L. Najpiękniejszy prezent
W Europie wiele się działo przez rok 1815. Najważniejszym wydarzeniem, które znacznie wpłynęło na losy tych, którzy wciąż wierzyli w potęgę cesarza, było zesłanie go na Wyspę Świętej Heleny, z której już nigdy nie powrócił. Kongres wiedeński dobiegł końca, a wraz z nim potyczki między wielkimi tego świata i nieograniczone rozdawnictwo ziem. Zdawało się, że na kontynencie zapanuje pokój, lecz były to tylko pozory.
De Beaufortom i ich bliskim druga połowa roku upłynęła spokojnie. Franciszek powoli zaczął chodzić, co napawało Jeana i Antoinette ogromnym szczęściem. Hugo i Delphine nie mogli się nacieszyć swoją małą córeczką, a Irina i Eugeniusz zamieszkali razem w pałacu, który ten kupił za pieniądze przywiezione z Rosji. Znajdował się całkiem niedaleko posiadłości de Beaufortów, dlatego też Irina i Camille często do siebie zachodziły i sporo rozmawiały, Jean zaś w każdy piątek pijał herbatę w towarzystwie Eugeniusza. Czasem ogarniała ich ochota na alkohol, obaj jednak doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że to trunki zniszczyły ich rodziny i nie mogli poddawać się ich działaniu, jeśli nie chcieli, by ich życie wyglądało tak, jak niegdyś.
Jedynie brzemienność Camille była dla de Beaufortów problemem. Na początku Camille zdawało się, że zniesie ją dużo lepiej niż wcześniejsze, lecz od połowy lata jej stan się pogorszył. Wciąż narzekała na nudności i bóle pleców, a jej wybuchy złości stały się jeszcze częstsze i bardziej gwałtowne. Jean jednak dzielnie je znosił, czując, że jej zachowanie jest poniekąd jego karą za zranienie jej.
Wielką radość przynosiło mu wychowywanie dzieci. Jego relacje z Louisem znacznie się polepszyły, odkąd pogodził się z Camille. Dużo rozprawiali na najróżniejsze tematy, a Jean zaczął powoli wtajemniczać go w tajniki prowadzenia banku.
Alexandre i Diane wciąż się kłócili, lecz Jean dostrzegł w ich relacji poprawę. Spory wybuchały głównie o to, czy tego dnia będą bawić się w wojnę, czy w królewny. Zazwyczaj wygrywała ta pierwsza możliwość, gdyż Alexandre wprost nienawidził zabawy lalkami.
Lottie skończyła już roczek i była coraz żywsza. Chodziła po całym domu, wciąż jeszcze się przewracając, i przysparzała rodzicom wielu zmartwień swym usposobieniem. Zdarzyło się jej, że zbiła przez przypadek wazon albo została złapana za rączkę przez Okruszka, który reagował agresywnie, gdy dziewczynka ciągnęła go za ogon. Jean jednak zawsze był wtedy przy córeczce i całował ją i tulił, póki nie przestawała płakać z bólu.
Uśmiechał się do trzymanej na rękach córki, zmierzając powoli do pokoju żony. Dziś mieli udać się na wigilijną wieczerzę u Hugona i Delphine. Niezbyt miał ochotę wychodzić z domu, zwłaszcza do nielubianego szwagra, lecz Camille uparła się, że w tym roku święta powinien zorganizować jej brat, gdyż oni czynili to już od czterech lat.
Przystanął w korytarzu, gdyż Lottie zaczęła gaworzyć. Wiedział, że w takim wypadku zawsze miała jakieś pragnienie, które należało jak najszybciej spełnić, jeśli nie chciało się rozjuszyć dziewczynki.
— Co, kochanie? Czego chcesz od papy? — zapytał i spojrzał w jej zielone oczka.
Camille powtarzała wszystkim, że dziewczynka odziedziczyła je po Possonych, Jeanowi jednak zdawało się, że jej oczy podobne są do oczu Madeleine. Ze smutkiem pomyślał, że jego matka musiała mieć takie same.
Nigdy nie widział Margot de Beaufort nawet na obrazie, gdyż zrozpaczony Damien po śmierci małżonki kazał schować wszystkie jej portrety gdzieś w domu w Szampanii i nigdy ich nikomu nie pokazywał, lecz często ją sobie wyobrażał. Jawiła mu się jako podobna do Madeleine, o takich samych brązowych lokach i zielonych oczach, lecz nieco drobniejsza i o przyjaźniejszym wyrazie twarzy. W końcu wszyscy mówili o niej, że była aniołem. Żałował, że nie dane mu było jej poznać. Zapewne jego życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby miał matkę.
