XI. Szczęście zostaje ukrócone
Odkąd Jean wrócił z Rosji, Camille nie spędzała już tyle czasu ze swymi dziećmi, co niegdyś, chcąc, by i ich ojciec się nimi zajmował. Dzięki temu Diane i Alexandre, nawet jeśli zachowali jakieś mgliste wspomnienia o półtorarocznej nieobecności Jeana, zupełnie o niej nie myśleli bądź też wyparli ją ze swej świadomości. Camille była z tego powodu bardzo szczęśliwa, czasem jednak czuła jakieś dziwne ukłucie zazdrości, gdy dzieci lgnęły tylko do jej męża, zapominając o maman, która przecież tak troskliwie się nimi opiekowała, gdy papa uznał, że nie są jego potomkami. Próbowała się tego wyzbyć, kiedy jednak widziała, jak Diane chce przesiadywać tylko z ojcem, ogarniał ją smutek.
Uczucie to jednak pierzchło, gdy tylko Diane zachorowała. Teraz, gdy Jean w końcu dopuścił ją do dziecka, nie mogła powstrzymać żałości. Dziewczynka była bladziutka i chuda, co napełniło serce jej matki strachem. Na szczęście spokojnie spała, równomiernie oddychając. Camille przyglądała się jej tak przez dwie czy trzy godziny, od czasu do czasu gładząc jej policzek. Zdawało się jej, że twarzyczka córeczki była nieco chłodniejsza, co napawało ją nadzieją na to, że Diane niedługo wyzdrowieje. Obawiała się, że choroba przerodzi się w coś poważniejszego i stanie się z nią to samo, co z małą Cathy. Nie wyobrażała sobie, by jej córeczki miało braknąć na świecie. Każde drobne cierpienie dzieci sprawiało, że i Camille czuła ból. Nie mogła pozwolić, by działa się im krzywda.
Wtem do pokoju wszedł Jean. przerywając małżonce rozmyślania. Położył dłoń na jej ramieniu, na co Camille odwróciła głowę z przestrachem.
— Nie bój się, kochanie, to tylko ja — powiedział łagodnie, uśmiechając się.
— Nie strasz mnie tak! — odparła surowo. — Nie powinieneś jeszcze spać?
— Już się wyspałem. Przyszedłem do moich skarbów — wyszeptał czule i schylił się, by ją ucałować.
Camille uśmiechnęła się do niego, jednak na jej licu malowała się troska. Widziała, że ledwo trzymał się na nogach.
— Nie trzeba, kochany. Zapewne umierasz ze zmęczenia, siedziałeś z nią przez dwa dni, niemal bez przerwy. Odpocznij.
— Nie mógłbym tu z wami posiedzieć?
— Jeśli chcesz — westchnęła z rezygnacją.
Doskonale znała jego upór i wiedziała, że nawet jeśli mu na to nie pozwoli, on i tak to uczyni.
Podszedł do ściany, pod którą stały dwa stołki, i przysunął jeden z nich do łóżeczka dziewczynki. Camille nie omieszkała zauważyć, że ledwo szedł.
— Naprawdę, nie musisz tyle tu siedzieć — kontynuowała Camille. — Jest jeszcze Alex, Lou, Lottie... Nimi też trzeba się zająć. Starczy, że jedno z nas będzie z Diane. Nie potrzeba nas tu wszystkich. Poza tym widzę przecież, że ledwo patrzysz na oczy.
Jean posłał jej pełne bólu spojrzenie. Camille nie rozumiała, jakie pobudki nim kierowały. Ona była przy dzieciach od początku, kiedy on obraził się na cały świat i rzekł, że na pewno nie jest ich ojcem. I odkąd tylko je ujrzał, mimo radości z ich posiadania, w jego głowie wciąż pobrzmiewał ten straszliwy głos, który mówił mu o jego nieudolności jako ojca.
— Muszę, Cami. Jestem jej to winien. Za ten czas, gdy mnie nie było.
Camille spojrzała na niego z rezygnacją.
— Ależ Jeanie! Ona przecież nawet tego nie pamięta! Nawet ja staram się o tym nie myśleć, a ty wciąż tylko wyrzucasz sobie przeszłość. I pijesz. Dajmy temu spokój, proszę, kochany.
— Zazdroszczę ci, że potrafisz tak łatwo o tym zapomnieć. Ja wiem, że czegokolwiek bym nie zrobił, nigdy tego nie odpokutuję.
— Zapomnijmy o tym, kochanie. Muszę z tobą porozmawiać o czymś innym.
— O d'Arquienie?
