X. W Wiedniu
— A więc Wiedeń to piękne miasto? — zapytała Camille. — Zwiedziłam z twoim tatą sporą część Włoch, ale w Austrii nigdy nie byłam.
— Tak, przepiękne! Na pewno ci się spodoba. Jest dużo ładniejszy niż Paryż — rozmarzyła się Belle. — Wiesz co, maman, cieszę się, że tu ze mną przyjechałaś. Nie jesteś taka, jak mówił o tobie tatuś.
— Oczywiście, że nie. James ma mi za złe, że go porzuciłam, ale... Cóż — westchnęła ciężko. — Nie wiem, czy powinnam ci to mówić, ale ja i twój ojciec tylko romansowaliśmy... Nie mieliśmy nigdy wziąć ślubu. Ja byłam wtedy żoną barona de Lacroixa... James się we mnie zakochał, ale ja nie potrafiłam mu oddać serca... I dlatego teraz mnie nienawidzi. Zapewne nigdy ci o tym nie mówił, prawda?
— Nie... — jęknęła Belle.
Camille westchnęła ciężko. Dlaczego James wolał wmawiać Isabelle, że jej nie kochała, zamiast wyznać jej prawdę i umożliwić jej widzenie się z nią? Nie rozumiała pobudek, jakie nim kierowały, nie licząc jego złamanego serca. Uważała jednak, że dobro dziecka było ważniejsze od ich osobistych porachunków. Na miejscu Jamesa nigdy by tak nie postąpiła.
Szarpnięcie powozu dało im znać, że właśnie dotarły na miejsce. Camille uznała, że posiadłość Jamesa wcale nie jest zbytnio okazała, Belle jednak uśmiechała się szeroko na widok domu. Jej matka w pełni to rozumiała, lecz nie mogła rzec, by willa była w dobrym guście. Prosta, pozbawiona większych zdobień, klasycystyczna fasada nie odpowiadała jej wysublimowanemu poczuciu smaku. Do tego odpadało z niej nieco tynku.
Szeroko uśmiechnięta Isabelle pociągnęła matkę za rękę, po czym wspólnie przekroczyły próg posiadłości. Lokaj, który powitał je w korytarzu, skłonił się im nisko i zaprowadził kobiety do salonu.
Camille uznała pokój za nędznie wręcz urządzony. Tapety miały co najmniej dwadzieścia lat. Meble zaś, książkowy wręcz przykład biedermeieru, były zdecydowanie nowe, ale bardzo skromne. Na ścianach nie wisiały żadne obrazy czy lustra, a na kominku stał tylko brzydki wazon z nieświeżymi kwiatami.
— Panno Isabelle, co panience podać? — zapytał sługa.
— Poproszę sok z porzeczek — odparła, patrząc na matkę.
Ta skinęła aprobująco głową. Zauważyła, że służący dziwnie się jej przypatruje. Nie dziwiła mu się. W końcu James nie wiedział o tym, że przybędzie i nie mógł powiadomić służby o jej przyjeździe.
— A pani, madame...
— De Beaufort. Poprosiłabym o wodę, jeśli mi wolno. Proszę przyprowadzić lorda Ashwortha.
— Oczywiście. — Mężczyzna skłonił się nisko.
Belle i Camille siedziały w milczeniu, czekając, aż James pojawi się w salonie. Nie odzywały się do siebie, zbytnio zdenerwowane nadchodzącym spotkaniem. Camille nie miała pojęcia, jak James zareaguje na jej pojawienie się w jego domu.
Po chwili zjawił się w bawialni. Camille przez chwilę zastanawiała się, czy to na pewno on. Był jeszcze chudszy niż zazwyczaj i nieco przygarbiony. Dopiero cyniczny uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, gdy ją ujrzał, upewnił ją, że naprawdę stoi przed nią lord Ashworth.
— Oh, it's been such a long time since we've seen each other, my dear. — Posłał jej powłóczyste spojrzenie i podszedł do kobiety.
Camille zauważyła, że przez ostatnie dwanaście lat znacznie się postarzał. Jego ciemne włosy były gęsto poprzetykane siwymi pasmami. Twarz przeorało mnóstwo zmarszczek, które dodawały mu surowości, lecz oczy wciąż błyszczały dawnym cynizmem.
