III. Sceny rodzinne

Claudine od rana nie mogła się doczekać wizyty u dziadka. Wciąż rozpamiętywała, jak troskliwy i czuły dla niej był, gdy jeszcze mieszkali razem we Francji. To pozostawienia Auguste'a w ojczyźnie było jej najbardziej żal, gdy wyjeżdżała z rodzicami do Ameryki. 

Zastanawiała się, czy czas bardzo odcisnął na nim swe piętno, czy też może wciąż był tym samym dziadkiem Auguste'em, co niegdyś, jedynie o nieco bardziej pomarszczonej twarzy i jaśniejszych włosach.

Do jej świadomości dotarł już fakt, że jej ojciec nie żył, lecz nie odczuwała z tego powodu żadnego żalu. Nie zasłużył sobie na to, skoro tak okrutnie obszedł się nie tylko z nią, ale i z matką. W nocy nawiedzały ją wyrzuty sumienia, zaraz jednak uspokajała się myślą, że taki ojciec nie był godzien tego miana, a jej prawdziwym rodzicem jest Philippe, który włożył w jej wychowanie całe serce, mimo że wcale nie musiał tego czynić. Była mu za to niezmiernie wdzięczna. Marzyła, by kiedyś wyjść za człowieka tak dobrego i czułego, a do tego urodziwego jak przybrany ojciec.

Gdy wraz z Danielle wysiadła przed włością Corbeta, ogarnął ją przypływ tkliwości. Pamiętała tę zdobną fasadę pełną płaskorzeźb, wzorzystych gzymsów i malunków. Uważała ją za przeładowaną i w złym guście, lecz budziła w niej tęsknotę za czasami, gdy była małą dziewczynką, a maman szyła jej sukieneczki, kiedy ona brała lekcje tańca pod okiem tej okropnej nauczycielki. Trudno jej było uwierzyć, że od tamtej chwili minęło już jedenaście lat. 

Ścisnęła mocniej dłoń matki i ruszyły po schodach. Gryzło ją nieco sumienie, że nie przywdziała czarnej sukni. Miała nadzieję, że dziadek nie będzie miał jej tego za złe. Na pewno zrozumie ją, gdy rzeknie mu, że nie potrafi wzbudzić w sobie żalu po śmierci ojca.

— Będzie dobrze, córeczko, dziadek przecież nie zmienił swojego stosunku do ciebie przez te lata. — Uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco Danielle.

Gdy przestąpiły próg posiadłości, Claudine uderzył fakt, że wnętrze domu w ogóle nie zmieniło się przez te wszystkie lata. Pamiętała, jak biegała po korytarzu wyłożonym tapetą w czerwone ornamenty, pełnym luster w złoconych ramach i posążków. Raz strąciła jeden z nich i rozbiła go, przez co okrutnie się rozpłakała. Na całe szczęście zarówno matka, jak i dziadek nie mieli jej tego za złe i dziewczynki nie spotkała za to żadna kara.

Auguste już czekał na nie w bawialni. I jej nie imał się czas. W jasnym pomieszczeniu pełnym mebli ze złotymi zdobieniami i figurek jedyną rzeczą, którą zmieniono przez jedenaście lat, był bukiet kwiatów na kominku. Claudine pamiętała, jak jej matka sama wkładała świeże rośliny do wazonu, a ona przypatrywała się tej czynności z fascynacją. 

Dziadek również niewiele się zmienił. Wciąż był tym niskim, okrągłym człowiekiem o surowym spojrzeniu. Jedynie jego włosy się przerzedziły, a twarz nabrała jeszcze większej powagi. Nie wyglądał na kogoś, kto miesiąc temu stracił syna. Claudine uznała, że zapewne zdążył już pogodzić się z tym faktem i nie szlochał tak, jak musiał to czynić krótko po zgonie jej ojca.

Gdy kobiety weszły do salonu, oblicze starca rozjaśnił szeroki uśmiech. W momencie ze smutnego, ponurego człowieka przeobraził się w tryskającego radością szczęśliwca.

— Claudine, dziecko drogie! — wykrzyknął i podszedł do niej.

Ta objęła dziadka i ucałowała go w policzek. Ze zdumieniem zauważyła, że była nieco od niego wyższa. Corbetowie nigdy nie grzeszyli wysokim wzrostem, a Auguste stanowił tego doskonały przykład. Sama dziewczyna zresztą była dużo niższa od matki, gdyż wzrost odziedziczyła po ojcu i jego przodkach.

