są takie śliczne, jak ty.
— Hugonie...
— Cichutko, Cami... Poproś mojego Davida...
Camille podniosła się z klęczek i skinęła mu głową. Wszystkie po kolei złożyły pocałunki na czole brata i wyszły, szlochając. Hugo chciał, żeby to wszystko się już skończyło. Widok rozpaczy bliskich był gorszy niż myśl, że jego życie zaraz dobiegnie końca. Widok ciemnej czupryny Davida w progu i jego łkanie utwierdziły go dodatkowo w przekonaniu, że chciałby już umrzeć i nie widzieć łez ukochanych osób.
— Papo... — jęknął młodzieniec.
Hugo spojrzał na niego poważnie i wziął głęboki oddech.
— Synu, teraz ty przejmiesz tytuł, majątek... Jestem dumny, że znalazłeś sobie kobietę, którą kochasz... Że macie takiego ślicznego synka... Och, to też mój dziedzic... Pierwszy jasnowłosy de La Roche od niepamiętnych czasów... Żałuję tylko, że nie zaprosiłeś mnie na wesele... — westchnął ze smutkiem.
— Papciu... Ja nie chcę przejmować tytułu i majątku. Ja chcę, żebyś był z nami... — zapłakał David.
Hugo jeszcze nigdy nie widział, by jego starszy syn płakał. Poczuł ogromny ból w sercu. Ale musiał być silny. Dla Davida.
— Ci... Masz teraz pałac jak z marzeń, żonę, dziecko, tytuł... Tylko opiekuj się resztą... I wydaj Lise za jakiegoś przyzwoitego człowieka...
— Dobrze, papciu... Obiecuję, że znajdę jej najlepszego męża, jakiego tylko zdołam. — Ścisnął mocno dłoń ojca.
Hugo posłał mu ostatnie, pełne smutku spojrzenie, po czym odprowadził syna wzrokiem. Myśl, że już nigdy nie ujrzy swego pierworodnego, którego narodziny były tak ogromnym szczęściem, sprawiła, że wydał z siebie przeciągły, pełen rozpaczy jęk. Miał nadzieję, że dobry Bóg pozwoli mu czuwać nad synem.
Jako następni do ojcowskiej sypialni wkroczyli Angelique, Lise i Gaston. Hugo uśmiechnął się delikatnie na ich widok. Wszyscy jasnowłosi jak ich matka, pełni radości, zawsze poprawiali mu nastrój swymi uśmiechami. Teraz jednak szlochali. Podeszli do niego i spojrzeli na ojca, który ujął dłoń Angelique. W oczach kobiety widoczna była rozpacz.
— Angie, ucałuj Josepha i opowiadaj mu o mnie, dobrze? — Hugo ścisnął mocniej rękę córki.
— Tak, papciu...
— I zajmuj się mamą... I małą...
— Tak, papciu... — Skinęła mu głową, starając się nie wpaść w spazmy.
Niestety, nie udało się jej to. Wybuchnęła gorzkim szlochem, któremu towarzyszyły rozdzierające jęki. Ogarnięta histerią, opuściła ojcowski pokój.
Lise, obecnie już trzynastoletnia panienka, przylgnęła do ojcowskiej piersi i zaszlochała gorzko. Hugonowi ten widok złamał serce. Musiał opuścić swą dziecinkę tak wcześnie... Dlaczego nie mógł być świadkiem tego, jak dorasta, wychodzi za mąż za mężczyznę swoich marzeń i wychowuje własne dzieci?
— Papciu, ty nie możesz umrzeć... Ja nie chcę... Papciu, kto będzie ze mną czytał na dobranoc? Ja nie chcę... — jęczała, a po jej twarzyczce spływały kolejne łzy.
— Lise, słoneczko, nie płacz... — westchnął i pogładził ją po policzku, ścierając z niego łzy. — Papcio będzie w lepszym miejscu, gdzie nie ma cierpienia... Kiedyś tam się spotkamy...
— Obiecujesz? — zapytała, pociągając noskiem.
— Tak, dziecinko. Przecież ja nigdy nie kłamię — westchnął.
— A kiedy się zobaczymy? — Spojrzała na niego nadzieją.
To pytanie dodało Hugonowi wiary w to, że nie rozstaje się z rodziną na zawsze, że to tylko chwilowa rozłąka, że spotkają się w lepszym świecie.
— Nie wiem, słoneczko. To już nie ode mnie zależy, a od Pana Boga. Módl się do Niego za papcia...
— Dobrze, papciu... — odparła i oderwała się od niego, po czym wyszła z pokoju, zawodząc jeszcze głośniej niż siostra.
Hugo zaś spojrzał na Gastona. Jako jedyny nie szlochał, jedynie patrzył pusto w przestrzeń. Zdawało się, że stan ojca nie napawa go rozpaczą, de La Roche wiedział jednak, jak ogromne tortury wewnętrzne musiał teraz przeżywać jego syn.
— Gastonie, proszę, nie przyprawiaj maman o cierpienia... I bądź dobry...