— Auć! — jęknął z bólu, gdy Lottie pociągnęła go za loki.
W jej małej, zaciśniętej piąstce dostrzegł kępkę włosów. Swoich włosów.
— Oj nie, moja panno, tak się nie będziemy bawić! — Spojrzał na nią surowo. — Nie wolno wyrywać papie włosów!
Dziewczynka zbytnio się tym nie przejęła i znów wyciągnęła swoją rączkę ku jego lokom. Ojciec ujął jej malutką dłoń i przycisnął ją do swojej klatki piersiowej, czule ją gładząc.
— Nie wolno, maleństwo — wyszeptał czule.
Lottie zwiesiła smutno główkę i położyła ją na ojcowskiej piersi. Jean uśmiechnął się na to i ucałował ją w czoło. Gdy miał ją tak blisko serca, ogarniało go jeszcze większe uczucie do córki, o ile w ogóle było to możliwe.
— Dokładnie tak, kochanie. A teraz chodźmy do maman.
Rzekłszy to, podszedł do drzwi do buduaru Camille i pociągnął za klamkę. Zastał swą małżonkę rozłożoną na szezlongu i trzymającą się za brzuch. Jej twarz wykrzywiał bolesny grymas. Na ten widok odstawił Lottie na podłogę i szybko dopadł do żony.
— Cami, wszystko dobrze? — zapytał z niepokojem, ujmując jej dłoń.
Na jej czole dostrzegł kropelki potu. Twarz miała bledszą niż zazwyczaj. Był niemal pewien, że ich dziecko chciało już przyjść na świat.
— Nie... Tak bardzo, bardzo mnie boli... — syknęła. — Chyba... chyba się zaczęło... Dlaczego akurat dzisiaj? Czy to maleństwo nie może troszkę zaczekać?
— Obawiam się, że jest tak samo niecierpliwe jak jego maman — zaśmiał się. — Powiem Anne, żeby pobiegła po akuszerkę, i przyniosę ci coś do przebrania, nie będziesz przecież...
— Tak, weź mi koszulę nocną i przyprowadź Sophie, już! — przerwała mu, a jej twarz wykrzywiła się jeszcze bardziej.
Jeana ogarnął lęk, ale i radość. W końcu nadszedł ten dzień, w którym miały skończyć się wszystkie niegodności związane z błogosławionym stanem Camille, a na świecie miała pojawić się mała, urocza istotka. Czekał na ten moment od dawna.
Wybiegł z pokoju najszybciej, jak potrafił, byle tylko odnaleźć służące. Zdawało mu się, że jest w jakiejś malignie, tak wielkie dopadło go zdenerwowanie, któremu towarzyszył dziwny obłęd. Camille przeszła poprzednie porody względnie dobrze, lecz obawiał się, że tym razem coś może pójść nie tak. Miał nadzieję, że to tylko jego irracjonalne lęki i wszystko skończy się pomyślnie.
Posłał jedną ze służek po akuszerkę, a z drugą pobiegł do żony, by umożliwić jej przebranie się w coś wygodniejszego. Zupełnie zapomniał, że w buduarze matki została Charlotte. Gdy wszedł do pokoju, zastał córkę trzymającą Camille za rękę i zawodzącą wraz z nią.
— Lottie, chodź tu, nie przeszkadzaj maman — zawołał córeczkę.
Gdy ta wciąż stała przy matce, podszedł do niej i wziął ją na ręce. Sophie tymczasem zajęła się przebieraniem Camille.
Jean wyszedł z pokoju i odprowadził Lottie do pokoju dziecinnego, w którym już bawili się Diane i Alexandre, i wrócił do żony. W korytarzu słyszał okropne krzyki małżonki. Coraz bardziej się o nią obawiał. Nie opuszczało go przeczucie, że stanie się jej coś złego. Miał nadzieję, że nic takiego nie będzie miało miejsca.
Camille leżała na kanapie już przebrana w białą koszulę nocną. Z jej gardła wciąż wydobywały się wrzaski przeplatane pełnymi boleści jękami. Sophie uwijała się przy niej, schładzając jej czoło.
— Cami, dasz radę jeszcze kawałek iść? — zapytał z niepokojem. — Wziąłbym cię na ręce, ale nie chcę ci zrobić krzywdy. Nie możesz tu zostać. Tu nie ma warunków.