— Tak bardzo się cieszę, dziadku! — zaśmiała się.

Mężczyzna wypuścił ją z objęć i zaczął się jej przyglądać. Claudine widziała, jak z uznaniem kiwa głową i uśmiecha się do siebie.

— Aleś ty urosła i wypiękniała, Claudine! — Uśmiechnął się szeroko. Dziewczyna dostrzegła, że oczy szklą mu się ze wzruszenia. — Po maman! Teraz tylko czekać, aż pójdziesz do ołtarza.

— Czemu wszyscy chcą się mnie pozbyć? — zachichotała. — Ja się przecież jeszcze nigdzie nie wybieram!

— Cóż, Camille była rok starsza od ciebie, kiedy się zaręczyła, perełko. — Spojrzała na nią łagodnie matka. — Ale ty nie musisz się tak śpieszyć, to nie zawsze wychodzi na dobre.

— I nie zamierzam. Dobrze mi, jak jest. Na co mi mężczyzna? — Wyszczerzyła się zabawnie, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem.

— Och, masz rację, dziecko, małżeństwo nie zawsze jest rzeczą dobrą, zważ choćby na swoich rodziców... Dlatego wybieraj mądrze i odpowiedzialnie, bo później nie będzie odwrotu. Ale nie o tym teraz. Chciałbym pomówić z wami o testamencie Paula... — rzekł poważnie.

Kobiety spojrzały na siebie ze zdumieniem. Claudine zdawało się, że wszystko było jasne, tak przynajmniej rzekła jej matka. Dlaczego więc dziadek miał taki dziwny wyraz twarzy?

— Usiądźcie, moje drogie — polecił im, wskazując na sofę z żółtym obiciem, sam zaś zajął miejsce na fotelu naprzeciw niej.

Kobiety uczyniły, co im kazał, i spojrzały na niego z przerażeniem. Obie zaczęły się obawiać, że stało się coś złego.

— Co z tym testamentem? Pisał ojciec, że Claudine dostała pałac i jakieś pieniądze, prawda? Aż dziw, że oddał wszystko jej, myślałam, że ożenił się z kimś albo miał jakieś kochanki i nieślubne dzieci.

— Miał — westchnął ciężko. — Sprowadzał ich tu mnóstwo, w ogóle nie licząc się z moimi napomnieniami. Wiem o szóstce dzieci, możliwe, że było ich więcej, ale Paul nie chciał się przyznać. Już wcześniej było z nim źle, ale po rozwodzie zupełnie stoczył się moralnie... — Otarł łzy z policzków. — Ale cóż, nie mógł zapisać majątku bękartom, i bardzo dobrze. Jest tylko jedno ale...

— Jakie? — zapytała strwożona Danielle.

— Claudine dostanie to wszystko po zamążpójściu, nie wcześniej. Paul zastrzegł również, że musi wyjść za Francuza.

— Co za podlec! — wyrwało się madame de La Fere. — To jego zemsta zza grobu! Jak ona znajdzie sobie Francuza, skoro mieszkamy w Ameryce i nie mamy tam kontaktu z wieloma rodakami! No jak!

— Spokojnie, maman. — Claudine uśmiechnęła się do niej łagodnie. — Jeśli z powodu miłości nie będę mogła przejąć spadku, nic się nie stanie, dla mnie on nie ma znaczenia, naprawdę.

— Och, perełko, jesteś taka dobra... — westchnęła. — Ale przecież to ci się należy...

— Trudno. Wolę żyć z kimś, kogo kocham i kto kocha mnie, niż dostać pieniądze po ojcu. 

— Danielle, jestem dumny, że wychowałaś ją na taką mądrą dziewczynę — rzekł wzruszony Auguste. 

— Dziecinko, imponujesz mi — dodała matka. 

Claudine jednak nie widziała nic szczególnego w swojej postawie. Logicznym dla niej było, że to miłość powinna stać na pierwszym miejscu, w żadnym razie pieniądze. Pamiętała jeszcze z dzieciństwa nieszczęśliwą matkę wśród pięknych mebli. Nie chciała powtórzyć takiego losu. Rodzinne szczęście było warte dużo więcej niż pieniądze. Claudine wolała mieć kochającego męża i gromadkę uroczych dzieci niż do końca życia samotnie mieszkać w wielkim, zimnym pałacu.