— Yes, and it's been a very pleasant time, James — odparła po angielsku Camille, marszcząc brwi. — Co nie zmienia faktu, że zbyt długo nie widziałam się z moim dzieckiem.
— Masz zamiar tutaj zostać? — Spojrzał na nią podejrzliwie.
— Tak, tatusiu, maman zostanie z nami, ponieważ ją zaprosiłam — wtrąciła się Isabelle.
Camille posłała jej wdzięczne spojrzenie. Nie zamierzała się kłócić z Jamesem. Nie w takiej chwili.
— Cóż, jak sobie życzysz, dziecko. Aż dziwne, że nie przyjechał z tobą that filthy little soldier of yours. Ile masz już z nim dzieci?
— Siedem, ale nie powinno cię to interesować. Uznałam, że jego bytność tutaj byłaby wielce nieodpowiednia, nie mówiąc już o dzieciach. Nie chcę, by były zmuszone przyglądać się twojemu rozpustnemu życiu. Ale nie o tym. Nie przyjechałabym tutaj, ale Belle bardzo mnie o to prosiła.
— Skoro tak...
Wtem do salonu wkroczyła młoda, urodziwa kobieta. Camille uznała, że na pewno jest od niej młodsza. Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści trzy lata. Jasne włosy spięła luźno nad karkiem. Zielona suknia odsłaniała jej gładkie, białe ramiona. Camille uznałaby ją za bardzo piękną, gdyby nie drobne usteczka wykrzywione w paskudnym, pełnym zazdrości grymasie.
— Co to za kobieta, Jamesie? — fuknęła, posyłając mężczyźnie karcące spojrzenie.
Jamesa w jednej sekundzie opuścił właściwy mu rezon. Uśmiech znikł z jego twarzy, a oczy straciły ten pełen cynizmu wyraz. Przypominał marną skorupę człowieka, którym niegdyś był.
— Ach, Liz, kochanie, to matka Belle, moja córeczka życzyła sobie, żeby gościła na ceremonii.
Liz uśmiechnęła się złośliwie i podeszła do męża, po czym położyła na jego ramieniu dłoń, jakby chciała zaznaczyć, że należy do niej i tylko do niej.
— Witam, madame...
— Dla pani hrabina de Beaufort — odparła wyniośle Camille.
Nie mogła zdzierżyć tonu głosu, jakim małżonka Jamesa wypowiedziała słowa powitania. Były tak pełne jadu, pogardy i poczucia wyższości, jakby Camille była co najmniej ladacznicą, z którą James spłodził dziecko.
— Och, hrabina? Nie powiedziałeś mi, że twoja kochanka tak awansowała, odkąd była twoją utrzyman...
— Wypraszam sobie — ucięła jej Camille, posyłając Czeszce mordercze spojrzenie. — Urodziłam się jako hrabianka de La Roche, w bardzo dobrej, szanowanej rodzinie. Ciekawa jestem, jakim to nazwiskiem panieńskim może się pani poszczycić.
— Maman, Liz... — przerwała im Belle, posyłając obu błagalne spojrzenia.
Camille zrozumiała, że powinna przerwać tę idiotyczną wymianę zdań, która prowadziła donikąd. Nowa lady Ashworth nie była warta jej nerwów, a tym bardziej wstydu jej dziecka.
— Wybacz, córeczko, jestem zmęczona po podróży, a wtedy zawsze staję się zgryźliwa. Mam nadzieję, że i pani odpuści mi winy, droga lady Ashworth. I naprawdę, nie musi mi pani co rusz przypominać, że James należy do pani. Byłam jego kochanką niemal dwadzieścia lat temu, kiedy był dużo młodszy i urodziwszy. Teraz zupełnie już mnie nie pociąga. Nie musi się pani obawiać, że będę chciała jej odebrać Jamesa. Kocham mojego męża i nie zamierzam go zdradzać. Belle, pokażesz mi swój pokój?
— Jeśli mogę coś powiedzieć — chrząknął James — Friedrich czeka w bawialni, żeby z tobą pomówić, dziecko.
— Och...
