III. Isabelle w Paryżu
Isabelle Ashworth wygładziła swoje czarne loki, upewniła się, że jej błękitna suknia nie pobrudziła się w czasie podróży, poprawiła mały, biały kapelusik z piórkiem i wysiadła z powozu.
Wielka posiadłość otoczona gęstą kolumnadą, ze złoconymi gzymsami i płaskorzeźbami, w której mieszkała jej matka ze swą rodziną, nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia, a wręcz ją zniesmaczyła nadmiernym przepychem. Nie chciała tutaj być. Przyjechała do Paryża tylko po usilnych naleganiach ojca i macochy. Camille nie widziała od dwunastu lat i było jej z tym dobrze.
W progu powitał ją lokaj, który odebrał od niej płaszcz i oznajmił, że jej bagaże zaraz zostaną zaniesione do jej pokoju, po czym zaprowadził dziewczynę do bawialni.
Przepych, z jakim urządzono pokój, wzbudził w Isabelle wstręt. Empirowe meble z zieloną tapicerką i złotymi zdobieniami uznała za okrutnie staroświeckie, egzotyczne arrasy na ścianach za niemodne, złote i szklane figurki i wazony stojące wszędzie, gdzie się dało, za jarmarczne, a obraz przedstawiający młodego jeszcze mężczyznę w oficerskim mundurze i piękną kobietę w białej sukni, jaką nosiło się piętnaście lat temu, za zupełnie w złym guście. Słowem, pobyt u de Beaufortów zapowiadał się na okropny, jeszcze zanim porozmawiała z matką czy poznała jej nową rodzinę.
- Hrabina de Beaufort za chwilę zejdzie - odezwała się pokojówka, której do tej pory Isabelle nie zauważyła. - Chce panienka herbaty?
- Może być coś mocniejszego - rzuciła od niechcenia, co wywołało szczere i głębokie zdumienie pokojówki.
- Niestety, panienko, ale nie mamy alkoholu w domu, a nawet jeśli by był, zdaje mi się, że panienki matka nie życzyłaby sobie, by panienka raczyła się trunkami.
- Tatuś mi pozwala, a matka nie ma tu nic do gadania - prychnęła.
- Dobrze, pomówi o tym panienka ze swoją matką.
Isabelle wydała z siebie kolejne fuknięcie. Już nienawidziła tego domu.
Wtem do pokoju weszła Camille. Isabelle musiała przyznać, że jej matka prezentowała się doprawdy olśniewająco, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej wiek, a jej błękitna suknia była doskonale dopasowana do figury damy.
- Belle, córeczko! - wykrzyknęła Camille, ujrzawszy dziewczynę.
Podeszła do niej szybkim krokiem i rozłożyła ramiona, by przytulić córkę, lecz Isabelle ostentacyjnie ją zignorowała.
- Dzień dobry, matko - mruknęła i spojrzała na nią wzgardliwie.
Camille zdumiała się na jej oschłe zachowanie. Myślała, że córka oczekuje na to spotkanie tak samo, jak ona. Nie wyobrażała sobie, że Isabelle zupełnie się nią nie obchodzi. Zwłaszcza po całej mistyfikacji, w jaką musiała się wplątać. Jej najbliższa rodzina wiedziała o istnieniu nieślubnej córki hrabiny de Beaufort, więc w domu nikt nie musiał się z tym kryć, lecz dla świata miała pozostać kuzynką zza granicy, która przyjechała w odwiedziny. Camille już się obawiała, co stanie się, jeśli ktoś odkryje prawdę.
- Belle, dlaczego się tak zachowujesz? - zapytała, patrząc na nią ze smutkiem i troską. - Wiem, że zapewne chciałabyś ciągle przebywać z Friedrichem i rozłąka jest ci nie w smak, miałam podobnie, kiedy zakochałam się w Jeanie, ale rodzina też jest ważna.
- Dziwne, że akurat z twoich ust padają takie słowa! Przy okazji, naprawdę nie macie w tym domu żadnych trunków?
Matka wbiła w nią pełne niedowierzania spojrzenie, jakby nie do końca rozumiała słowa Belle. Wizja córki z kieliszkiem w ręku zdawała się jej wstrętna. Rzadko zgadzała się ze swym ojcem w kwestii wychowania dzieci, lecz zasadę, że młode panienki nie powinny spożywać trunków, którą wdrażał w życie jej papa, uważała za świętą.