— Też. Ale najpierw... O moim dziecku — jęknęła.
Odkąd wrócił, nigdy nie rozmawiała z Jeanem na temat Isabelle. On również zdawał się o niej nie pamiętać, jakby obydwoje wypierali ze świadomości fakt, że dziewczynka egzystowała i swoim istnieniem niemal doprowadziła do unieważnienia ich małżeństwa. Jean zresztą miał tyle innych zmartwień, że troskanie się o córkę Jamesa nawet nie przeszło mu przez myśl.
— Co z nią?
Camille wstrzymała oddech. Nie potrafiła sobie poradzić z powiedzeniem mu o swym pragnieniu. Kochała go i wiedziała, że był dobrym człowiekiem, jednak myśl o jego reakcji na jej pomysł przerażała ją. Nie miała pojęcia, jak Jean był ustosunkowany do jej dziecka.
— Bo... ja...
— Chciałabyś się z nią spotkać? — Spojrzał na żonę łagodnie i ujął jej dłoń. — Jeśli tak, to nie mam nic przeciwko.
— Nie do końca. — Spuściła głowę, by nie patrzeć mu w oczy. Zbytnio obawiała się tego, co w nich ujrzy. — Chciałam, żeby z nami zamieszkała, chociaż na trzy miesiące w roku... Wiem, że to wywołałoby ogromny skandal, a opinia publiczna by mnie pożarła, czuję jednak, że muszę jakoś odpokutować za me przewiny. Do tego James w ogóle o nią nie dba... Kiedy... Kiedy cię nie było — mówiąc to, uroniła kilka łez — przyprowadził ją do mnie. Nie mówiłam ci tego, ale proponował mi małżeństwo. Zastrzegł, że jeśli za niego nie wyjdę, nie pozwoli mi jej widywać. Ona była taka śliczna, urocza, rozkoszna... Siedziała na moich kolanach i nagle zaczęła okropnie kichać. James nawet się tym nie przejął. On doprowadzi kiedyś do tego, że moje biedne dziecko umrze na jakąś paskudną chorobę. Najgorszym jest jednak to, że odkąd odrzuciłam jego oświadczyny, w ogóle do mnie nie napisał, a ja nie mam pojęcia, gdzie wywiózł Isabelle. Co ja mam zrobić, kochany? Jak ją znaleźć? I czy w ogóle zgodziłbyś się, byśmy wzięli ją do siebie?
Jean odwrócił od niej wzrok. Nie miał pojęcia, co jej odrzec. Myśl, że jego Cami mogła zostać żoną Jamesa, kiedy on się na nią obraził i nie dawał znaków życia, była mu tak wstrętną, że nie potrafił tego ująć w słowa. Anglik coraz bardziej go obrzydzał. Nie było to jedynie skutkiem uwiedzenia Camille. Oświadczenie się wdowie, która dopiero co powiła potomstwo swemu zmarłemu mężowi, zupełne niedbanie o zdrowie swego dziecka i zabronienie matce widywania się z córką uważał za haniebne zbrodnie, których dopuścić mógł się tylko człowiek zupełnie pozbawiony moralności i przyzwoitości.
Przygarnięcie Isabelle pod swój dach napawało go jednak jakąś dziwną odrazą. Nie chciał jej w swoim domu. Jakby poczuli się Diane i Alexandre, gdyby rzekł im nagle, iż mają starszą siostrę, której nigdy nie widzieli, a której ojcem jest inny mężczyzna? Co prawda rozumowali, że Lou ma inną matkę, wytłumaczył im jednak, że Cécile zmarła. A ojciec Isabelle żył i miał się wyśmienicie. Do tego Camille chciała wziąć ją tylko na kilka miesięcy, nie cały rok, co byłoby jeszcze trudniej wytłumaczyć dzieciom. I chociaż przykro mu było na myśl, w jakich warunkach zapewne wychowywała się Isabelle u boku Jamesa, nie mógł pozwolić, by jego dzieci doznały szkód moralnych. A już na pewno nie chciał, by Alexandre został kiedyś przez kogoś publicznie nazwany synem ladacznicy, co niechybnie by się stało, gdyby prawda o czynach Camille wyszła na jaw.
Najgorsze jednak była perspektywa codziennego patrzenia na tę istotkę ze świadomością, że jest ona owocem związku kobiety, którą tak kochał, z innym mężczyzną, z którym Camille żyła w grzesznym związku, i że to z jej powodu popełnił swój życiowy błąd. Jego męska duma, której i tak nie miał zbyt wiele, nie wytrzymałaby czegoś takiego.