Camille czuła, że Isabelle to spotkanie z narzeczonym jest nie w smak. Nie chciała, by jej córka skończyła w małżeństwie z człowiekiem, którego nie kochała. Wiedziała, jak ogromną katuszą jest takie życie. Najpierw jednak zamierzała poznać młodzieńca, którego przeznaczył na małżonka jej córki James.
— Och, bardzo chciałabym go poznać, córeczko. — Uśmiechnęła się do niej.
— W takim razie chodźmy, droga maman.
— Jak sobie życzysz.
Camille wstała z sofki i podążyła za córką. Gdy szły przez korytarz, oceniała wnętrza domu Jamesa. Korytarze były dość skromnie urządzone i pozbawione zdobień. Camille ogromnie to zdumiało. Pamiętała, jak bogato urządzona była willa, którą wynajmowała wraz z Ashworthem we Florencji tuż przed narodzinami Belle. Gdy porównała te skromne wnętrza z bogatą suknią lady Ashworth i diamentami, które miała na szyi, uznała, że w domu Jamesa zdecydowanie źle się działo.
Bawialnia była dużo większa niż salon, w którym zwykle spędzano dzień, bowiem w niej Liz i James przyjmowali gości. Skromne, dębowe meble, które w niej stały, zaniepokoiły hrabinę de Beaufort jeszcze bardziej niż puste korytarze. Beżowa tapicerka była najbrzydszą, jaką miała okazję widzieć w domu arystokraty. Pod oknem stał fortepian z białego drewna, jedyny naprawdę zdobny mebel w pomieszczeniu. Brązowe kotary wyglądały Camille na bardzo stare.
Obok instrumentu stał wysoki, chudy młodzieniec. Ciemnobrązowe loki wiły się na jego głowie niczym dzikie pnącza. Jego oczy przypominały roztopioną czekoladę. Pieprzyk nad górną wargą dodawał mu uroku, ogółem jednak Camille stwierdziła, że nie należał do uroddziwych. Był blady i kościsty, a wystające kości policzkowe nadawały mu prezencję suchotnika.
— Och, guten Tag, Isabelle, guten Tag, madame. — Skłonił się na ich widok, po czym podszedł do hrabiny de Beaufort i ucałował jej dłoń.
— Dzień dobry, chłopcze — odparła mu po francusku. — Ty musisz być Friedrich, prawda?
— Tak, droga pani — rzekł już po francusku. — Friedrich von Altenburg, syn hrabiego Ottona. A pani...
— Jestem matką Belle. Bardzo miło cię poznać. Przyjechałam na wasz ślub, moi drodzy. Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi.
— Och, widać, że to po pani Belle odziedziczyła urodę. — Zarumienił się Friedrich.
— Jesteś bardzo miłym młodzieńcem, mój drogi. Słyszałam od Belle, że jesteś pianistą. Zagrałbyś dla nas?
— Oczywiście, madame. — Posłał jej mizerny uśmiech.
Rozprostował palce i zasiadł przy pięknym instrumencie. Camille i Belle zajęły miejsce na sofie i spojrzały na młodzieńca. Hrabina de Beaufort nie mogła powstrzymać się od stwierdzenia, że Friedrich był naprawdę uroczym chłopcem, nawet jeśli niezbyt urodziwym. Dziwiła się samej sobie, że poddała się jego urokowi niemal od razu, lecz nie uznała tego za podejrzane.
— Co chciałaby pani usłyszeć, madame? — zapytał.
— Wszystko, byle nie Mozarta, drogi chłopcze.
Camille wciąż żywiła do muzyki kompozytora z Salzburga odrazę, a po tym, jak uczęszczała na jego opery wraz z de Lacroixem, jej wstręt był jeszcze większy. Nierozerwalnie kojarzył się jej z najgorszą decyzją w jej życiu.
Nie wiedziała, że młodzieniec również nienawidzi Mozarta przez ciągłe granie „Marszu tureckiego" w dzieciństwie. Uśmiechnął się do niej, ciesząc się, że nie tylko on żywił nienawiść do tego kompozytora.
Położył palce na klawiszach i zaczął wygrywać pierwsze takty „Sonaty patetycznej" Beethovena.