- Nie, Belle, w tym domu się nie pije, chyba że na balu. Czy James pozwala ci się upijać?
- Od razu upijać! - oburzyła się. - Po prostu uważa, że szklaneczka szkockiej od czasu do czasu jest dobra dla zdrowia.
Camille prychnęła. Tak, to było oczywiste. Tylko James byłby w stanie rozpić własne dziecko. Może jeszcze Franciszek, ale ten był tak szalony, że nic, co by uczynił, nie mogłoby jej zaskoczyć.
- W takim razie twój ojciec kłamie. Alkohol niszczy zdrowie i mąci człowiekowi umysł. Uwierz mi, wiem, o czym mówię.
- Tere fere - zadrwiła.
Hrabina de Beaufort zagryzła wargi, tłumiąc chęć wybuchnięcia krzykiem. Impertynencja Belle zaczynała przekraczać granice przyzwoitości. Gdyby nie była jej córką, Camille już dawno uderzyłaby ją w twarz za takie traktowanie.
- Moja panno, jestem twoją matką i należy mi się szacunek. - Zmierzyła ją surowym spojrzeniem, zaraz jednak złagodniała. Nie potrzebowała jej do siebie dodatkowo zniechęcać. - Ale pomówmy o czymś przyjemniejszym. Kiedy ślub?
- Za dwa i pół miesiąca, ale nie wiem, dlaczego cię to tak interesuje, skoro i tak nie przyjdziesz.
- Ależ kochanie... - jęknęła, rozczarowana.
Zupełnie nie rozumiała, dlaczego Belle była do niej tak wrogo nastawiona. Czyż przez te wszystkie lata nie słała do niej wspaniałych upominków i pełnych matczynej czułości listów? Do tego jeszcze na żaden z nich nigdy nie otrzymała odpowiedzi. To ona miała prawo się złościć, nie Belle, była jednak świadoma, że to tylko pogorszyłoby ich już i tak złą relację.
- Nie mam ochoty teraz rozmawiać. Jestem okropnie zmęczona, jechałam tu aż z Wiednia! Czy mogłabym się położyć?
- Dobrze, dziecko - westchnęła ciężko i podniosła się z fotela.
Belle podążyła za nią. W milczeniu przemierzały obwieszone obrazami korytarze, nawet na siebie nie patrząc. Belle przyglądała się kryształowym lustrom w złotych ramach, bogatym sztukateriom i pięknym freskom i głowiła się nad tym, ile musiał kosztować pałac. W końcu Camille wprowadziła ją do sypialni. Dziewczyna musiała przyznać, że była o dziwo gustownie urządzona.
Błękitna tapeta w delikatne kwiatuszki przypadła jej do gustu. Białe mebelki prezentowały się na jej tle wprost doskonale. Było tu co prawda nieco zbyt dużo porcelanowych figurek, lecz potrafiła to zdzierżyć. Jej wiedeński pokój urządzono co prawda z lepszym smakiem, ale matka całkiem się postarała.
Camille przywołała pokojówkę, która pomogła Belle rozebrać się z podróżnych ubrań, sama zaś udała się do biura męża. Miała już dość. Tylko on mógł ją pocieszyć.
Jean siedział przy masywnym, dębowym sekretarzyku, zawzięcie coś notując. Na nosie miał okulary, które zawsze zakładał do pracy, gdyż po latach czytania po nocach stępił mu się wzrok. Camille podeszła do męża i ucałowała go, na co ten uśmiechnął się do niej czule.
- Dlaczego nie siedzisz z Belle? Słyszałem powóz - zaczął z niepokojem.
- Zmęczyła się podróżą, poszła się położyć. Musimy ją potem przedstawić dzieciom.
Jean od razu dostrzegł, że ta sytuacja ogromnie ją przytłaczała. Zawsze poznawał, gdy Camille czymś się denerwowała.
- Cami, jesteś smutna, dlaczego? Przecież tak się cieszyłaś na jej przyjazd... Belle ci coś powiedziała?