— Jeanie, tak miło cię ujrzeć! Nie było cię już u nas ze dwa tygodnie! — wykrzyknął Eugeniusz, widząc, jak jego służący wprowadza de Beauforta do bawialni.

— To wszystko przez siostrę Camille, przyjechała do nas z mężem i dziećmi z Ameryki i teraz ciągle coś z nimi robimy. To odwiedzamy starych znajomych, to spacerujemy po Paryżu, ach, prawdziwy zawrót głowy! No i jeszcze dzieci, one to dopiero zajmują czasu! A jeszcze jutro wyjeżdżamy do Normandii, Hugo odbudowuje stary pałac ojca Camille i chcą go pokazać Danielle. Och, dzieci przyprawią nas tam o zawrót głowy!

— Cóż, gdybym miał siódemkę, zapewne też brakowałoby mi dnia — zaśmiał się Eugeniusz i wskazał Jeanowi, by usiadł. — Choć ja i z dwoma mam duży ambaras!

Wtem, jakby na zawołanie, do pokoju wbiegła dwójka chłopców. Starszy, o jaśniejszych włosach, ścigał młodszego, który trzymał coś w rękach. Obaj wydawali z siebie zwierzęce niemal wrzaski.

— Sasza, uspokójcie się! — huknął na nich Jarmuzow.

— Ale dlaczego batiuszka na mnie krzyczy? Przecież to Kostia jest niegrzeczny, zabrał mi mojego konika po tatusiu! — Chcąc uwiarygodnić swe słowa, wskazał na rączki małego brzdąca.

Ten trzymał w nich małą, złoconą figurkę konia ze szmaragdowymi oczyma. Była to jedna z niewielu pamiątek, jakie Aleksander miał po Dymitrze, pilnie przez niego strzeżona.

Eugeniusz westchnął ciężko.

— Kostia, oddaj Saszy konika. Ale już! — Spojrzał surowo na syna.

— Ale ja tylko chciałem się nim pobawić, a Sasza mi nie chciał pozwolić. Sasza jest taki zły!

— Bo to za cenne, jeszcze byś zniszczył! — odparł buńczucznie Aleksander. — A to moja pamiątka! Mamusia kazała mi tego strzec!

— Ale przecież bym nie zniszczył, widzisz, batiuszka, Sasza jest dla mnie niedobry! Daj mu karę!

— Nienawidzę cię, ty głupi dzieciaku!

— Ej, ej, spokój, moi panowie, robicie mi wstyd przed hrabią de Beaufortem. — Eugeniusz spojrzał na nich surowo. — A teraz proszę zmykać do mamy, ale już!

— Ale my chcemy zostać z tobą... Mama nam tylko mówi, jak to żałuje, że nie jesteśmy dziewczynkami, bo dziewczynki są takie kochane i grzeczne! Nie możemy posiedzieć tutaj? — jęknął Sasza, wbijając błagalne spojrzenie w Eugeniusza, ten jednak był nieugięty.

— Nie. Teraz dorośli będą rozmawiać o poważnych rzeczach, dzieci nie powinny tego słuchać. No już, do widzenia. A, i oddaj Saszce jego konika.

Chłopcy zwiesili smętnie głowy i spojrzeli na siebie nienawistnie. Konstanty niechętnie wręczył bratu jego figurkę i pobiegł na piętro. Sasza uczynił to zaraz po nim.

Eugeniusz odetchnął z ulgą, gdy zniknęli. Kochał ich, lecz czasem miał już dość.

— U ciebie też tak jest? — zapytał z rozbawieniem.

— Rzekłbym, że nawet gorzej, Eugeniuszu. Alexandre ciągle kłóci się z Lottie i Andrém, Gisèle wiecznie grymasi, a Victor płacze po nocach. Ale jego jestem jeszcze w stanie zrozumieć, w końcu maleństwo z niego. Tylko Diane i Robert napawają mnie nadzieją, oni są grzeczni... No i Cami, twoja Irina przynajmniej nie wpada tak łatwo w gniew jak ona!

— Narzekamy, ale dzieci to prawdziwy skarb... Ciężko mi z tymi dwoma urwisami, ale żałuję, że Bóg nie dał mi ich więcej... Ale cóż, jestem chyba na to za stary, a i Irina ma trudności z donoszeniem kolejnych dzieci... Ciesz się, Jeanie, że Bóg ci pobłogosławił i sprawił, że masz tyle dzieci.