— Oczywiście, papo... Będę postępował tak, byś był ze mnie dumny — rzekł poważnie.
— A teraz przyprowadźcie do mnie maman, proszę... — wyjęczał.
Ulżyło mu nieco na myśl, że już nie będzie musiał znosić łez pozostałych członków rodziny ani silić się na krzepiące słowa. Z nią nawet w milczeniu będzie w stanie się porozumieć. Bo przecież serce wszystko pojmie.
Gdy Delphine weszła do jego pokoju, cała we łzach, ledwo trzymając się na nogach, jego serce zupełnie się złamało i już nic z niego nie zostało. Potężny kaszel wstrząsnął jego ciałem. Przez chwilę zdawało mu się, że to już koniec i że nie zdąży się pożegnać z Delphine. Żona natychmiast do niego dopadła. Jej twarz pełna była przerażenia. Hugo myślał, że zaraz coś rozerwie mu płuca, lecz po chwili atak kaszlu ustał. Czuł jednak, że ma jeszcze kilka minut, nie więcej.
— Kochany... — załkała Delphine.
— Ciii... — szepnął i wplótł dłoń w jej włosy.
Chciał po raz ostatni napawać się ich miękkością i delikatnością. Czuł się dzięki temu bezpiecznie, jakby wcale nie leżał na łożu śmierci, a dopiero co był jej kochankiem w noc poślubną.
— Hugonie, mój kochany... Jak... ja mam sobie poradzić, kiedy ciebie braknie... — zapytała, tuląc się do jego boku. — Przecież David nie potrafi zarządzać majątkiem, a ja... Ja mu nie pomogę... Z tobą wszystko było takie proste... Jak ja będę teraz się budzić, kiedy nie będzie cię obok mnie? Jak się uśmiechać, kiedy wiem, że ty już tego nie odwzajemnisz? Jak zasypiać, kiedy nie będziesz obok, by mnie przytulić? Jak się cieszyć, kiedy ty... będziesz leżał w ciemnym... — załamała głos, nie będąc w stanie dokończyć.
Mąż wiedział, że myśl o jej ukochanym Hugonie w trumnie, w ciemnym grobie była dla niej zbyt przerażająca. Dla niego też się taka zdawała. Ale jego uczucia nie były ważne. Musiał jej jakoś dodać otuchy.
— Kwiatuszku, pamiętasz, jak umarła Cathy? — zapytał ostatkiem sił. — Myśleliśmy wtedy, że świat się skończył... Ale daliśmy radę... Teraz też dasz radę...
— Nie, teraz nie... Bo już nie będzie przy moim boku ciebie, który by mnie wspierał... Hugonie...
— Nie szlochaj, kwiatuszku. Proszę... — jęknął. — Spotkam się w końcu z naszą dziecinką. Może powita mnie u bram nieba z kwiatkami, które nazrywała na niebiańskiej łące? I nasze dwa biedne maleństwa, których nie dane było nam poznać... Je też zobaczę. Będę tam na ciebie czekał... Któregoś dnia przecież do mnie dołączysz... — Uśmiechnął się blado.
Był pewien, że Bóg nie pozwoliłby, by po śmierci coś ich rozdzieliło. Nie był przecież okrutnikiem, a dobrym, miłosiernym Ojcem.
— Ale kiedy? I jak cię tam znajdę? — szlochała. — Hugonie, oddałabym wszystko, żebyś tylko mógł zostać tu ze mną dzień dłużej...
— Serce będzie wiedziało, gdzie mnie szukać, kwiatuszku... — Położył dłoń na jej piersi. — Znajdziesz mnie, a wtedy już będziemy na zawsze razem... Pocałuj mnie jeszcze...
Delphine nachyliła się do niego i musnęła jego rozgrzane od gorączki wargi swoimi. Hugo całował ją z desperacką rozpaczą, chcąc nasycić się jej ustami po raz ostatni. Czuł, że ten pocałunek odbierze mu resztkę sił, jaka jeszcze mu pozostała, lecz wiedział, że będzie tego wart.
Gdy się od niej oderwał, uśmiechnął się do niej. Przez chwilę znów wyglądał jak ten dwudziestoletni młodzieniec, który pokochał swą uroczą, nieśmiałą uczennicę. Posłał Delphine ostatnie, czułe spojrzenie i przymknął powieki. Przed oczyma stanęła mu żona jako młoda dziewczyna. Uśmiechnął się do swojego wspomnienia i westchnął z zadowoleniem.
— Kocham cię, Delphine — szepnął, trzymając jej dłoń.
Poczuł, jak wzmocniła uścisk. Nagle dostrzegł jakieś jasne światło, które go oślepiło, i wyciągniętą ku niemu rękę. A potem nie było już nic.
Boże, złamałam sobie serce tym. Na otarcie łez zapraszam Was na pierwszy rozdział fanfika do DLR u blanchardowna. A ja idę się leczyć Gene'em Kellym, choć nie wiem, czy pomoże.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top