- Tak... Jest jakaś dziwna... James musiał mówić jej same najgorsze rzeczy na mój temat... Żałuję, że przez te wszystkie lata nie mieszkała z nami...
- Wiem, ale czasu już nie cofniemy... - Spojrzał na nią smutno i położył dłonie na swoich kolanach.
Camille zrozumiała, co chciał jej przekazać tym gestem. Uśmiechnęła się do niego i delikatnie, uważając na swoją suknię, opadła na jego kolana. Posłała mu figlarne spojrzenie i sięgnęła po jego okulary. Uważała, że wyglądał w nich uroczo i inteligentnie, lecz przeszkadzały jej w tym, co zamierzała zrobić.
Odłożyła okulary na biurko i przybliżyła się do niego. Przez chwilę przyglądała się jego łobuzerskiemu uśmiechowi. Nachyliła się do męża, kładąc dłoń na jego policzku, i pocałowała go, długo i czule, chcąc zatracić się w namiętności i zapomnieć choćby na chwilę o przykrościach doznanych ze strony córki.
Czuła, jak mąż kładzie dłonie na jej talii i przyciska ją mocniej do siebie. Zaczęła się śmiać, kiedy poczuła jego chętne usta na swojej szyi, a później na ramionach i dekolcie. Położyła mu dłonie na karku i przesuwała po końcach jego włosów, wciąż chichocząc.
- Dobrze, na dzisiaj koniec tych czułości - zachichotała, gdy uznała, że jego zachowanie stało się zbyt niestosowne. Sama nie miała nic przeciwko temu, lecz obawiała się, że jej dzieci mogłyby ujrzeć coś nieprzyzwoitego. - Jesteśmy już chyba na nie za starzy...
- Że co proszę? Jestem według ciebie stary? - Jean spojrzał na nią z oburzeniem.
- Cóż, nie masz już dwudziestu pięciu lat - odparła, śmiejąc się jak mała dziewczynka.
- Ty też nie masz szesnastu!
- I też jestem stara. - Wzruszyła ramionami i wysunęła się z jego uścisku.
Isabelle tymczasem uznała, że wypoczywanie po podróży zanadto ją nudzi. Wstała więc z łóżka i narzuciła na siebie szlafroczek. Wiedziała, że nie powinna wychodzić z sypialni w kusej haleczce, w dodatku znacznie wydekoltowanej, lecz nie mogła się powstrzymać przed chęcią zwiedzenia domu i poznania sekretów domowników, a nie mogła przecież poprosić nikogo o pomoc w odzianiu się.
Wyszła na korytarz, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Z początku zdawało się jej, że zaraz zgubi się w gąszczu niezliczonych drzwi, lecz po chwili zorientowała się, że dom nie jest wcale tak ogromny, jakim się jej zdawał.
Chodziła z uchem jak najbliżej drzwi, by podsłuchać coś ciekawego, o ile ktoś prowadził jakąś rozmowę. Zesztywniała, gdy usłyszała głos matki, nieco bardziej zniżony niż normalnie, szepczący jakieś lubieżne słówka. Uznała to za ohydne. Otrząsnęła się z odrazą i szybko poszła dalej.
Nagle dostrzegła, jak z jednego z pokoi wyłania się wysoka, męska sylwetka. Zamarła. Obawiała się, że to mąż matki zaraz przyłapie ją w tak nieodpowiednim stroju, zaraz jednak się uspokoiła. Jean był przecież w pokoju z jej rodzicielką, inaczej do kogo szeptałaby tyle sprośnych słówek?
To musiał być w takim razie jej brat. Mógł poszczycić się dużo większym wzrostem niż Fritz, a przynajmniej tak się jej zdawało, a o ile dobrze pamiętała, Alexandre był od niej młodszy. Uważała to za niemożliwe, by tak wyrósł. Chciała przed nim czmychnąć, lecz ze strachem zauważyła, że nie ma gdzie. Poprawiła więc włosy i wciągnęła powietrze w płuca, starając się dodać sobie odwagi. Młodzieniec podszedł do dziewczyny, starając się na nią nie patrzeć. Zauważyła, że obawiał się jeszcze bardziej niż ona, co dodało jej nieco pewności siebie.
- Jesteś Belle, prawda? - zapytał, na co ta skinęła mu głową.