Jean spojrzał ze smutkiem na Eugeniusza. Dostrzegł, że w jego oczach szklą się łzy. Smutek, który wyzierał z twarzy Jarmuzowa, był tak przejmujący, że i de Beaufort miał ochotę szlochać.

— Może jeszcze się wam uda, nie jesteś jeszcze taki stary...

— Nie jestem? Mam pięćdziesiąt jeden lat, Jeanie, powinienem się już szykować do grobu. Mam wrażenie, że już długo nie pożyję.

— Bredzisz, i starsi od ciebie mieli dzieci, nie wszystko jeszcze stracone.

— Nie wiem... — westchnął Eugeniusz.

Między nimi zapanowało milczenie. Jean zaczął się rozglądać po pomieszczeniu, nie chcąc patrzeć Jarmuzowowi w oczy. Nigdy nie mógł nasycić oczu przepychem, jaki panował w pałacu Jarmuzowów. Podobało mu się wszystko, od bogatej sztukaterii i boazerii na ścianach, przez cudownej urody freski na sufitach i marmurowe posadzki aż po rzeźbione, złocone meble, lustra w szlachetnych ramach, lichtarze, wazony i posążki.

— Słyszałeś o Chios? — zapytał nagle Eugeniusz, na co Jean oderwał się od podziwiania bawialni.

— Tak, czytałem o tym wczoraj. Straszne. I to wszystko za chęć wyzwolenia się. Muzułmanie to jednak barbarzyńcy. Niestety mam wrażenie, że Grecy sobie nie poradzą i dalej pozostaną pod ich panowaniem...

— Skąd te czarne myśli, Jeanie? Nasz dobry car batiuszka przecież nad wszystkim czuwa. Myślisz, że z czyjej inspiracji działał książę Ipsilantis, co? Oczywiście, że z naszego drogiego cara! Swoją drogą smutne, że wasz Napoleon od roku leży w piachu, od dawna już nie miał władzy, a tyle osiągnął... Tymczasem nasz Aleksander wciąż rządzi, choć tak naprawdę nie ma żadnych sukcesów.

— A pokonanie Napoleona? Byłem w Wielkiej Armii wtedy, gdy Aleksander zadał nam klęskę, uwierz mi, to było przerażające...

— Wiem, Jeanie, wiem. Ale gdyby tylko Napoleon lepiej to przemyślał, zmiótłby Rosję w proch. Zobacz zresztą, obaj mają podobne zbrodnie na sumieniu, ale Napoleon porywał ludzi do walki, jak tych biednych Polaków, kiedy przeciw Aleksandrowi wszyscy się tylko buntują. A on chce jeszcze więcej. Mówię ci, że jeśli Grecy nawet wydostaną się spod panowania Osmanów, to nasz batiuszka zaraz ich przygarnie pod swe opiekuńcze skrzydła. Zaczekajmy tylko kilka lat. Zresztą nie dziwię się, że tak mu zależy na Grecji, też bym chciał nad nią panować, gdybym był carem. Ojciec mnie tam zabrał, gdy byłem jeszcze młodzieńcem... Przepiękny kraj... Ale niedługo zostanie zniszczony, jeśli nie przez Rosjan, to przez Turków.

— Jesteś ogromnym czarnowidzem, Eugeniuszu... — westchnął Jean.

— Wiem. To życie mnie tego nauczyło. Tobie zresztą też dało lekcję, i to nie jedną.

— Niestety... Wiesz co, Eugeniuszu, czasem mam wrażenie, że jesteśmy tak różni, a jednocześnie podobni...

— Cóż, wychowywaliśmy się w zupełnie odmiennych warunkach, ale w ostatecznym rozrachunku oboje skończyliśmy, zdradzając żony i popadając w uzależnienie od trunków. Mamy więcej wspólnego, niż myślisz, Jeanie. A teraz wypijmy za zdrowie naszych szacownych małżonek. Lepszych kobiet na tym świecie nie ma! — wykrzyknął i uniósł porcelanową filiżankę z herbatą w górę.

— Zdrowie! — wykrzyknął Jean i pociągnął łyk. — Za najpiękniejsze kobiety na tym świecie!

Ten Gienio tylko epizodycznie tutaj, dla mojej jodoform- <3 i w ogóle to wpadajcie do blanchardowna, to konto fanowskie szpagatowosc, która mi dzisiaj tym zrobiła dzień <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top