Westchnął ciężko i spojrzał Camille w oczy. Nie chciał znów jej ranić, nie potrafił jednak wyrazić zgody na zamieszkanie Isabelle w jego domu.
Szeroko się uśmiechała, pewna, że Jean przystanie na jej propozycję. W końcu zawsze kochał dzieci, co więcej, odczuwał potrzebę ratowania całego świata. Bo jak inaczej mógł wytłumaczyć ślub z mademoiselle Charny i przysposobienie jej dziecka?
— Cami — zaczął niepewnie. Ręce drżały mu z podniecenia. — Rozumiem, że bardzo pragniesz widzieć się ze swą córeczką i w pełni to popieram. Poczynię wszelkie kroki potrzebne ku temu, by ci to ułatwić. Ale nie chcę, żeby z nami mieszkała. To tylko wywoła niepotrzebne zamieszanie i zepchnie cię na margines społeczny, a do tego zaszkodzi dzieciom. A przecież nie chcemy ich krzywdy.
Camille spojrzała na niego z niedowierzaniem. Nie, Jean nie mógł odmówić jej przyjęcia Isabelle do ich domu, musiała coś źle usłyszeć. Przecież był dobry, a odkąd od tygodnia nie pił, wszystko układało się wręcz idealnie.
— Kpisz sobie ze mnie — fuknęła.
— Nie, jestem całkowicie poważny. Nie chcę jej tutaj. Zrozum to.
Poczuła się, jakby uderzył ją w twarz. Przecież chciała odpokutować za wszystkie krzywdy, jakie wyrządziła swemu pierworodnemu dziecku, za sprawiony mu ból, a on ośmielał się jej tego odmówić. On, który mówił jej tyle razy, że trzeba dbać o bliźnich.
— Wyjdź — wycedziła tylko przez zęby, oburzona jego słowami. Jej oczy zwęziły się w dwie szparki. — Zostaw mnie ty egoistyczny, samolubny pijaku. I nawet nie próbuj dzisiaj wejść do sypialni.
— Ależ Camille, nie przesadzajmy — odparł flegmatycznie.
— Dobrze wiem, że jej tu nie chcesz, bo będzie ci przypominała o Jamesie! A moje uczucia masz przy tym w poważaniu! Ty, który ponoć tak mnie kochasz! Ja znoszę Louisa, więc dlaczego ty nie miałbyś wytrzymać z Belle?
— Louis to zupełnie inna sytuacja — mruknął.
Nie rozumiał jej wyrzutów. Doskonale wiedziała przecież, że przygarnął Lou tylko dlatego, że obwiniał się o śmierć jego ojca, a swego brata, i pragnął zapewnić chłopcu lepsze życie. Porównywanie sytuacji chłopca do położenia Belle było zdaniem Jeana irracjonalne.
— Może pomiędzy naszą dwójką to wygląda inaczej, ale dla opinii publicznej jest twoim synem, owocem romansu! Tak jak Isabelle!
— Uspokój się, Camille, obudzisz Diane — odparł, ujmując jej dłoń, którą ta natychmiast wyrwała.
— Nie uspokoję się! Nie, kiedy mnie tak traktujesz! Niczego nie rozumiesz! Do tego wszystkiego jeszcze ten piekielny d'Arquien!
— Cami, na litość boską, nie krzycz tak! Masz chore dziecko, które w końcu zaznało spokojnego snu, a zaraz je obudzisz!
Wtem, jakby na zawołanie, dobiegł ich jęk dziewczynki. Jean zmroził Camille spojrzeniem i zwlókł się z krzesła, by przysiąść na łóżku córki, po czym wziął Diane w ramiona. Ona chętnie się w niego wtuliła i pozwoliła mu się gładzić po głowie.
— Co się dzieje, papo? — zapytała strachliwie, jakby bała się, że zaraz znów zaczną się kłócić. — Ktoś krzyczał...
— Spokojnie, słoneczko. Maman troszkę się zezłościła, ale już wszystko jest dobrze. A jak ty się czujesz?
— Dużo lepiej. — Uśmiechnęła się. — Nie musisz już przy mnie siedzieć.
— To dobrze.
— Papa pójdzie teraz do gabinetu, słoneczko — wtrąciła się Camille, patrząc znacząco na Jeana — a ja tu przez chwilę z tobą pobędę, dobrze? A wieczorem zostawimy cię samą.
Jean zrozumiał jej aluzję i natychmiast wypuścił Diane z ramion, nie zważając na protesty dziewczynki, której dobrze było w jego objęciach. Złożył jeszcze krótki pocałunek na jej czole i wyszedł.