— Chyba dam... — jęknęła i wyciągnęła ku niemu dłoń.
Jean pomógł jej wstać. Położył dłoń na jej ramieniu, by ją przytrzymać, i zaczął ją prowadzić. Nie było to takie łatwe, jak mu się zdawało. Każdy krok wywoływał ogromny ból i paskudne syknięcie Camille. Nie mógł już tego słuchać, a przecież to był dopiero początek. Nie wyobrażał sobie, jakim sposobem jego żona dawała radę znosić takie męki po raz kolejny. Jeszcze bardziej ją za to podziwiał.
— Już zaraz będziemy w sypialni, spokojnie — wyszeptał czule, upewniając ją, że wszystko będzie dobrze. Sam chciał w to wierzyć.
Pomógł jej się położyć i ucałował ją w czoło, mówiąc, że akuszerka zaraz do niej przyjdzie, po czym zbiegł na dół. Musiał teraz wydać wszystkim dyspozycje, co mają czynić, by sam mógł iść do Camille i wspierać ją, choćby stojąc pod drzwiami.
Nagle przypomniał sobie o organizowanej przez Hugona wieczerzy, na której mieli się dziś zjawić. Oczywistym było, że w zaistniałej sytuacji nie mogli przyjść do brata Camille.
— Jacquesie — zawołał, gdy spostrzegł swego kamerdynera.
Nie powinien wyznaczać do takiego zadania kogoś, kto miał tak wysoką pozycję wśród służby, nie miał jednak czasu szukać jakiegoś chłopca na posyłki. Kamerdyner musiał się dziś uniżyć lub przekazać zadanie komuś innemu.
— Tak, monsieur le comte?
— Idź jak najszybciej do hrabiego de La Roche'a i powiedz mu, że niestety nie możemy przyjść dziś na wieczerzę — oświadczył krótko.
— Czyżby madame...
— Tak, a teraz idź już — przerwał mu nerwowo.
Wtem obwieszczono mu przybycie akuszerki, na co odetchnął z ulgą. Jego Cami była bezpieczna.
Nie pamiętał zbyt wiele z tego, co się wydarzyło później. Słyszał tylko przerażające krzyki i szloch Camille. Pragnął do niej wejść, lecz akuszerka odrzekła mu, że sypialnia rodzącej nie jest miejscem odpowiednim dla mężczyzny. Nawet tłumaczenia, że przecież jest jej mężem oraz ojcem dziecka, które miało przyjść na świat, i najzwyczajniej przysługiwało mu prawo do bycia z Camille, nie poskutkowało. Musiał pogodzić się z tym, że skazany był na stanie i czekanie przed jej drzwiami.
Jedynie na chwilę poszedł sprawdzić, czy działo się z dziećmi, lecz zupełnie nie mógł się na niczym skupić, pochłonięty myślami o Camille, a rozkoszne uśmiechy bliźniąt i Lottie nie oddalały jego obaw. W końcu więc wrócił pod jej drzwi. Czuł, jak cały poci się ze strachu o żonę. Z każdym jej jękiem czuł ukłucie w sercu. Pragnął, by to wszystko już się skończyło.
W pewnym momencie jego uszu dobiegł tak przerażający krzyk, że zdawało mu się, że to już koniec i Camille za chwilę zejdzie z tego świata. Szeptał słowa modlitwy, prosząc Boga, by mu jej nie odbierał. Jego życie bez niej straciłoby sens, zwłaszcza teraz, kiedy dopiero co ją odzyskał.
Po krzyku przyszedł jednak głośny płacz dziecka i pełne ulgi westchnienia Camille. Jej cierpienia ustały, a wraz z nimi jego obawy. Nacisnął klamkę, nie czekając na pozwolenie od akuszerki. W tej chwili zbytnio go ono nie obchodziło. Chciał po prostu ujrzeć swą ukochaną.
— Cami! — wykrzyknął, wchodząc do środka, i dopadł do jej łóżka.
Jej twarzyczka, zazwyczaj bledziutka, była teraz cała czerwona z wysiłku. Oczy pełne miała łez, lecz usta układały się w pełen ulgi i szczęścia uśmiech.
Akuszerka posłała mu karcące spojrzenie, lecz była zbyt zajęta myciem dziecka w uprzednio przygotowanej ku temu balii z wodą. Jean słyszał jego ciche kwilenie. Napełniało go ono przyjemnym ciepłem. Jego marzenie o dużej rodzinie spełniło się.