Camille jeszcze nigdy nie widziała, by ktoś tak bardzo angażował się w grę na fortepianie. Zdawało się, że Friedrich zrósł się z instrumentem. Muzyka wprost przepływała przez jego ciało i docierała do Camille i Belle naznaczona indywidualnym geniuszem młodego pianisty. Hrabina de Beaufort wiedziała, że nigdy w życiu już nie usłyszy niczego tak pięknego.
— Och, to było przepiękne! — Camille zerwała się z miejsca, gdy skończył grać.
Była tak wzruszona jego grą, że podeszła do niego i objęła młodzieńca, który spłonął soczystą czerwienią.
— Dziękuję pani... — wydukał, oszołomiony pochwałami od tak wielkiej damy.
— Czy... Czy mogłabym... Z tobą zagrać? — zapytała Camille. Czuła się nieco jak młoda panienka umizgująca się do jakiegoś przystojnego młodzieńca. — Co prawda nie byłam nigdy wielce uzdolniona muzycznie, ale zawsze lubiłam grać na fortepianie i akompaniowałam mojej siostrze. Och, Belle, szkoda, że ciocia Danielle nic ci nie zaśpiewała, kiedy u nas byłaś.
Friedrich wpatrywał się w Camille z tak ogromnym zdumieniem, jakby to sama królowa albo caryca rosyjska chciała z nim zagrać. Hrabina de Beaufort zachichotała.
— Nie wstydź się, Friedrichu. Kiedy Belle już za ciebie wyjdzie, będziesz mógł mówić do mnie maman. Potraktuj to jako taki wstęp do tej chwili.
— Oczywiście, proszę pani. Więc, co powinniśmy razem zagrać?
— Cóż, Vivaldi? — zaproponowała.
— „Zima"?
— Oczywiście. — Posłała mu uśmiech i rozprostowała palce.
Od dawna już nie grała, gdyż dzieci, przyjęcia i spotkania towarzyskie zajmowały większość jej wolnego czasu, którego brakowało już na wszelkie działania artystyczne. Nawet nie przypuszczała, że tak ogromnie za tym tęskniła.
Wydobywanie dźwięków spod klawiszy sprawiało jej niebywałą przyjemność. Znów czuła się, jak tamta młodziutka dziewczyna, która akompaniowała swej starszej siostrze na balach. Friedrich był naprawdę doskonałym partnerem do gry.
Zaraz przypomniała sobie, że Belle zbytnio za nim nie przepadała. Nie rozumiała, co było tego przyczyną. Jej zdawał się uroczym, niezwykle szarmanckim i wrażliwym młodzieńcem. Nieco przypominał jej Jeana w młodości. A Belle nie lubiła Jeana, Louisa zaś uznała za nudnego i zbyt podobnego do Fritza. Zaniepokoiło ją to.
Wstała od instrumentu i uśmiechnęła się życzliwie do młodzieńca. To nie był czas, by roztkliwiać się nad tym, dlaczego Belle za nim nie przepadała. Camille była pewna, że po ślubie jej córka doceni to, że ma za męża tak ułożonego, łagodnego młodzieńca. Jej zdaniem tacy mężczyźni byli najlepszymi kandydatami na małżonków, nawet jeśli uwodziciele podobni do Jamesa zazwyczaj odznaczali się większą wprawnością w miłosnej sztuce. Była niemal pewna, że Isabelle jeszcze przekona się do młodego Altenburga.
— Jesteś naprawdę zdolny, Friedrichu. Myślałeś o tym, by kiedyś dawać koncerty?
Młodzieniec wyraźnie posmutniał.
— Chciałbym, ale ojciec mi nie pozwala. Uważa, że to nieodpowiednie dla syna arystokraty.
— Och, to smutne... Moja Gigi też chciałaby występować w operze albo balecie, tak ślicznie tańczy i śpiewa... Ale mój mąż powtarza jej to samo. Ale zobaczymy, co przyniesie los...
— Friedrichu, oprowadzimy jutro maman po Wiedniu? Znasz miasto nieco lepiej ode mnie, nie zgubimy się.
— O tak, będzie mi bardzo miło! Bo wie pani, ja już panią bardzo polubiłem. Cieszę się, że Belle ma taką światłą matkę. Czego nie można powiedzieć... Ach, lepiej nie będę kończył.
Camille zachichotała, wiedząc, co miał na myśli. Czuła, że zaprzyjaźni się z Fritzem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top