W głowie kołatało mu się tyle różnych myśli, że sam nie wiedział już, co robić. Dopiero co pogodził się z Camille, a już znów się pokłócili. Do tego wszystkiego nie przeprosił jeszcze Franciszka, gdyż obawiał się spojrzeć mu w twarz. A Potocki na pewno go potrzebował. Powinien zrobić to już dawno, najlepiej dzień po kłótni. Był koszmarnym przyjacielem.
Wiedział, że zranił Camille i że jego nienawiść do Jamesa nie była do końca uzasadniona. Wszak to nie on został zdradzony, lecz Pierre, który najwidoczniej się tym nie kłopotał. Widział Anglika ledwo raz w życiu i powinien mu dziękować za wyznanie prawdy, której, tego był pewien, Camille nigdy by mu nie zdradziła. Jednak gdy się nad tym wszystkim zastanawiał, dochodził do wniosku, że lepsze byłoby dla niego życie w błogiej nieświadomości. Kiedy myślał o tym, co Ashworth robił z jego żoną, ogarniał go wstręt, ale i jakiś żal, że to nie on był tym pierwszym. Czuł się wtedy jak ten gorszy, jak nędzna nagroda pocieszenia, której nikt nie chciał.
Camille zaś, siedząc przy córeczce, do której co rusz szczebiotała, zaczęła rozmyślać, co uczynić w sprawie d'Arquiena. Wciąż nie rozumiała, na cóż miałby chcieć pozbawić ją i Jeana pieniędzy. Bezmyślność męża przy podpisywaniu umowy była jej zdaniem karygodna, jednak uważała obie strony za winne. Jeana z powodu pijaństwa, d'Arquiena — okrutności i perfidii, z jaką wykorzystał jej męża. Postanowiła sobie z całą mocą, że kolejnego dnia uda się do hrabiego, by wszystko wyjaśnić.
Kiedy nastał czas kolacji, zostawiła córeczkę w pokoju. Wróciła dopiero po posiłku. Ku swemu zdumieniu, w sypialni zastała Jeana karmiącego Diane zupą, którą ta jadła nieprzerwanie, odkąd zachorowała. Gdyby ich relacja przedstawiała się lepiej, ten widok zapewne stanowiłby dla niej coś uroczego, teraz jednak odczuła tylko gorycz. Jakim sposobem człowiek, który tak czule zajmował się jednym dzieckiem, nie chciał przyjąć pod swój dach innej pociechy? Ona przecież zaakceptowała Louisa i starała się być dla niego dobrą macochą, nawet jeśli średnio jej to wychodziło.
— W porządku, Camille? — zapytał Jean, nabierając kolejną łyżkę zupy.
Ona tylko prychnęła niczym rozjuszona kotka i wyszła, zostawiając ich samych. Nie chciała przypatrywać się takim uroczym obrazkom, nie, kiedy była wściekła. Szybko przebrała się w koszulę, nawet nie dając Sophie sobie pomóc, i udała się do sypialni. Ułożyła się wygodnie w łóżku i już miała zasnąć, kiedy usłyszała pukanie do drzwi.
— Idź sobie stąd, Jeanie — prychnęła i wróciła do snu, pukanie jednak nie ustawało.
— To ja, maman! — krzyknął Alexandre.
Dopiero usłyszawszy jego cieniutki głosik, przypomniała sobie o swojej obietnicy z ranka. Wstała, gorzko rozmyślając nad tym, jak pięknie zaczął się ten dzień, a jak fatalnie się skończył, i podeszła do drzwi. Kiedy wpuściła synka do środka, od razu wzięła go na ręce i zaniosła do łóżka. Chłopiec przytulił się do jej piersi i niemal natychmiast zasnął.
Po chwili w sypialni pojawił się Jean. Camille udawała, że śpi. Mężyczna przebrał się w koszulę, położył się na łóżku i oplótł żonę ramionami, wtulając twarz w jej włosy. Prychnęła i kopnęła go piętą w kolano, na co jęknął z bólu.
— Wynoś się albo czeka cię cała noc pełna boleści — syknęła, on jednak nic sobie z tego nie robił.
Odgarnął jej włosy i pocałował ją delikatnie w szyję, jakby chciał przeprosić. Po chwili znów jęknął, gdy Camille kopnęła go w drugą nogę.
— Nie żartowałam. Zabieraj się stąd, wolę spać z Alexandre'em.
Tym sposobem Jean, po tygodniu przerwy, znów wrócił na szezlong w bibliotece. I znów był niewyspany.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top