— Wszystko dobrze z tobą, Cami?
— Chyba tak... Bolało, nawet bardzo, ale najważniejsze, że już po wszystkim...
Jean nie zdążył jej nic odrzec, gdyż podeszła do nich akuszerka z owiniętym w białe płótno noworodkiem. Podała zawiniątko Camille, która przycisnęła je do piersi. Mężczyzna uśmiechnął się na ten widok. Nie było na tym świecie nic piękniejszego niż jego żona tuląca do siebie ich dziecko.
— Spójrz, ma identyczne oczka jak ty. — Uśmiechnęła się do męża, który nachylił się do niej, by przyjrzeć się dziecku.
Mówiła prawdę. Oczy maleństwa miały identyczny kolor jak jego własne, podobnie jak delikatny puszek na jego głowie. Pomyślał, że on sam musiał wyglądać podobnie w dniu narodzin. Żałował, że skończyły się tak tragicznie...
— Jak myślisz, to dziewczynka czy chłopiec? — zapytała Camille, po czym zwróciła się do akuszerki: — Niech mi pani nie mówi, chcę zgadnąć!
— Mnie wygląda na dziewczynkę. Jest podobna do Diane — orzekł Jean.
— A ja mówię, że to chłopiec. Tylko spójrz, jakby mały ty. Musiałeś być kiedyś bardzo podobny — zachichotała. — Które z nas ma rację, proszę pani?
— To chłopczyk — odparła tylko kobieta i wróciła do sprzątania zakrwawionych płócien.
— Widzisz, wygrałam! — Jej oczy błysnęły łobuzersko.
— Masz lepszą intuicję co do dzieci — odrzekł rozbawiony Jean. — Jest prześliczny. Dalej chcesz nazwać go André, jak mi kiedyś mówiłaś, czy może jednak wolisz inne imię?
— André jest odpowiedni. Prawda, słoneczko? — zaszczebiotała do dziecka. — Kiedyś będziesz taki duży i dzielny jak twój tatuś, wiesz? I przystojny, bardzo przystojny. Tylko żebyś nie był taki głupiutki jak on!
— Och, Cami! — ofuknął ją.
— Co? Tylko ty jesteś taki głupiutki, że się o wszystko niepotrzebnie zamartwiasz i obwiniasz! Ale on taki nie będzie, zadbam o to, żeby nie popełniał twoich błędów. Zostaniesz żołnierzem, skarbie, prawda? — znów zaczęła mówić do synka. — Zobaczysz, zostaniesz jeszcze generałem! Maman będzie z ciebie taka dumna!
— Może lepiej nie, jeszcze pójdzie na jakąś wojnę...
— Och, cicho, ty najchętniej byś zrobił z niego księdza!
Jean spojrzał na nią ze zdumieniem. Nie przypuszczał, że żona podejrzewała go o takie zapędy. Sam myślał raczej, długo przed narodzinami dziecka, by drugiego syna posłać na uniwersytet. Tam mógłby studiować historię lub prawo. Taki los uważał za najlepszy dla swego potomka.
— Oj, Cami, czasem tak dziwią mnie twoje osądy. Ale nie sprzeczajmy się o to, tylko cieszmy się naszym maleństwem. Wiesz, po tym wszystkim nie myślałem, że jeszcze kiedyś będę szczęśliwy. Byłem pewien, że już nigdy cię nie ujrzę, że wyjedziesz i zabierzesz mi dzieci, a tymczasem jesteśmy tu razem, mamy kolejne maleństwo... Naprawdę, mam wrażenie, że to, co dzieje się w naszym życiu od tamtego dnia w Nicei, to jakiś piękny sen, z którego zaraz się obudzę...
— Oj, mówiłam, że jesteś głupiutki! Nie potrafiłabym bez ciebie żyć... No i dzieci... Nie odebrałabym im ojca. Ale nie mówmy już o tym. To nie jest teraz ważne, kochany. Liczy się tylko nasze maleństwo.
Jean ucałował ją w czoło i spojrzał na synka. Dziecko uśmiechało się do niego i wyciągało ku niemu swą małą rączkę. Chwycił ją delikatnie i pogładził. Ogarnęło go wzruszenie. Camille naprawdę mu wybaczyła, a teraz, po tych wszystkich cierpieniach, obdarzyła go najpiękniejszym prezentem, jaki mógłby sobie zażyczyć z okazji świąt. Miał nadzieję, że już zawsze będą tak szczęśliwi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top