- Tak. Matka coś o mnie mówiła?
- Oczywiście, przygotowywaliśmy się na twój przyjazd już od kilku dni.
- Och, to bardzo miłe. Zmieniłeś się przez te lata, Alexandrze.
- Ach, Alexandre to mój brat - speszył się nieco młodzieniec.
Isabelle podeszła nieco bliżej, by móc lepiej przyjrzeć się jego twarzy. Rzeczywiście, nie mógł być Alexandre'em. Wyglądał na dużo ponad dwadzieścia lat, a przecież Alexadre nie miał nawet szesnastu.
- Moja matka ma jeszcze jakieś dziecko, o którym nie wiem? Wybacz, ale tatuś nic mi o tobie nie wspominał.
- Ach, bo twój ojciec o mnie zapewne nie pamięta. Jestem Louis, syn Jeana z pierwszego małżeństwa - powiedział, nieznacznie się krzywiąc.
Belle zauważyła, że unikał z nią kontaktu wzrokowego i patrzył wszędzie, byle nie na nią i jej odsłonięty biust. Nie rozumiała, dlaczego nie chciał jej podziwiać. Wszyscy młodzieńcy przecież zawsze mówili jej, jak pięknie wygląda, i składali pełne uwielbienia hołdy. Gdyby wiedziała, że Louis nie widział w całym swym życiu tak roznegliżowanej panny, zapewne by mu się nie dziwiła. Lecz nie wiedziała, stąd też wielce się oburzyła.
- Ach, zapewne, tatuś ma za dużo na głowie, żeby o wszystkim pamiętać...
- Zapewne... Może... może chcesz wrócić do siebie i się ubrać? Mogę mówić do ciebie po imieniu, prawda?
Rozbawiła ją ta niepewność w głosie sporo od niej starszego młodzieńca. Zdawało się jej, że nawet Fritz nie był tak niepewny siebie. A miała go za naprawdę zniewieściałego.
- Oczywiście, Louisie, nie widzę potrzeby, byśmy mieli zachowywać zbytni dystans.
Louis chciał jej coś odrzec, gdy drzwi do pokoju obok otwarły się i na korytarz wychynęła rozwrzeszczana czereda. Gigi goniła swych braci, głośno krzycząc.
- I co, Robert, mówiłam ci, że jesteś tchórzem! Nie uciekaj, ty głupku! Boisz się dziewczyny, i to młodszej?
Isabelle prychnęła, widząc te dziecinne zabawy. Uważała je za idiotyczne i nieprzystające dzieciom arystokracji. Zapewne gdyby miała rodzeństwo w swym wieku, uważałaby inaczej, lecz ona większość życia spędziła z ojcem, który bawił się z nią tylko lalkami, a w czasie wizyt u Altenburgów zazwyczaj z Margrit udawały dorosłe. To była jej zdaniem najlepsza zabawa. A nie bieganie za braćmi po korytarzach!
Nagle poczuła, jak ktoś wpada na nią z impetem. Uderzenie nie było wielce silne, ale dość bolesne. Wtem rozległ się płacz dziecka. Louis schylił się i pomógł wstać małemu chłopcu, który leżał tuż obok niej, szlochając.
- No już, Victor, nie płacz, nic się nie stało.
- Ale boli mnie rączka... - jęknął.
- Chodź, pójdziemy do papy, on ucałuje i przestanie boleć. Co ty na to?
- Tak, chodźmy do papy!
Louis spojrzał przepraszająco na Isabelle i oddalił się wraz z chłopcem, zaś Gigi i Robert wciąż biegali po korytarzu. Belle prychnęła na to z lekceważeniem i oddaliła się do swojego pokoju.
Nie miała już czego szukać na korytarzu. Poznała część swego rodzeństwa i dowiedziała się, że być może Louis okaże się kimś zdatnym do rozmowy. Ani trochę jej to nie zadowalało, podobnie jak wrażenie, że pobyt tutaj będzie najgorszym czasem w jej życiu. Nie uśmiechało się jej mieszkanie w tym cyrku, jak nazwała w myślach dom de Beaufortów, przez kolejne dwa miesiące. Dlaczego ojciec musiał się uprzeć, żeby tu przyjechała? Na to pytanie nie znała odpowiedzi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top